Jak zawsze w przypadku spektakularnej klęski najszybciej przebijają się pomysły najbardziej radykalne i skrajne, a najlepiej – stanowiące zaprzeczenie aktualnego porządku. Nie udało się lewą ręką, trzeba sprawdzić prawą. Jak nie idzie czegoś pociągnąć to trzeba spróbować popchnąć. Z kadrą właśnie skompromitował się polski trener, więc wiadomo – teraz musi być zagraniczny! Koniecznie, nawet jak bezrobotny od lat, nawet jak skompromitowany na różnych polach, byle zagraniczny. Na szybko postanowiliśmy stworzyć podręczną listę tych selekcjonerów, których chętnie obejrzelibyśmy za sterami reprezentacji naszych eliminacyjnych rywali.
Zbiór gości, których na sto procent NIE chcemy widzieć przy linii pokrzykujących na Błaszczykowskiego i Piszczka. Facetów, którzy tutaj zwyczajnie nie pasują, a których – bądźcie pewni – niedługo będą wam wciskać na siłę jako piłkarskich zbawców polskiego zaścianka. Dołożyliśmy do tego Bielsę, którego cenimy i lubimy, ale dbając o jego zdrowie wolelibyśmy nie ryzykować powierzenia mu kadry PZPN-u.
AVRAM GRANT – przygotujcie się, że prędzej czy później gdzieś wam mignie jego nazwisko. Ulubieniec kilku polskich dziennikarzy i jeden z cennych kontaktów Piotra Świerczewskiego. Od poważnej piłki odciął się prowadząc West Ham United do siedmiu zwycięstw w… 37 meczach Premier League i zapewniając spadek do Championship. Potem zaufał mu co prawda Partizan Belgrad, z którym zdobył nawet mistrzostwo, ale od tamtej pory byłego trenera Chelsea już nie ma. Sam głównie wypoczywa, momentami odetnie kupon od marki „były trener Chelsea” i skomentuje dla mediów wydarzenia z Anglii. Co ciekawe – pytany o kadrę PZPN nigdy nie zaprzecza. A temat i właśnie medialne sondowanie jego gotowości do podjęcia tego wyzwania pojawia się zaskakująco często…
RAYMOND DOMENECH – ostatnio nabraliśmy do niego wielkiej sympatii i jeszcze większego szacunku, ale… Domenech w PZPN? Nie, to byłby zbyt ryzykowny eksperyment. Niby z jednej strony „no pain, no gain”, ale jeśli ktoś ma być królikiem doświadczalnym po książce, to niech to nie będzie Polska. Tym bardziej, że jeśli Monsieur Raymond tak bardzo nie szanuje Nasriego, to co powiedziałby o naszych asach? Dziękujemy, ale nie.
MARCO TARDELLI – jego nazwisko niebezpiecznie często łączone jest z osobą Bońka. Pół roku temu – gratulujemy newsa – padło ono nawet w jednej z audycji radiowych. – Tardelli zastąpi Fornalika! – krzyczały zewsząd kolejne portale. Do wczoraj przez pięć lat pełnił funkcję asystenta Trapattoniego w reprezentacji Irlandii, co pozwoliło mu jako tako wrócić na rynek. Bo wcześniej – od 2002 do 2008 – był raczej na aucie. Bari, Egipt, Arezzo – sami widzicie, szału nie ma. Szacunek u piłkarzy może i by wzbudził, ale skoro PZPN stać na każdego trenera, to… Nie, nie Tardelli.
GIOVANNI TRAPATTONI – jak nie Tardelli, to i nie Trapattoni. Dlaczego? Raz, że słynny „Strunz” z pamiętnej konferencji zostałby zastąpiony Lewandowskim, co groziłoby zawałem serca „live”, a dwa – jakieś widełki też powinny obowiązywać. „Trap” to legenda jako piłkarz, legenda jako trener, ale wieku nie oszukasz. Ryzyko podobne, jak przy wyborze Benedykta XVI. 74 lata to za późno, by otwierać nową przygodę. Nawet jeśli na Zielonej Wyspie udało się zrobić wynik ponad stan, nawet jeśli wygląda na żywotnego.
LOTHAR MATTHAEUS – mamy nadzieję, że nikomu przez głowę nie przeszedł taki pomysł, bo… Matthaeus jest trochę jak Grzegorz Lato. To znaczy – po zakończeniu cudownej kariery piłkarskiej zniszczył sobie markę, jak mało kto. Nie poszło mu praktycznie nigdzie. Miejsca pracy zmieniał prawie tak często, jak dziewczyny, zaliczając stopniowy zjazd po równi pochyłej. Rapid, Partizan, Węgry, Atletico Paranaense, Salzburg, Netanya, Bułgaria… Nie lepiej było od początku wieść spokojne życie rentiera z dala od mediów, z dala od piłki i… z korzyścią dla wszystkich?
STEVE MCCLAREN – jeśli wierzyć opiniom angielskiej prasy i historii powołań do kadry Anglii Davida Beckhama – Steve McClaren nie należy do demonów charyzmy, cesarzy niezależności i baronów niezłomności. Skoro jego decyzje mogły ulec zmianie za sprawą medialnej zawieruchy, skoro nie radził sobie z asertywnością przy rozdawaniu powołań, skoro wyzwaniem było dla niego samodzielne, niezależne i autonomiczne zdecydowanie o personaliach jego własnego zespołu – Polska jest ostatnim miejscem, w którym powinien szukać pracy. Niech zostanie w Derby County.
DICK ADVOCAAT – obok „Trapa” najbardziej doświadczony z całej wymienionej przez nas grupy. Od kiedy rozpoczął karierę trenerską w 1980, pracował w… 18 miejscach, a Polakom kojarzyć się może głównie z meczem z Rosją na Narodowym i odstawieniem Tytonia w PSV. Ostatnio z reprezentacjami szło mu jednak mocno pod górkę. Z pracy z Belgią po prostu niespodziewanie zrezygnował, a już miesiąc później przejął „Sborną”, z którą zawalił Euro 2012. No i metryka jest jednak metryką. Advocaat ma już 66 lat i niestety, ale to, co miał osiągnąć, już osiągnął. Trudno przypuszczać, by facet z takim doświadczeniem potraktował pracę w Polsce jako misję, a nie miejsce dające łatwy zarobek. Zgranym kartom już dziękujemy. Nawet jeśli gwarantują tymczasowe podniesienie jakości, to po jakimś czasie czują się niczym półbogowie. Coś wam się przypomina?
MARCELO BIELSA – kandydatura wysunięta przez Michała Pola. Z każdej strony sensowna, ale gdyby Boniek zaproponował reprezentację „El Loco”, to skończyłoby się to dla kogoś źle. Nie tak dawno, na turnieju Polish Masters, oglądaliśmy z kilku metrów, zza ławki zachowanie Argentyńczyka i momentami nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego tak się piekli. Sparing. Nie grają reprezentanci. Piękna pogoda. Wycieczka do Polski. A ten wydziera się na Susaetę czy innego Toquero, jakby dostali chamską czerwoną kartkę w finale Ligi Mistrzów. Co by się stało, gdyby zobaczył na boisku Wawrzyniaka? Jak zareagowałby na Boenischa? Co powiedziałby nieskutecznemu Lewandowskiemu? Szamotanina gwarantowana, a Bielsa właśnie podjeżdża pod sześćdziesiątkę. Szamotaniny w tym wieku to ryzykowna sprawa. A, no i najważniejsze… Marek Koźmiński jasno zadeklarował: szukamy selekcjonera, z którym się dogadamy po angielsku, niemiecku albo włosku. A Senor Bielsa – o ile się nie mylimy – tylko „habla espanol”.
Fot. FotoPyk