Życie jak w Madrycie: Uwierzyć w Cholo

redakcja

Autor:redakcja

09 października 2013, 15:36 • 6 min czytania

Przypominacie sobie, jaki wpływ miał Guardiola na swoich piłkarzy w Barcelonie? To teraz podnieście ten wpływ do kwadratu i pomyślcie o Diego Pablo Simeone i jego Atletico Madryt. Jeżeli idee Pepa docierały do zawodników niczym wykład wybitnego profesora do studentów, to pracę El Cholo w klubie z Vicente Calderon trzeba porównać do proroctwa.
Niedzielne popołudnie, dzielnica Chamartin. Bastion kibiców Realu Madryt, dwa kilometry od Bernabeu. Minął zaledwie kwadrans od ósmego z rzędu zwycięstwa Atletico od startu ligi (w sumie zwycięstw jest 10 w 10 meczach, licząc Primera Division i Ligę Mistrzów). Na rogu ulic Costa Rica i Paraguay, do spożywających „aperitivo” w restauracyjnym ogródku osób, podchodzi czarnoskóry handlarz obwoźny. Najpierw probuje im wcisnąć najnowsze hity światowej kinematografii, poczym przechodzi do klasyki tutejszych podrobek – torebki marki Bimba&Lola oraz słuchawek Betas By Dre. Bez skutku, minimalne zainteresowanie. Ojciec dwójki dzieci ożywia się dopiero, kiedy sympatyczny przybysz z Afryki wyciąga z worka najnowsze dzieło chińskiego włókiennictwa – koszulkę Atletico Madryt. Nie białą Realu, nawet nie niebiesko-bordową Barcy (choć akurat ta, w Madrycie, znajduje kupców najczęściej wśród imigrantów z Ameryki Południowej), tylko właśnie tę w biało-czerwone pasy. Obrazek, który jeszcze dwa lata temu (mimo sukcesów Los Rojiblancos w Europie) był niewyobrażalny, teraz – po dwóch wygranych derbach z rzędu na Bernabeu oraz marszu triumfalnym w kraju i Europie – jest czymś zupełnie naturalnym.

Życie jak w Madrycie: Uwierzyć w Cholo
Reklama

Atletico stało się trendy. Idealnie zagospodarowało sobie poletko na ugorze, konsekwentnie oddawanym przez rosnące rzesze „antimadridistas”. Wbrew pozorom, sukcesy Barcy i 3 lata prywaty Mourinho w Realu, okazały się trampoliną popularności „Atleti”. Resztę zrobiły seryjnie zdobywane trofea. Od 2009 roku, Barca wygrała 13 tytułów (krajowych i zagranicznych), Atletico – 5 (dwa razy Ligę Europy, dwukrotnie Superpuchar Europy i raz Puchar Króla), Real 3 (wszystkie krajowe). Klub, o robotniczych korzeniach z biednych południowych dzielnic Madrytu znad brzegu rzeki Manzanares, został familijną alternatywą dla, spoglądającego pogardliwie z centrum miasta, Realu.

Moda na Los Cochoneros (przydomek pochodzi od biało-czerwonych poszewek, w które dekady temu wkładano materace – z hiszp. „colchones”) zapanowała zwłaszcza wśród najmłodszych. Oni do tej pory cierpieli najbardziej z powodu kolejnych nieudanych projektów. Choć utożsamiali się z Fernando Torresem, Kunem Aguero czy Forlanem, choć mieli swoich prywatnych idoli, to byli dziećmi klubu przegranych nadziei. Wiecznie w cieniu. Wiecznie wyśmiewani przez szkolnych rówieśników, kibicujących Realowi. Pierwszorzędną bronią drwin został spot, promujący sprzedaż karnetów na sezon 2000/2001. Chodziło o główną scenę, w której siedzący w samochodzie chłopiec pyta, z żalem w głosie, własnego ojca: „Tato, dlaczego jesteśmy za Atletico?”. Zamiast odpowiedzi, zapada głęboka cisza… Fani Atletico z pokolenia ’99 musieli czekać aż 14 lat, żeby wygrać derby z Realem w jakichkolwiek rozgrywkach. Ciężko było im przełykać ślinę, kiedy rok w rok ultrasi Realu wyciągali zżółkły już transparent: „Se busca rival digno para derbi decente” („Poszukuje się godnego przeciwnika na przyzwoite derby”). Swoje katusze przechodzili również Król Hiszpanii – Juan Carlos z synem – księciem Filipem (oficjalnie obaj nie popierają żadnego klubu, nieoficjalnie – od zawsze byli za Atletico). Ten pierwszy był świadkiem największej porażki w historii klubu – finału Pucharu Europy z sezonu 1973/1974. Na Heysel w Brukseli, Atletico prowadziło z Bayernem Monachium 1:0, po golu Luisa Aragonesa w 114. minucie dogrywki. Kiedy wydawało się, że Los Colchoneros po raz pierwszy (i jak do tej pory jedyny) zdobędą Puchar Europy, Niemcy wyrównali 30 sekund przed końcem. Strzałem z połowy boiska. Dwa dni później w powtórzonym meczu Bawarczycy po dwóch golach Gerda Muellera i pozostałych dwóch Uliego Hoenessa upokorzyli załamanych piłkarzy Atletico 4:0. Po końcowym gwizdku ówczesny prezydent klubu z Madrytu, Vicente Calderon nadał swojej drużynie nowy przydomek – „El Pupas” (w wolnym tłumaczeniu – biedne dziecko, które co chwila robi sobie „kuku”). Z tym przydomkiem, po prawie 40 latach, rozprawił się dopiero „Cholo” Simeone.

Reklama

Argentyńczyk w 21 miesięcy odmienił pogrążoną w marazmie drużynę. Objął ją w styczniu 2012 r., kiedy akurat ugrzęzła na piątym od końca miejscu w tabeli. Za sobą miał chwilową euforię epoki Quique Sancheza Floresa i triumfy Atletico w Lidze Europy oraz Superpucharze Europy z 2010 r. Przed sobą – zespół średniaków bez perspektyw i klub tonący w długach niczym w studni bez dna. 550 milionów euro do zwrotu (tylko 40 milionów mniej niż Real i prawie 80 więcej niż Barcelona) i „marne” 110 milionów rocznego przychodu. Cięcia w pensjach piłkarzy, transfery finansowane przez prywatne fundusze inwestycyjne (Falcao), ogólna niestabilność. Wydawałoby się – zbyt grząski grunt, żeby cokolwiek na nim osiągnąć.

Udało się dokonać cudu. Prorok obiecał przeszczepić piłkarzom wszystkie swoje firmowe cechy: charakter – przede wszystkim charakter – włoski porządek taktyczny, południowoamerykańską pasję, bezwarunkowe oddanie barwom, koleżeństwo. W skrócie: obraz maluczkiego grającego jak gigant. No i ta „małyszowa” filozofia najbliższego skoku, czyli koncentrowanie się wyłącznie na kolejnym meczu, przeciwniku, bez iluzji i utopijnych celów. Media dorysowały laurkę i tak powstał ruch, określany w Hiszpanii jako „Cholismo” – chorobliwej wręcz manii bycia lepszym z meczu na mecz, sezonu na sezon, chronicznej obsesji wyciskania maksimum z zasobów, o których nie śniło się samym piłkarzom. „Cholismo”, to nie filozofia Kanta, to nie są też zajęcia na akademii sztuk pięknych. To prostota, harówa, pot, to sianie od 7 rano w lipcu (w letnim okresie przygotowawczym Simeone i wybitny trener od przygotowania fizycznego – „El Prof” Ortega aplikują swoim piłkarzom 3 sesje treningowe dziennie) i zbieranie plonów późną wiosną. „Cholismo” = testosteron, a nie szósty zmysł, jak u tych z Katalonii. To nie jest wypucowany Jaguar, tylko terenowy Jeep 4×4. Jedenastu Rocky’ch Balboa, biegających po boisku w biało-czerwonych koszulkach.

Trzeba uwierzyć w „Cholo”. Uwierzyć, żeby zrozumieć.

Juanfran i Gabi uwierzyli, że egzotyczne ligi na peryferiach Europy, to nie było odpowiednie miejsce na piłkarską emeryturę. Mario Suarez i Koke uwierzyli, że zamiast być „zdolnymi, niespełnionymi” wychowankami Atletico, pewnego dnia będą grali w najlepszej reprezentacji świata. Falcao uwierzył i został czołową „9-tką” globu, dziś Diego Costa podąża tym samym szlakiem (o ile brazylijsko-hiszpańska wojna dyplomatyczna na horyzoncie, nie ostudzi jego zapału). Wreszcie Courtois, ta belgijska łodyga, u boku „Cholo”, stał się najlepszym młodym bramkarzem Europy. Dziś Atletico Madryt ma być może najsolidniejszą drużynę w 110-letniej historii klubu. Nie ma milionów, ale ma zespół warty miliony.

To niebywałe, że piłkarz, który spędził w klubie jedynie pięć sezonów, wraca do niego po 8 latach jako trener i z miejsca staje się idolem mas. Podbija serca i nowe place kibicowskie. Tworzy unikalny, nieznany dotąd w Hiszpanii, model trenera. Z jednej strony, trenera zdolnego, po wygranym finale Pucharu Króla, do rozpłakania się jak bóbr podczas rozmowy telefonicznej z synami mieszkającymi daleko w Argentynie (polecam filmik na YouTube). Z drugiej, szkoleniowca twardego, stojącego zawsze przy linii bocznej, ale jakby tuż za nią, jakby biegał, podawał, strzelał i bronił razem ze swoimi piłkarzami. Simeone na początku pracy w Atletico zebrał wszystkich zawodników w szatni i przypomniał im nieśmiertelny cytat z Samuela Eto’o: „Będę biegał jak czarny, żeby zarabiać jak biały”. Dziś przed każdym meczem o wysoką stawkę Argentyńczyk motywuje swoich bohaterów chwytliwym hasłem: „Indywidualnie jesteście przeciętniakami, ale razem tworzycie maszynę perfekcyjną, wybitną na europejska skalę”.

Latam „Cholo” przedłużył kontrakt z Atletico do 2017 roku. Zostały mu 4 lata na wskoczenie na ostatni, najwyższy stopień drabiny – przerwanie, choćby na sezon, monopolu ligowego Realu i Barcy oraz wygranie Ligi Mistrzów. Jeżeli za rok, za dwa się nie uda, to być może już nigdy się nie uda. Praca w Madrycie jest siódmą w karierze trenerskiej Simeone. W żadnej nie dokończył dzieła. Krótka ławka i jeszcze krótsze cyfry w klubowym budżecie, mogą sprawić, że i „Cholo” się znudzi. Ofert mu nie brakuje, latem dostał konkretne propozycje z Interu i Monaco. Kibice „Atleti” nie dopuszczają jednak takiej ewentualności, marzą, żeby „Cholo” dalej wypełniał swoje proroctwo. Dziś jak nigdy wierzą w słowa Simeone sprzed 6 lat, pochodzące z wywiadu dla hiszpańskiego tygodnika “Don Balon”:

“Wiem, że w przyszłości będę prowadził Atletico. Ten klub musi mieć projekt, być gotowym żeby, kiedy Real i Barca się zdrzemną, zająć ich miejsce”.

Uwierzyć, żeby zrozumieć. I przy okazji zanucić: „Ole, Ole, Ole, El Cholo Simeeeeone”!

RAFAف LEBIEDZIŁƒSKI
z Hiszpanii

Twitter: @rafa_lebiedz24

Najnowsze

Anglia

Polski wychowanek Arsenalu zagra… w szóstej lidze

redakcja
1
Polski wychowanek Arsenalu zagra… w szóstej lidze
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama