Ten sezon – to będzie eufemizm – nie toczy się po myśli kibiców Lecha. Ale spośród wszystkich słabych meczów, które ta drużyna zagrała w obecnych rozgrywkach, remis w Bielsku-Białej jest dla niej największym dyshonorem. Oto miała przeciwko sobie chyba najsłabszy personalnie zespół ligi, z ręcznikiem w bramce, w dodatku mocno pokiereszowany (kilku zawodników grało z niewyleczonymi kontuzjami, w tygodniu w ogóle nie trenowali). Ale nawet ręcznik sam sobie gola nie strzeli, trzeba po prostu w stronę bramki kopnąć piłkę, co się zawodnikom „Kolejorza” nie udawało. Większą celność mają rozklekotane rosyjskie moździerze.
Czego zabrakło Lechowi? Jakości. Bo kiedy zawodnicy oddają kilkanaście strzałów, ale ani razu nie są w stanie trafić w bramkę, to kłania się oczywiście wyszkolenie. Nie ma co mówić o taktyce czy założeniach, jeśli profesjonalny piłkarz potrzebuje setki strzałów, by wreszcie trafić w tę ogromną powierzchnię (blisko 18 metrów kwadratowych). Walili poznaniacy z lewej, z prawej, z bliska i z daleka, ale zawsze tak samo: za wysoko, ewentualnie obok. Nawet jak Lovrencsics albo Kamiński uderzali głową z bliska, nieatakowani, z łatwych pozycji, to nie byli w stanie zrobić tego celnie. Tego dnia wracający autokarem Lech będzie miał problem nawet z tym, by trafić w bramkę na autostradzie.
Mogli zawodnicy „Kolejorza” wygrać, ale mogli też przegrać – na swoje szczęście, z celnościąÂ u piłkarzy Podbeskidzia było bardzo podobnie. W ostatniej akcji meczu piłkę idealnie wystawioną do strzału miał w polu karnym Aleksander Jagiełło, ale jak można się łatwo domyślić – nie trafił.
Dla Podbeskidzia ten remis to tak naprawdę zwycięstwo, z kilku powodów. Po pierwsze – sytuacja kadrowa nie do pozazdroszczenia, zwłaszcza biorąc pod uwagę liczbę urazów (z kontuzjami – mniej lub bardziej groźnymi – grali między innymi Chmiel, Malinowski, Pawela, Chrapek i Sloboda, a zagrać nie mogli Konieczny, Zajac czy Szymanek). Oczywiście, także Lech był osłabiony, jednak potencjału personalnego w obu klubach nawet nie ma sensu porównywać. Po drugie – bielszczanie przerwali złą serię i sami sobie udowodnili, że mogą w tej lidze punktować. Zwłaszcza druga połowa była w ich wykonaniu bardzo dobra. – Chciałbym, abyśmy pamiętali, że nie graliśmy z Lechem Rypin, ale Lechem Poznań i nie z Kolejarzem Stróże, ale Kolejorzem z Poznania. Dlatego ten punkt uznajemy za sukces – powiedział Czesław Michniewicz, dla którego Lech jest chyba ulubionym przeciwnikiem. Wiosną przy Bułgarskiej wygrał 2:0.
Lech natomiast zanotował oczywistą, chociaż wycenianą na jeden punkt, porażkę. Powinni poznaniacy wysłać listy dziękczynne do Ekstraklasy SA, bo tylko reforma ligi trzyma „Kolejorza” przy życiu. Tylko nowy regulamin jest w stanie zmniejszyć stratę do czołówki, sami piłkarze Mariusza Rumaka tego nie zrobią.
Starciem na szczycie był mecz Pogoni Szczecin z Górnikiem Zabrze, w sposób bezwzględny wygrany przez gości. Rozbili szczecinian tak, jak się rozbija jajko, by upichcić jajecznicę. Wprawdzie na koniec Adam Nawałka kitował, że nawet przy prowadzeniu 3:0 nie był pewny zwycięstwa, ale to dyplomacja, a nie realna ocena przebiegu gry. Szczecińska publiczność – bardzo liczna tym razem – mogła docenić zaangażowanie piłkarzy Pogoni, natomiast ani przez moment nie miała prawa się łudzić, że mecz mógłby skończyć się w inny sposób niż zwycięstwem gości. Piękny był gol Łukasza Madeja (pierwszy dla Górnika), a także Mateusza Zachary (ostatni dla Górnika, po ładnej wymianie z Bartoszem Iwanem). Zwrócić należy uwagę, że zabrzanie wystąpili z mocno kombinowaną linią defensywną, o czym mówił Nawałka: – W naszej obronie nastąpiła plaga kontuzji. Tomek Wełnicki złamał rękę, Adam Danch zerwał więzadła w kolanie, Błażej Augustyn doznał urazu w meczu z Zawiszą, podobnie jak Antek Łukasiewicz. Kontuzjowany jest również Oleksandr Szeweluchin.
Po meczu piłkarze się wzajemnie komplementowali. Ci z Górnika – że Pogoń świetna, zorganizowana i że ich mocno przycisnęła. Ci z Pogoni – że Górnik bardzo mocny i nie do ugryzienia.
O ile Górnik zaprezentował się z dobrej strony, o tyle najlepszą drużyną soboty była bez dwóch zdań Cracovia. Jej występ z Białymstoku być może w ogóle był najlepszym meczem rozegranym przez którykolwiek z zespołów w tym sezonie ekstraklasy. Nikt na przestrzeni jedenastu kolejek nie grał tak fajnie, swobodnie, pomysłowo i po prostu z klasą. Można było oczy przecierać ze zdumienia. Ekipa Wojciecha Stawowego zaprezentowała futbol, do jakiego nie są w stanie się zbliżyć mocarze tej ligi. Wreszcie nastąpił ten moment, gdy wykpiwana wcześniej krakowska tiki-taka zazębiła się, przeciwnicy nie odbierali piłki po czterech czy pięciu podaniach, krakowianie też przenieśli grę piłką na połowę rywala, a nawet w okolice pola karnego. Drugi gol to była wisienka na torcie.
Klasą samą w sobie był Marcin Budziński, ostatnio grający coraz lepiej, a i Dawid Nowak przeistoczył się ponownie z pacjenta szpitali w napastnika sprawnie balansującego na linii spalonego. Jagiellonia nie grała jakoś bardzo fatalnie, po przerwie nawet się rozhuśtała dzięki wejściu Gajosa, ale długimi fragmentami po prostu nie była w stanie odebrać piłki.
Aż nie chce nam się wierzyć, by dla Cracovii takie mecze miały stać się normą. I chociaż dzisiaj zwyciężyła tylko 2:1, to było to sto razy więcej warte niż nawet 3:0 we Wrocławiu. Czapki z głów. Tylko prosimy o powtarzalność.


