Parę tygodni temu znaleziono go na kościelnym dziedzińcu. Trudno powiedzieć jak długo tam leżał. Parę godzin? Może całą noc? Nie pamięta. Był kompletnie pijany. Pił niemal bez przerwy, od trzech, może czterech dni, nocując w różnych miejscach. Będąc w tym stanie nawet ławka w miejskim parku daje wystarczającą wygodę. Każdego dnia wlewał w siebie po dwie, czasem trzy butelki wina. Dokładnie tyle, na ile starczało pieniędzy. Nie „aż” ale „tylko”. Wcześniej wypijał nawet po… dziewięć.
Nie, to nie wstęp do drugiej części „przygód” Paula Mersona. To historia Kenny’ego Sansoma, który z Mersonem niestety mógłby sobie przybić piątkę, stwierdzając, że chyba jednak go przebił. Kenny Sansom. 86-krotny reprezentant Anglii w piłce nożnej, finalista mistrzostw świata w Hiszpanii i Meksyku. Były gracz Arsenalu Londyn z 314 meczami w jego barwach. Król Highbury. Alkoholik. Hazardzista. Bezdomny.
Dziś ma 55 lat. Od lat walczy z nałogiem, za każdym razem uzewnętrzniając się w mediach. Za każdym razem bez skutku. Kiedyś – król życia. Klasowy piłkarz, będący w stanie zgarnąć bez przerwy 37 kolejnych powołań do angielskiej kadry. Z powodzeniem grał w Arsenalu, mieszkał w willi wartej milion funtów. I nawet nie wiadomo, kiedy na dobre przeszedł na tę drugą stronę, kiedy aż tak brutalnie się stoczył. Zdaje się, że robił to sukcesywnie, kroczek po kroczku. Z roku na rok coraz mniej osób widziało w nim dawnego gwiazdora, coraz mniej osób podchodziło po autografy, coraz mniej było w stanie go w ogóle rozpoznać. Już w 2008 roku opowiadał dziennikarzom o swoich córkach – Natalie i Katie – które przerażone robiły rundkę po wszystkich okolicznych hotelach, bo ojciec od czterech dni nie pokazał się w domu. Kiedy został znaleziony, leżał nago na podłodze, otoczony góra butelek po winie.
Zresztą, pił już znacznie wcześniej, jako piłkarz…
Twierdzi, że gdyby nie alkohol i hazard, spokojnie przekroczyłby granicę 100 występów w reprezentacji i przedłużył swoją karierę o przynajmniej trzy lata. O pociąg do alkoholu po części obwinia ojca, który pewnego dnia odszedł od jego matki, zostawiając ją samą z szóstką dzieci. Pojawił się dopiero po latach, kiedy Kenny był już znanym piłkarzem. Tuż po meczu eliminacji do mistrzostw świata w Hiszpanii, ojciec postanowił przełamać lody i pojawił się w hotelu z butelką szampana. Parę godzin później obaj upili się do nieprzytomności. On – Kenny, lewy obrońca „Lwów Albionu”, gracz pierwszego wyboru i jego ojciec, pijaczyna.
Później poszło już z górki. Każdy wieczór, kiedy nie musiał trenować, Kenny spędzał w okolicznych barach i pubach. W jednym nazwali go nawet Mr. Chablis, od nazwy francuskiego wina z Burgundii, które upodobał sobie szczególnie. Pił, grał w snooker. Historia żywcem wyciągnięta z Mersona. Po treningu od razu powrót do domu albo do baru. Do kieliszka albo do obstawiania zakładów. Początkowo te drugie były dla niego ważniejsze, zapewniały adrenalinę, emocje, element rywalizacji. Ale proporcja powoli się odwracała. Już w czasie trwania kariery zdarzało mu się upijać w trupa. Przed meczem finału Pucharu Ligi z Luton Town jego Arsenal poleciał na krótkie zgrupowanie do hiszpańskiej Marbelli. Bez Sansoma, bo ten dopiero o 3. w nocy wrócił totalnie zdemolowany do domu i następnego dnia nie przyszedł na zbiórkę. Trener kazał przylecieć mu na własną rękę, pierwszym dostępnym samolotem. Kenny próbował z nim później nawet rozmawiać, szepnąć dwa słowa o swoim problemie, ale trener uznał, że musi się sam zdyscyplinować, co nie wychodziło mu, delikatnie mówiąc, najlepiej. – Jesteś jak twój głupi ojciec – powtarzał. A potem pił dalej.
Gdy kończył karierę i grał już tylko dla podrzędnego Chertsey Town, nie miał własnego nawet samochodu, którym mógłby dojeżdżać na trening. Jednego dnia był królem Highbery, kolejnego musiał pożyczać wóz od kumpla. Pod warunkiem, że nie był akurat kompletnie zalany. Kiedy chodziło o trening, starał się nie być.
W momencie gdy zawiesił buty na kołku, alkoholowa lawina ruszyła. – Zrozumiałem, że mam problem, kiedy zacząłem pić już niemal codziennie. Nie niemal… Naprawdę codziennie. Bez przerwy. W wieku 45 lat nie robiłem sobie już żadnego wolnego – zwierzał się dziennikarzom. Nie wyciągał nauczki z życia swoich znajomych. Nie dał mu do myślenia Tommy Caton, który w wieku 30 lat zmarł na atak serca. Nie pomógł wielki George Best, z którym też się kumplował i o którym mówił, że nieważne jak bardzo byli obaj pijani, ich rozmowy i tak zawsze się niesamowicie kleiły.
Im mniej miał, tym więcej pił, aby zapomnieć, co stracił.
Mniejsza o chronologię – stracił wszystkie oszczędności, duży dom zajęty przez komornika za hazardowo – alkoholowe długi, stracił wreszcie rodzinę. Ł»ona wystąpiła o rozwód. Syn do dziś nie chce mieć z nim kontaktu, nie mogąc wybaczyć tego, co zrobił. Przed paroma laty Sansom zgłosił się do ośrodka odwykowego. Miał nadzieję, że się wyleczy, ale po pięciu latach jest w tym samym miejscu. A nawet niżej. Pięć lat temu nie spał jeszcze na miejskich ławkach, podpierając głowę przetartymi butami.
Wielokrotnie szukał pracy, twierdząc, że chce się czuć zajętym człowiekiem, wtedy nie będzie miał tyle czasu na myślenie o piciu. Dorywczo pomagał w Crystal Palace, swoim byłym klubie. Pojawiał się w audycjach radiowych. Był nawet przewodnikiem wycieczek po stadionie Arsenalu. Dziś znowu się leczy. Rękę wyciągnęła do niego angielska Professional Footballers Association. – Dzięki nim mam gdzie spać. Nie muszę nocować na ulicy. Mają mnie na oku, nie chcą, żebym był bezdomnym – przyznaje. Ciągle wszystko przed nim. Może skończyć jak Gazza. Równie dobrze może jak inna legenda – Gerd Muller, któremu pomoc ze strony Bayernu Monachium pomogła niegdyś stanąć na nogi i na dobre wybiła z głowy alkoholowe libacje.
Sansom w swoim ostatnim kontakcie z mediami przyznał, że nie pije od 90 dni. Ale ma świadomość, że nie może deklarować, że nigdy do tego nie wróci. Byłby hipokrytą. Już nieraz to obiecywał, po czym demony wracały ze zdwojoną siłą.

