Kiedy zaproponowaliśmy mu rozmowę, od razu zaznaczył, że wywiadu życia udzieli dopiero na emeryturze. Dopóki pracuje, musi ważyć każde słowo. Kontrowersyjny, szczery do bólu, z niepodrabialnym stylem. Stylem, który kiedyś mocno zirytował Kevina Keegana i Marka Hughesa. Ikona stadionowej spikerki w Polsce. Od osiemnastu lat w Legii. Wojciech Hadaj.
Mówią już o panu – „niezatapialny”?
Jeszcze nie. Przynajmniej nie słyszałem. Ale mówią różne inne rzeczy – że jestem idiotą, psychopatą, szowinistą. Redaktor Ł»ukowski z Rzeczpospolitej nazwał mnie kiedyś „kogucikiem z mikrofonem.” Pewnie odnosił się do mojego niskiego wzrostu. Natomiast wolę być niski, niż łysiejący – tak jak on.
Lubi być pan kontrowersyjny. Ale dwie dekady w jednym klubie, robią wrażenie. Można nawet powiedzieć, z przymrużeniem oka, że jest pan Fergusonem wśród spikerów.
To miłe. Od mojego pierwszego dnia w Legii do dzisiaj, minęło dokładnie osiemnaście lat. Przyszedłem do klubu we wrześniu 95’ roku. Dosłownie kilka dni przed pierwszym meczem Legii w Lidze Mistrzów – z Rosenborgiem, ale na tym meczu spikerem jeszcze nie byłem. Miałem też kilka przerw w pracy na Łazienkowskiej. Rok i kawałek po konflikcie z Markiem Jóźwiakiem, kiedy to sam zrezygnowałem, gdyż uznałem, że ówczesne władze klubu nie zareagowały właściwie, czyli nie wyciągnęły wobec niego żadnych konsekwencji. A zachował się skandalicznie.
Podobno rzucił się na pana z pięściami.
Nawet mnie trafił, gdzieś w okolicy ucha. Natomiast Michał Kocięba, były rzecznik Legii i pracownik ochrony, który akurat stał obok, przerwali ten – nie wiem, czy równy czy nierówny – pojedynek. Leszek Miklas namawiał nas do pojednania, ale ja oczekiwałem nieco innego rozwiązania tej sprawy. Za atak fizyczny powinno się wywalać z roboty. Miklas tego nie zrobił, za to sprowadzał razem z Jóźwiakiem piłkarzy do Legii, z których większość okazała się delikatnie mówiąc, mało trafiona.
Wszystko już sobie wyjaśniliście?
No, powiedzmy, że tak. Przez pewien czas tylko chodził i patrzył na mnie z góry, ale to pewnie dlatego, że jest z pół metra wyższy. Nigdy nie byliśmy dobrymi kolegami, tym bardziej przyjaciółmi. Po prostu znajomymi z pracy, bez wielkiej zażyłości. Obaj oczywiście pamiętaliśmy, co między nami zaszło, ale konfliktów już między nami nie było. Byłem wkurzony na władze Legii, że wtedy tak zbagatelizowały tę sprawę. To zresztą nie było moje pierwsze odejście z klubu za kadencji Miklasa, który jak można się domyślić, nie był moim ulubionym prezesem. Kilka lat wcześniej, od spikerki odsunął mnie też Marek Pietruszka, uznając, że mam coś z głową.
Wcześniej miał pan również konflikt z prezesem Trylnikiem.
Akurat z nim, to było tak, że wszystkim naobiecywał, że mnie wywali, natomiast sam szybciej odszedł, niż się wszystkim wydawało. Mnie bronili kibice. Będę zawsze im to pamiętał. Ale Trylnik to był równy gość. Proszę to podkreślić. Naprawdę równy.
Z pańskim pojawieniem się na Łazienkowskiej też wiąże się ciekawa historia.
Byłem dziennikarzem. Pracowałem między innymi w Piłce Nożnej, później jeszcze w takiej śmiesznej telewizji, mającej w tamtych czasach poważne aspiracje – nazywała się NTV. Była częścią koncernu medialnego Polonii 1. Robiliśmy z Grześkiem Kalinowskim, który pracuje teraz w NC+, pierwsze talk-showy. Ale jak ja to dzisiaj oglądam, to jestem zażenowany i najchętniej schowałbym się do szafy, z której mógłbym już nie wychodzić. Zapraszaliśmy wówczas ludzi ze środowiska piłkarskiego, typu: Michał Listkiewicz, Andrzej Strejlau, Janusz Wójcik, piłkarze Legii, trenerzy, działacze. Nakręciliśmy tych śmiesznych programów ze trzydzieści i co ciekawe, jeden z szefów ówczesnej Legii – Andrzej Szymański, którego serdecznie pozdrawiam, powiedział do mnie tak: Panie Wojtku, pan jest taki wyszczekany, wygadany – nie wiedziałem, czy sobie jaja ze mnie robi czy mówi poważnie – nie chciałby pan spróbować swoich sił, jako spiker? Bo akurat zwolniliśmy jednego. Zresztą dobrze mi znanego, Maćka Rowińskiego. Z jednej strony chciałem spróbować, z drugiej zaś bałem się, że przez stres, związany z występem przed tak specyficzną i szyderczą publicznością, po prostu wymięknę. Ale mówię, co tam, spróbuję. Po czterech meczach przyszedłem do prezesa i powiedziałem, że dziękuję, ale to nie dla mnie. Rezygnuję. Miałem dość. Każdy się mnie czepiał, łapał za słówka, albo wytykał, że źle zaakcentowałem przecinek w zdaniu. Ale pewnie gdybym wtedy zrezygnował, to byśmy dzisiaj nie rozmawiali.
Można było wyżyć ze spikerki?
Nie, nie. To były jakieś grosze. Dodatkowe pieniądze. Pracowałem równolegle w innych miejscach, między innymi w jakiejś kancelarii prawnej. Ale mnie zawsze kręcił ten bliski kontakt z klubem, z piłkarzami. Sam jestem niespełnionym zawodnikiem. Wszystko, co później w swoim życiu robiłem, a co było związane z Legią – miało mi rekompensować nieudaną karierę piłkarską. Jako młody chłopak, nie załapałem się w naborach do Legii, bo nie wyróżniałem się ani wzrostem, ani nie byłem bezczelny na boisku – tak jak choćby teraz Kuba Kosecki – i po prostu przepadłem. Nawiasem mówiąc, wtedy te nabory to była żenada. Do tej pory żartuję, że gdyby się wtedy na mnie poznano, to nie Jan Urban byłby dzisiaj trenerem, a przed nim Maciek Skorża, tylko od lat na Łazienkowskiej szkoleniowiec byłby jeden. Wojciech Hadaj.
A ja słyszałem, że ma pan ambicje na prezesa, a nie trenera.
To akurat był żart. To nie takie proste. Widzę to teraz po naszym prezesie. To nie jest zadanie dla każdego. Kiedyś może mi się wydawało, że pasuje do tej funkcji, ale z perspektywy czasu muszę się z tego wycofać. Jestem za nerwowy, zbyt emocjonalnie podchodzę do wielu rzeczy, zbyt często myślałbym o Legii sercem, a nie rozumem. To nie są dobre cechy prezesa. Prezes musi być zimny i kalkulujący. A ja w swoim oszołomstwie legijnym, jakbym uznał, że dla Legii jest coś lepsze, to bym w to brnął na sto procent, bo serca z rozumem się raczej nie godzi.
Ale jak patrzę na pana wyrazistą osobowość, to wydaje mi się, że kiedy do klubu przyszedł Bogusław Leśnodorski, to musiał pan odetchnąć z ulgą.
Na pewno. Zresztą, po tym co za chwilę powiem, pewnie pokaże się mnóstwo komentarzy w stylu: Hadaj ty dupolizie, ty łubudubu, przestraszony gamoniu, ale dla mnie – to najlepszy prezes, jaki tylko mógł się Legii trafić. Prezes i kibic w jednym. Kiedy trzeba, to podejmuje biznesowe decyzje, ale przede wszystkim potrafi rozmawiać z kibicami i nie upiera się, ze wie wszystko najlepiej. To najlepszy prezes, jakiego miałem w czasie swojej pracy w Legii. Poważnie. Bardzo kontaktowy. Od czasu do czasu, zajrzy do pokoju, zapyta jak leci i choć często są to zdawkowe słowa, to dla pracowników, to i tak dużo. Poprzedni prezesi, pomijając nazwiska, stwarzali wokół siebie aurę niesamowitej ważności, nieomylności, a było tak, że w klubie nie istniał nawet fundusz socjalny, choć pracodawca ma obowiązek taki fundusz stworzyć. Przyszedł pan Leśnodorski i od razu standardy się zmieniły. Na lepsze. Świetny prezes.
Czujecie się tu teraz, jak pączki w maśle.
Nie, bez przesady. Ani zarobki w Legii nie są jakieś kosmiczne, ani nie jesteśmy tu głaskani po główkach, a jak zrobimy błąd, to prezes nie mówi: O jejku, nic się nie stało, zdarza się. Kiedy trzeba, to potrafi opieprzyć i wskazać miejsce w szyku, ale przy okazji ma w sobie coś takiego, że bez obaw można do niego podejść na korytarzu i spytać: co tam panie prezesie słychać? Poza tym jest akceptowany przez piłkarzy, 80 procent pracowników klubu, bo oczywiście zawsze znajdą się tacy, którym się nie będzie podobał i przede wszystkim – przez ogromną grupę kibiców, co jest rzadkością.
Chwali pan Leśnodorskiego, ale… klub odsunął pana od spikerki na meczach LE. Jedna z kar dla Legii była za pańskie zachowanie.
Nie chcę się na ten temat szerzej wypowiadać. Jeśli odsunięcie mnie może pomóc Legii, by nie płaciła kar lub płaciła mniejsze, to ja się pod taką decyzją podpisuję obiema rękami.
Wspomnieliśmy o kibicach. Kiedy przejął pan mikrofon na Legii w połowie lat 90., to mówili, że brzmi pan jak dj z wiejskiej dyskoteki.
Tak, mówili też, że jestem pośmiewiskiem całego stadionu oraz osobą, która powinna się leczyć. Rożne rzeczy mówią ludzie. Ale co ja mogę powiedzieć? Każdy ma prawo do własnej opinii. Miewam raz lepsze, raz gorsze dni. Tak jak każdy. Ale gdybym był taki kompletnie tragiczny, gdybym był absolutnym debilem, głąbem, osobą infantylną, to ktoś trzymałby taką osobę w klubie przez osiemnaście lat? Nie wydaje mi się. Po roku, góra dwóch, wywalono by mnie na zbitą mordę. Śmieją się ze mnie, drwią, i co z tego? Taka robota. Choć głównie jadą ze mną kibice innych klubów. Legioniści też czasami dorzucą coś od siebie, ale nie ma możliwości, by na trzydzieści tysięcy ludzi wszyscy kochali Hadaja. Po prostu nie. I nie mam zamiaru z tym walczyć.
A przez te osiemnaście lat zmienił pan swój styl?
Absolutnie. Teraz to zupełnie inna bajka.
Jeszcze kilka lat temu dało się słyszeć na trybunach: „Hadaj! Co? Nie przeszkadzaj!”
Kiedyś były inne przepisy. Spiker mógł częściej odzywać się w trakcie meczu, niemal prowadził doping. Później te wytyczne uległy zmianie. Teraz pozostały nam jedynie oficjalne komunikaty i celebracja bramek, czyli słynne: „Ile goli ma Legia?! Dziękuję!”. Natomiast nie ma już okrzyków w stylu: Głośniej! Wszyscy razem! Wstańmy! Śpiewajmy! Wieś tańczy i śpiewa… – tego już nie ma od dawna. Dlatego jeśli ktoś mnie teraz porównuje do dj-a z wiejskiej dyskoteki, to albo przestał oglądać mecze Legii kilka temu, albo jest wyjątkową mendą, która złośliwie wszystko nakręca.
Kiedyś nieźle nakręcił się przeciwko panu sam Kevin Keegan.
Tak, podbiegł do mnie, wyrwał mikrofon i krzyknął po angielsku: „zamknij mordę”. To miało miejsce przy okazji meczu Polska – Anglia, w eliminacjach do mistrzostw Europy. Zresztą nie on jedyny. Kiedyś jakieś „ale” miał do mnie też Mark Hughes. Przyjechał do Polski z reprezentacją Walii. Nic nie mówił, tylko dziwnie mi się przyglądał i miałem wrażenie, że są to jakieś „ciepłe” spojrzenia… Później, poprzez federację, napisał skargę do UEFA i oczywiście dostałem karę od PZPN-u. Ale chyba nie jest ze mną tak tragicznie, skoro podczas ostatniego meczu Polska – Czarnogóra znowu byłem spikerem. Co prawda nieoficjalnym, tylko tak zwanym wodzirejem, no ale PZPN nigdy nie wygłosił hasła: z dala od Hadaja.
Słyszałem za to fajne hasło, które przytoczył pan w jednym z wywiadów: „Ł»eby zapalać tłumy, trzeba samemu płonąć”. Pasuje do pana idealnie.
Pasuje i to bardzo. Mam taki charakter, że jestem emocjonalnie rozchwiany. I niech czytelnicy to ocenią, czy jest to wada czy zaleta. Moje emocjonalne rozchwianie nie spowodowało, że kogoś zamordowałem, albo że ktoś mnie zamordował. Ja po prostu w odniesieniu do Legii, nie potrafię zachowywać się spokojnie. Ale spójrzmy na to inaczej – czy spiker, na wzór zapowiadacza pociągów na dworcu, to jest dobry kierunek czy nieporozumienie? I na odwrót – czy roztańczony spiker, będący kibicem swojego zespołu, to błazenada? Zdania pewnie będą podzielone. A ten przywołany cytat, dotyczy każdej dziedziny życia, nie tylko spikerki. Chodzi o to, że trzeba dawać przykład, pociągać za sobą tłumy. I jedni to mają, a drudzy nie.
Ale kibice reprezentacji, głównie ci spoza Warszawy, mocno się irytowali, kiedy podczas meczów na Łazienkowskiej mówił pan: Witamy na polskim Wembley.
Nawet nie pamiętam, czy tak powiedziałem, ale nigdy się nie wyrzeknę, że jestem z Warszawy. A to, że komuś się nie podoba, że ja w swoich spikerskich występach dopieszczam Warszawę, to trudno. Nic z tym nie zrobię. Taki jestem. To miasto, to część mnie. Patrząc na atmosferę i potencjał kibicowski Legii, myślę, że nie jest to nadużycie. Na Wembley chcieliby mieć taką atmosferę, jaka jest na Legii.
Podobno spiker Lechii Gdańsk, kiedy przyszedł do klubu, na dzień dobry usłyszał: masz być jak Wojtek Hadaj. Stał się pan mentorem, ikoną tej profesji.
Miłe słowa, nawet bardzo. Ale powiem szczerze, że spiker Lechii nie jest jedyny. Może zabrzmi to nieskromnie i zaraz ktoś napisze, że coś mi się popieprzyło w głowie i tak dalej, ale moja ulubiona strona to Weszło i niech sobie piszą co chcą, byleby przez samo „H”. Tak naprawdę wielu spikerów w Polsce widzi we mnie wzór do naśladowania. Prosty przykład. Pojechałem kilka lat temu na kurs spikerów i w czasie przerwy podszedł do mnie facet, i mówi: Panie Wojtku, jestem kibicem Widzewa, pan jest moim idolem i bez względu na animozje pomiędzy klubami, ja chcę z panem zdjęcie. W pierwszej chwili pomyślałem, że sobie jaja ze mnie robi. Zdjęcie ze mną? Ale gość był śmiertelnie poważny. Inni spikerzy też doceniają mój styl. Styl, który nie musi się podobać jaśniepanu Wołowskiemu, jaśniepanu Ł»ukowskiemu, dziennikarzowi na którego tekstach się wychowałem, ale o człowieku się nie wypowiadam, bo prywatnie się nie znamy – Stefanowi Szczepłkowki, czy Leniarskiemu, Olejniczakowi i Stecowi z Gazety Wyborczej. Poza panem Ł»ukowskim, który porównał mnie do kogucika, to jednak nie zamierzam się wypowiadać na temat ich wyglądu…
Ale była w pewnym momencie krucjata skierowana przeciwko panu w Gazecie Wyborczej.
Owszem, była. Prowadzili ją głównie Olejniczak, Leniarski i Wołowski, który dzisiaj pracuje w Interii i zresztą dalej bezczelnie, po chamsku, kłamie na mój temat. I tylko dzięki temu, że życzliwi ludzie w klubie powiedzieli – nie zawracaj sobie głowy taką postacią – nie podałem go do sądu. Jeszcze raz powtarzam: nie musi mu się podobać mój styl spikerki, podobnie jak i ja nie muszę się mu podobać. I dzięki Bogu…Tylko niech więcej nie kłamie na mój temat, że ja zachęcałem kibiców Legii do wzięcia kamieni na stadion Widzewa. A że wszyscy jeżdżący na mecze z Widzewem, doskonale wiedzą, że swego czasu dochodziło tam do kamieniowania trybuny gości, to powiedziałem weźcie kaski, żeby przeżyć. A Wołoski dalej o kamieniach. Zresztą już kiedyś na Weszło prostowaliście tę historię. Ale w przypadku tego dziennikarza, to jak grochem o ścianę…
W prywatnych rozmowach też był tak nastawiony przeciwko panu?
Paradoks polega na tym, że kiedy pracowałem, jako dziennikarz sportowy w gazetach, to zdarzało się, że z Wołowskim jeździłem na mecze. Przypadkiem spotykaliśmy się w pociągach. Kilka razy rozmawialiśmy, znamy się, nigdy między nami nie dochodziło do żadnych scysji! Natomiast w momencie, gdy zostałem spikerem, zaczął ze mnie niesympatycznie drwić. Pisał, że ze mną jest coś nie tak. W ogóle, jak taki klub jak Legia może zatrudniać takiego błazna. Niedawno znowu coś napisał na mój temat. Mogę go tylko nazwać jednym, wielkim, zblazowanym kłamcą.
Był taki moment, kiedy chciał pan to wszystko rzucić, skończyć ze spikerką?
Tak, najtrudniej było wtedy, gdy kibice Legii, w pewnym stopniu zmanipulowani, uznali mnie za zdrajcę, co było kompletną bzdurą. To mnie mocno zabolało, bo o kibicach naszego klubu zawsze miałem jak najlepsze zdanie. Zawsze stałem po ich stronie, choć może niektórzy z nich myśleli, że jest inaczej. Zawsze ich broniłem i rozumiałem, nawet jak komuś się wyrwało kilka przekleństw na trybunach. Przecież to nie teatr, ani kościół, więc sól i pieprz muszą być w czasie dopingu. Natomiast to, że uznali, że ja ich zdradziłem, bo pracowałem – podobnie jak wszyscy pracownicy klubu – pod szyldem ITI, było nieprzyjemne, przykre i spowodowało, że przez moment miałem kiepski humor. Ale dzisiaj już nie zaprzątam sobie tym głowy.
A którą Legię darzy pan największym sentymentem?
Mam dwie takie Legie. Tę z Ligi Mistrzów, czyli np. Leszek Pisz, Jurek Podbrożny, Marek Jóźwiak (Wojtek Hadaj wyraźnie akcentuje jego nazwisko), Jacek Zieliński, Grzesiek Lewandowski oraz tę, z którą byłem najbardziej zaprzyjaźniony, czyli zespół z czasów Sylwka Czereszewskiego, zresztą mojego dobrego kolegi do dzisiaj, ponownie Jacka Zielińskiego, Pawła Skrzypka, Jacka Magiery, Wojtka Kowalewskiego, szalonego Szamo i Marcina Mięciela. To były ekipy znakomite piłkarsko. Potrafiły się też nieźle bawić.
Chodził pan z nimi do „Garażu”?
Z całą drużyną nie. Natomiast z niektórymi – jak najbardziej. Nie chcę opowiadać o szczegółach, ale było wesoło. Nawet bardzo. Akurat przy okazji takich spotkań często robiłem za kierowcę, bo po prostu nie piję alkoholu. A ponieważ przeważnie były to spotkania suto zakrapiane, to było kogo rozwozić (śmiech).
Jakieś anegdoty?
Odsyłam do książki Grześka Szamotulskiego, która niebawem się ukaże. Tam jest anegdota na anegdocie. Wiele z opisanych wydarzeń, widziałem na żywo.
Jak widać, zmieniają się prezesi, trenerzy, piłkarze, a pan cały czas na swoim stanowisku. Ludzie poznają pana na ulicy?
Zdarza się, owszem. Ale zaraz znowu ktoś napisze: Ty bufonie, próżniaku (śmiech). Rozpoznają, i to nawet nie często – lecz bardzo często. Nie tylko w Warszawie, bo byłem kiedyś na urlopie w Kołobrzegu, akurat legijne rejony, to może nie najlepszy przykład, ale również spotykałem się z wyrazami sympatii. W innych miastach też. Nawet tych negatywnie nastawionych do Legii. I nie są to rozpoznania w stylu: „Ty chuju z Legii”, tylko po prostu: „O! Czy to pan? Aaa, teraz już poznaje, charakterystyczny głos”. Chociaż kibice Polonii mówią, że akurat głos mam pedalski. Ale pieprzą bzdury, bo przecież wszyscy wiemy, że mam niezły głos radiowca (śmiech).
Dzisiaj wyobraża pan sobie życie bez Legii?
Tak i nie. Czym jestem starszy, tym inaczej postrzegam piłkę nożną i całą jej otoczkę. W porównaniu z takimi dziedzinami życia, jak medycyna, obronność kraju czy szkolnictwo, piłka nożna jest banałem. Ktoś przed laty powiedział, że futbol jest najważniejszą rzeczą z rzeczy najmniej ważnych. I ja się pod tym podpisuje. Jak miałem naście lat i przeszedł obok mnie piłkarz, to czułem się jakbym zobaczył Matkę Boską na fasadzie Pałacu Kultury. Ale z biegiem lat to się zmienia. Dzisiaj piłkarzy postrzegam w dojrzalszy sposób. Jednych, jako mądrych ludzi, po których widać, że po zakończeniu kariery nie zginą, ale są też tacy, którzy w swoim nadęciu są tak totalnie beznadziejni, że ręce opadają. I takich to mi nie żal. Każdy jest jednak kowalem swojego losu. Ja mam dziś prawie 53 lata, i inaczej postrzegam świat, także ten piłkarski. W końcu trochę spoważniałem.
Rozmawiał KUBA POLKOWSKI
Fot. FotoPyk