Przed kolejką wszystko było jasne – Miedź nie wygrała od świąt wielkanocnych w 1998, ROW w I lidze też się nie skalał tym wyczynem, Dolcan kosi równo z trawą, Górnik Łęczna ma skład naszpikowany dużymi nazwiskami i aspiracje na grę w czubie, a GKS Bełchatów pewnie biegnie po awans, tratując wszystko co stanie im na drodze, przede wszystkim na ich terenie. Nic, tylko puszczać tasiemce, same pewniaki, co do jednego. Tymczasem od czwartku do niedzieli na boiskach zaplecza Ekstraklasy zaczęły się dziać rzeczy niepokojące, niespodziewane i wyjątkowo podejrzane.
Już w czwartek przecieraliśmy oczy ze zdumienia, gdy Arka bez większego kłopotu wywiozła komplet z twierdzy lidera, ale największe sensacje miały wydarzyć się dopiero w niedzielę. W sobotę też zdarzały się wyniki nie do końca zgodnie z przedmeczowymi przewidywaniami – np. kto obstawiał, że Puszcza strzeli cztery gole, nie w rundzie, ale w ciągu 90 minut – ale zasadniczo do sensacji nie dochodziło. Te pierwsza liga zachowała na sam koniec.
Raz jeszcze: Dolcan Ząbki. Styl, zgranie, innowacyjna taktyka, świetne wyniki, charyzmatyczny trener, drugie miejsce, bilans 5-2-2, atut własnego boiska. Miedź Legnica: bilans, który należałoby przemilczeć, pięć remisów, cztery porażki, fatalne perspektywy, powolna gra, ostatnie miejsce w ligowej hierarchii, zmiana szkoleniowca, zasadniczo pleśń, salmonella i wszystkie klęski żywiołowe. Wynik? Zgodny bez żadnych zaskoczeń, pewne 4:1, dwukrotnie obejmowane prowadzenie i dwa szybkie ciosy w końcówce. Tyle że… dla Miedzi. Legniczanie wreszcie wygrali, w dodatku wygrali od razu na wyjeździe, na stadionie dotychczasowego wicelidera, który planował w meczu z outsiderem rozsiąść się na tronie. By groteska była pełniejsza – ostatniego gola głową zdobył Marcin Garuch, znany przede wszystkim z niezbyt imponujących warunków – mierzy zaledwie 154 centymetry…
Nasłuchując wieści z Ząbek, do roboty wziął się też ROW, czyli drugi klub bez zwycięstwa w obecnym sezonie. Po meczu wyrównanym, zaciętym i upstrzonym kilkoma ciekawymi akcjami – pokonał 1:0 zespół Górnika Łęczna. Czy mecz był ciekawy? Na swój sposób tak. Na trybunach fotki ślubne robili sobie państwo młodzi, Nikitović zaprezentował po meczu jak powinno się przyjmować porażki po męsku („jesteśmy winni, nic nas nie usprawiedliwia, nie szukajmy tutaj jakichś wymówek, zagraliśmy słabo, ROW wygrał zasłużenie” – wszystko upchnięte w piętnasto-sekundowym monologu), Feruga z jedenastego metra sam na sam z bramkarzem pieprznął koło słupka… Działo się. Jasne, czysto piłkarskich delicji też się kilka przytrafiło – na przykład przyjęcie w pełnym biegu kilkudziesięciometrowego przerzutu przez Szałachowskiego, czy kilka kombinacyjnych akcji z obu stron – nazwalibyśmy je jednak raczej incydentami, niż częstym widokiem.
I wreszcie bohater weekendu. Zacytujemy to, co już pisaliśmy w live:
Poza parą w strojach ślubnych w sektorze młynowym w Rybniku, musimy wspomnieć o samotniku ze Świnoujścia, który dzisiaj zasiadł w sektorze gości na Olimpii Grudziądz. Facet w kasku z napisem Flota 1957 wjechał na prom o 7.20 (czym pochwalił się na antenie Orange Sport), a na stadion przywiózł… bęben z Ghany, który dostał od znajomego marynarza. Serio. Pierwsza liga to naprawdę styl życia.
Fot. Igor/Lepsza Strona Trybun