Pirania. Tak nazywali go koledzy w młodzieżówce Ajaxu. Według nich nie ma różnicy, czy włożyć nogę do wiadra z tymi krwiożerczymi amazońskimi potworami, czy grać przeciwko Davidsowi. Dla odmiany w Ameryce Południowej ochrzczono go “Tubarao”. Rekin. Ale dość tych wodnych metafor, czas na technologiczną: Lippi w Juventusie mówił o nim “One Man Engine”, czyli człowiek-silnik jego drużyny, jej jednoosobowy motor. Sam zainteresowany jednak najbardziej utożsamia się z przezwiskiem, jakie nadał mu Van Gaal – “Pitbull”. Bo jest tak samo zajadły. Wyraźnie da wszystkim znać, że środek pola to jego teren. Reszta biegających po nim graczy to banda kundli, które muszą być ustawione do pionu.
– Ludzie mówią, że jestem z innej planety – powiedział kiedyś sam o sobie. Długie dredy, a przede wszystkim charakterystyczne okulary w pomarańczowych barwach sprawiały, że dla niektórych faktycznie mógł wyglądać jak kosmita z galaktyki Oranje. W dodatku jego skillset też był, mówiąc wprost, dziwaczny. Przecinak, któremu imponowali Roy Keane i Dennis Wise, mający przede wszystkim rozrywać w strzępy ataki rywali, a który zarazem miał technikę, dzięki której na treningach w Barcy rywalizował w gierkach z Ronaldinho. Kto słyszał kiedykolwiek o takim połączeniu? Im więcej o nim się dowiadujesz, tym bardziej zaczynasz wierzyć, ze tak naprawdę nie urodził się w Surinamie. Ale gdzieś, powiedzmy, pomiędzy pierścieniami Saturna. – Ludzie mówią, że jestem z innej planety – zwróćmy uwagę, że nie zaprzeczył.
Davids miał wszystko, by kibice go uwielbiali. Walczak, przez cały mecz harujący za zespół, gryzący każdy metr murawy. Takich zawsze się szanuje. Z drugiej strony magiczna technika, a tę zawsze się podziwia. No i jeszcze charakterystyczny styl, dzięki któremu zawodnika się zauważa. Gotowy materiał na gwiazdę, także medialną. Którą oczywiście został.
Gorące Paramaribo, Surinam, jego pierwszy dom. Bynajmniej nie jest jedynym sławnym holenderskim graczem, który pochodzi z tamtej zamorskiej prowincji. – To geny – tłumaczył kiedyś. Patrząc na listę graczy, na której znajdują się Seedorf, Rijkaard, Gullit, Hasselbaink, Castelen, Babel, Winter, Drenthe, Kluivert, trudno wątpić w jego słowa, choć genetyki Davids na Harvardzie nie kończył. To nie był zawodnik, którego trenerzy wypatrzyli w klatkach do street soccera, siłą włożyli koszulkę na plecy i powiedzieli: graj. Dwukrotnie odpalano go z Ajaxu, gdy pojawiał się tam na testach. Ale chyba gość, który łatwo się łamie, nie zostałby ochrzczony Tubarao, Pirania i Pitbull? Raczej. Dlatego Davids poszedł trzeci raz. I pewnie próbowałby czwarty, piąty, szósty, dwudziesty siódmy, wreszcie przekonaliby się, że jest im niezbędny. To jednak nie było konieczne – po trzecich testach wciągnięto go do akademii.
Gdy koledzy z rocznika szli do domu, on zostawał pograć ze starszymi. Nie po to by się szkolić, zaimponować komuś, albo bo już wtedy czuł, że tak się szybko rozwinie. Po prostu piłka z niewieloma rzeczami mogła się dla niego równać. Trening, gierka? Idealna forma spędzania czasu. Gra z większymi od siebie nauczyła go wiele, dzięki niej nie obawiał się nikogo. Przez swoją mikrą posturę, a zarazem świetna technikę, próbowany był początkowo w przednich formacjach. Dziś, na łamach Four Four Two, wspomina ten okres i początki w Holandii tak: – Ajax ma najlepszych skautów, więc zawsze znajdzie najlepszych zawodników w Holandii. Uczyli nas jak podnieść umiejętności przez granie na góra dwa kontakty. Graliśmy dużo piłką, ale też bardzo wiele było zajęć taktycznych, uczenia się ustawiania. Ja zaczynałem jako lewy pomocnik albo typowa dziesiątka. W systemie Ajaxu jednak wszyscy atakują i wszyscy bronią, dlatego też miałem okazję pokazać się na tyłach. Z pomysłu Van Gaala przeniesiono mnie tam na stałe, a Marc Overmars zaczął świetnie grać na skrzydle. Prawdę mówiąc, na boku czułem się odizolowany, a w środku miałem znacznie większy wpływ na grę, więc to mi pasowało.
Ajax, cóż to wtedy był za zespół! Skład złożony prawie tylko z młodych, rodzimych zawodników, a którzy mimo to roznosili w pył rywali w całej Europie. Co nazwisko to legenda: Van der Sar, Reiziger, bracia De Boer, Seedorf, Litmanen, Finidi, Overmars, Bogarde, Kanu, Kluivert. Trzy mistrzostwa kraju, ale przede wszystkim dwa finały Ligi Mistrzów: w 1995 zwycięski, rok później porażka. Do której zresztą Rekin przyłożył rękę. A będąc precyzyjnym: nogę.
Rywalem Juventus, areną – Stadio Olimpico. Najpierw bramkę strzela “Biały lis”, Ravanelli. Wyrównuje Litmanen, więcej goli nie pada w regulaminowym czasie gry. W dogrywce zresztą też, mają zdecydować więc karne. Pierwszy do jedenastki podchodzi właśnie Davids. I wykonuje pewnie jednego z najgorszych karnych, jakie widziałeś. Niepewnie rusza do piłki. Próbuje dziwnej zmyłki, niby na dwa tempa, ale tak naprawdę wytrąca z równowagi nie Peruzziego, ale sam siebie. Bramkarz Juve już jakby wyczuł, że coś się święci, nie zamierza się rzucać, poczeka na strzał. I miał rację – Holender strzela lekko, w sam środek, prosto w golkipera. Chyba nawet nie spojrzał, że Włoch nie ma najmniejszego zamiaru się rzucić. Koszmarna próba, czy może więc dziwić, że w przyszłości do strzelania z wapna już się nie pchał? Juve jest bezbłędne, w Ajaxie nie trafia jeszcze Silooy, Puchar Mistrzów wędruje do Italli. Wraz z nim Davids, który postanawia zmienić otoczenie.
Ile kosztował transfer wschodzącej gwiazdy europejskiego futbolu? Gracza jednej z czołowych reprezentacji kontynentu, pewniaka do składu w ekipie, która dwa razy doszła do finału LM? Cóż, drożej kosztuje paczka fajek. Milky Way czy Hubba Bubba. Davids skorzystał na właśnie wchodzącym w życie prawie Bosmana, nie kosztował więc nawet lira. Ajax zamiast pieniędzy mógł co najwyżej otrzymać pocztówkę z Włoch, podpisaną: z pozdrowieniami, E.D., trzymajcie się.
Toto Cotugno śpiewał: “Witaj Italio nieustraszona, z miętowym kremem do golenia, z marynarką w niebieskie prążki, i z piłkarskimi niedzielami w TV”. Holendra Półwysep Apeniński powitał jednak nieco mniej entuzjastycznie: na starcie złamał nogę. Zaledwie jedna sprawna kończyna nie ułatwia naturalnie adaptacji. A już na pewno nie tworzy ci autostrady do pierwszego składu w drużynie, gdzie w pomocy jest Boban, Savicevic, Locatelli czy Ambrosini. Był nieszczęśliwy: – Nie znałem języka. Siedziałem w domu i oglądałem telewizję. Nie mogłem się ruszać, było źle. Kiedy tylko się dało, wracałem do Amsterdamu – wspomina dziś. Czy zaglądał wtedy na stare śmieci? Podglądał jak trenują koledzy, żałował wyjazdu? To więcej niż prawdopodobne. Wybawienie przyszło jednak z najmniej oczekiwanej strony. Niedawny rywal z finału CL, Juventus, zaproponował 5.3 miliona funtów za odkupienie Pitbulla. Milan zacierał ręce, czysty zysk: tyle kasy za rezerwowego, który przyszedł za frajer? Idioci w tym Turynie! W Juve myśleli natomiast – tak mało kasy za gościa, który ma wszystko, by zostać jednym z najlepszych defensywnych pomocników na świecie? Idioci w tym Mediolanie! Kto miał rację, chyba nie muszę nikogo przekonywać. W Juve Davids dołączył do panteonu najbardziej rozpoznawalnych sportowców globu.
Z miejsca stworzyli z Zidanem duet, który do dziś śni się po nocach fanom Starej Damy. Francuz nie musiał martwić się o powroty do tyłu. Mógł stać sobie i patrzeć, jak Pitbull rzuca się na rywali by wyszarpać im piłkę, a potem z gracją dostarczyć ją Zizou. Sam Davids o ich partnerstwie mówi tak: – Ufaliśmy sobie i dobrze się znaliśmy. Wiedzieliśmy, co drugi będzie chciał zrobić. Obaj rozumieliśmy futbol i podchodziliśmy do niego w taki sam sposób – wspomina. Nie będzie przesadą gdy powiemy, że był to idealny zawodnik do gry z wybitnymi playmakerami. Tak było w Ajaxie z Litmanenem, w Juve z Zidanem, w Barcy z Ronaldinho: on rozumiał ich, oni rozumieli Tubarao.
Stał się megagwiazdą. Miały na to wpływ sukcesy klubowe, reprezentacyjne, ale także… jaskra. Gdy zdiagnozowano ją, jak sam przyznaje, myślał, że będzie musiał zakończyć karierę. Jednak okazało się, że noszenie gogli załatwi sprawę, dzięki nim będzie mógł kontynuować wyczynowe granie. Nie miejmy wątpliwości – myślisz Davids, widzisz nie fenomenalne bramki, jakąś konkretną akcję, ale te cholerne okulary. Pomarańczowe. Miał już szacunek kibiców, za waleczność. Miał ich podziw, za techniczne sztuczki. Teraz miał też styl i rozpoznawalność na całym świecie. Stał się, na pewien okres, najbardziej pożądanym piłkarzem wśród reklamodawców. Szczególnie kochało go Nike. Reklama “The Mission”, za sterami vana i helikoptera Van Gaal, wśród piłkarzy Cole, Yorke, Thuram, Totti, Nakata, Guardiola, Bierhoff, Figo. Ale aktorem numer jeden defensywny pomocnik, strzelający średnio jedną bramkę na rok. Przy tej reklamie wielu chłopców odkrywało czym są niekontrolowane polucje.
Jego kariera klubowa była spełniona. Należał do legendarnych już dziś drużyn, zdobył Puchar Mistrzów, był wielokrotnie mistrzem kraju. Reprezentacja, jak w wielu przypadkach, to jednak zupełnie inna historia. Nie był drugim Warzychą, o to się nie martwcie. Ale mimo wszystko pozostaje niedosyt.
Euro 1996, Davids zostaje wyrzucony z kadry przez Hiddinka. Powód? Radiowa wypowiedź, w której zawodnik mówi, że “trener powinien przestać wchodzić niektórym piłkarzom do dupy”. Ten incydent nie wpływa na ich stosunki zbyt trwale, bowiem Pirania ponownie jest ważnym elementem kadry Oranje dwa lata później we Francji. To przez ten turniej spłakali się w Milanie – jak można bardziej udowodnić swoją wartość, niż zostając wybranym do Dream Teamu Mistrzostw Świata? Nie słynął z ważnych bramek, to nie była jego boiskowa rola, ale akurat gol w doliczonym czasie gry z Jugosławią, dzięki któremu Holendrzy przeszli do ćwierćfinału, jest pewnie jednym z najważniejszych, jeśli nie najważniejszym w jego karierze. Mimo rozpalonych nadziei, później przegrany półfinał i mecz o trzecie miejsce. Powrót do kraju nawet bez medalu, dla takiej generacji, był klęską. Ale spokojnie, za dwa lata impreza u siebie. Gdzie jak nie tam? Z takim zespołem?
Dziewięć punktów w fazie grupowej. Mistrzowie świata, Francuzi, pokonani 3:2. Deklasacja w ćwierćfinale, Jugosławia rozbita aż 6:1, wynik będący absolutną demonstracją siły. Wśród czterech drużyn, które awansowały do półfinału, Holendrzy byli wówczas uznawani za zdecydowanie najmocniejszych. Mieli po swojej stronie wszystkie atuty – wybitną obronę, pomoc, atak, swoje stadiony i fanów. Doskonałą formę. Ale potem przyszedł mecz z Włochami. Ten przeklęty mecz z makaroniarzami, na wspomnienie którego w Holandii każdy zwiesza głowę, nerwowo szuka papierosa.
Myśleliście, że Polska powinna ograć Grecję na otwarcie Euro? Ł»e dostała tam rywala na tacy? To co powiedzieć o Holendrach, którzy od 34 minuty grali w przewadze (czerwona Zambrotty), mieli też karnego? Do piłki podchodzi De Boer… Nie trafia. Nic to, rywal i tak jest na deskach, a czasu dość. Ekstaza, gdy znowu Oranje mają strzelać z wapna, nie trwa jednak długo. Kluivert też nie trafia. Zaczyna być nerwowo, ta niemoc jest bardzo niepokojąca, jeśli ktoś podejdzie do serii jedenastek silniejszy mentalnie, to na pewno Włosi. I tak się dzieje w istocie. Bramka broniona przez Toldo jest jak zaczarowana, Holendrzy nie trafiają jeszcze trzy razy, Italia świętuje. Koniec turnieju dla gospodarzy i choć mają medal (a Davids znowu w 11 imprezy), to jednak jakoś nikt nie ma ochoty się nim cieszyć. Rozczarowanie.
Ale i tak minimalne, wręcz nieistniejące, w porównaniu z mistrzostwami w Korei. Jak grupa tak wybitnych piłkarzy nie dostała się na turniej, gdzie potrafił pojechać nawet Arkadiusz Bąk, zostanie na zawsze tematem do Archiwum X. Co miał zrobić więc gwiazdor Juve – latem 2002 siedział przed telewizorem i oglądał, jak piłkę na poważnym turnieju kopie Paweł Sibik.
Ostatnia szansa trafia się w Portugalii. W grupie wygrywają tylko z Łotwą, ale wychodzą. W ćwierćfinale trafiają na Szwedów, nie potrafią im nic strzelić, ale przechodzą po karnych. Nie będzie przesadą, gdy powiemy, że w gruncie rzeczy prześlizgnęli się do strefy medalowej. Tam miejsce w szyku pokazali im gospodarze, wynik nikogo nie zaskoczył. To ostatni poważny turniej w karierze Pitbulla, podsumowując: dwa medale mistrzostw Europy, za każdym razem jednak z najmniej wartościowego kruszcu. Dramatu nie ma, ale rewelacji też.
Barwny, wyrazisty gość. Chyba nie trzeba będzie nikogo przekonywać więc, że Davids po skończeniu treningów nie szedł do domu na szachy, przed telewizor albo prosto do łóżka? No dobra, szachy akurat uwielbiał. Grał w nie już jako młody chłopak. Ale bynajmniej nie było tak, że świata poza nimi nie widział. Oj nie, świata lubił zobaczyć, i to z różnych stron.
Gość o ksywce Pirania po prostu musi od czasu do czasu wplątać się w jakieś bójki. Zaliczył starcie z Ruudem van Nistelrooyem podczas zgrupowania kadry. Z Robbie Keanem w Tottenhamie też miał nie po drodze, ofiarą ich starcia padły choćby legendarne okulary. Gdy podróżował ze swoim zespołem “Street Legends” po świecie, promując uliczny futbol, też w Brazylii zdążył wmanewrować się w bijatykę z drużyną przeciwną. Powód? Wiadomo, każdy się spinał grając przeciwko niemu. Czasem rywale nie przebierali więc w środkach, ktoś wszedł za ostro. Od słowa do słowa, skończyło się zamieszkami w dzielnicy.
Raz przyszedł do kina ze znajomymi, ich miejsca były zajęte, wywiązała się utarczka. Na tyle zażarta, że Pitbull… podbił oko jednej z awanturujących się kobiet. W 2001 testy antydopingowe miały u niego pozytywny wynik, wykryto nandrolon. Wykręcił się lekami na jaskrę, ale smród pozostał. Jest diabelnie pewny siebie: jako młody chłopak w Ajaxie podszedł na treningu do wybitnego tenisisty, Richarda Krajiceka, i powiedział: “Cześć, jestem Edgar Davids. Niedługo o mnie usłyszysz”. Nie przeszło mu to z wiekiem, bo jeszcze niedawno opowiadał: – mógłbym grać dla Barcy nawet teraz. Wiesz o co chodzi z Barceloną? Grają na połowie rywala, więc zostawiają bardzo mało miejsca rywalom. Mam umiejętności, by się odnaleźć w takiej grze, nawet dziś. Mogę robić to samo co Busquets czy Mascherano.
Ale spokojnie. Każdy ma swoją gorszą, ale i lepszą stronę. Grając w Barnet, gdy pewnego razu drużyna wracała z wyjazdowej porażki, zobaczył czekających kibiców na przystanku. Kazał na najbliższej stacji wysadzić wszystkich graczy, a kierowcy zawrócić po nich: – Ludzie poświęcili większość weekendu i niemałą kasę, by pojechać za nami na mecz, który przegraliśmy. Zabraliśmy ich na najbliższą stację benzynową, zaoferowaliśmy kawę, herbatę, pozowaliśmy do zdjęć. Należało im się to od nas, poprawiło humor – wspominał. Promował mocno piłkę uliczną udowadniając, jak wiele może ona korzyści przynieść lokalnym społecznościom. Młodzież wciąga się w futbol, nie ma więc wtedy czasu na patologie. Był też diabelnie inteligentny. W artykule dla The Independent opowiada z pasją, co powinno być przykazaniami współczesnego piłkarza: “Gra polega na szacunku i zaangażowaniu, bez względu na to, czy grasz w Champions League czy w czwartej lidze. To może być tylko trening, ale jeśli jesteś profesjonalistą, musisz dać z siebie wszystko. (…) Jako piłkarz, masz wiele korzyści, nie tylko finansowych, musisz wiedzieć jak z nich korzystać. Spotykasz wpływowych ludzi. Nie możesz nie doceniać możliwości jakie masz. Możesz dzięki nim wspierać i promować ważne, potrzebne inicjatywy. Zrobić różnicę. Wywrzeć pozytywny wpływ, a nie tylko zostać celebrytą”. Davids prowadzi też własną fundację, skierowaną dla najmłodszych, a dzięki której mogą oni rozwijać swoje pasje – poczynając od futbolu czy też wspominanych szachów, przez muzykę, poezję, sztukę.
Dziś przymierza się powoli do kariery trenerskiej. O swoich byłych szefach mówi: – Van Gaal był jednym z najlepszych. To niesamowite, jak przygotowywał się do meczów. Lippi też był bardzo, bardzo dobry. Znał swój zespół, wiedział jak zrobić z niego zgraną drużynę. Jak sprawić, by grupa chciała za siebie walczyć. Rijkaard nie był za dobrym trenerem, ale wiedział doskonale jak zarządzać ludźmi. Miał dobre kontakty. Tego brakuje choćby Manciniemu, i to mocno.
Chcecie znać największą tajemnicę Davidsa? On jest uzależniony od piłki. Są gracze, którzy traktują grę jako pracę. Nie lubią treningów. W meczach nie chcą się przemęczać. Dla Piranii każdy moment gry w piłkę to szczęście: – W dniu, w którym będę musiał zakończyć karierę, będę najsmutniejszym człowiekiem na świecie – powiedział kiedyś. Henry z kolei zdradził, że Davidsa widywał żonglującego piłką nawet podczas…robienia sobie herbaty. Holender przyznał, że to prawda: – w każdym pokoju w domu miałem piłkę. Wiec po prostu sobie żonglowałem. Parę razy robiąc herbatę poparzyłem się w ten sposób, ale to nic wielkiego. Czasem myłem zęby i jednocześnie bawiłem się piłką – opowiedział Four Four Two.
Dlaczego osiągnął tak wiele akurat on, a nie wielu gości z większym futbolowym potencjałem? To banalnie proste, co wytłumaczy jedna, krótka wypowiedź Tubarao: – Czuję, jakbym miał wielką dziurę w sercu. Pustkę. Kocham trenować, kocham grać, gdybym mógł, nigdy nie kończyłbym kariery. Pamiętam taki epizod z Zizou. Byliśmy w jego domu w Turynie. Kopałem sobie piłkę u niego w ogrodzie. Wreszcie krzyknąłem: hej, Zizou, choć zagramy meczyk! Spojrzał na mnie, jak na dziwaka, a potem powiedział: człowieku, jesteś szalony! Tylko byś grał, grał, grał.
LESZEK MILEWSKI