Grany poniedziałek dla Lecha i Pogoni, tym razem nie na zakończenie, a dopiero na otwarcie kolejnej serii spotkań. Czy nam się to podoba, czy nie, za nami cztery dni z Ekstraklasą, przed nami, bez chwili wytchnienia, jeszcze osiem. Jeśli pozostałe upłyną tak jak ten dzisiejszy, pewnie jakoś je przetrwamy. Choć liczymy, że poprzeczka zawiśnie jednak wyżej.
Trudno nam się zdecydować, co w meczu Piasta z Lechem uznać za największe zaskoczenie. Samą wyjściową jedenastkę Kolejorza, jego łatwe wyjazdowe punkty, czy może fatalną postawę Piasta od pierwszych do ostatnich minut, która niewątpliwie wpłynęła na to, jak grało się Lechowi. Mariusz Rumak przed meczem ponoć zajrzał do gabinetu lekarskiego w klubie, a tam w jednym rządku: Burić, Kędziora, Ceesay, Kamiński, Murawski, Ubiparip oraz Douglas. Jeśli dołożyć do tego odstawionego na bocznicę Arboledę, obecność w składzie Gostomskiego i 17-letniego Bednarka daje się jednak wytłumaczyć.
Gostomski – niegdyś król stolicy, niekoniecznie w kategorii „piłkarz” – póki co największe poruszenie wywołał na Twitterze. O tym czy potrafi bronić, dziś nie mieliśmy okazji się przekonać, bo drużyna Brosza akurat nie miała w planach atakowania bramki gości i przez dziewięćdziesiąt minut oddała jeden symboliczny strzał w jej światło. Bednarka też nikt przesadnie intensywnie nie testował, zresztą 17-latek, który jeszcze przed miesiącem grał w III lidze przeciwko Unii Swarzędz, miał obok siebie bezbłędnego Wołąkiewicza.
Generalnie, Lech zrobił całkiem dużo, żeby z Piastem wygrać, chociaż gospodarze wyglądali na bardzo zdeterminowanych, żeby mu w tym pomóc. Przy obu golach – zero krycia. Przy pierwszym Teodorczyk miał tyle miejsca i swobody, że spokojnie mógłby stanąć na głowie i próbować trafić piętami, naśladując „skorpiona” Rene Higuity. „Teo” zdobył pierwsze ligowe bramki w tym sezonie. Ostatnio widać było, że to strzeleckie zero zaczyna mu już mocno ciążyć i aż jesteśmy ciekawi, jak to zwolnienie blokady wpłynie na jego formę w następnych tygodniach. Lech mógł dziś wygrać nawet wyżej, ale w kilku sytuacjach indywidualne „popisy” brały górę nad rozsądkiem. Tuż po przerwie, zanim wpadła bramka na 2:0, Trałka nie dograł do idealnie ustawionego Hamalainena, a minutę później wspomniany „Teo” próbował dziwnego strzału zewnętrzną częścią buta, zamiast obsłużyć Claasena.
Piłkarzy Piasta żegnały po meczu zasłużone gwizdy.

Meczowi numer dwa (chronologicznie pierwszemu) też należy się kilka akapitów. Kiedy po 20 minutach prowadzisz 2:0, grasz na własnym boisku, na dodatek z Podbeskidziem, masz tylko jedno wyjście – strzelać mu kolejne gole. Lać aż spuchnie i odechce mu się dalszej walki. Pogoń tymczasem jeszcze przed przerwą miała stuprocentową sytuację na 3:0 (Frączczak), później zdobyła bramkę z minimalnego, ale słusznie odgwizdanego spalonego (Robak), by później do końca obawiać się o wynik. Na dodatek po kuriozalnym golu samobójczym.
Michniewicz próbuje w Bielsku już wszystkiego, co jest w stanie wymyślić. Grał w ataku Pawelą, grał Wodeckim, no to teraz wyszedł z Malinowskim. Tak naprawdę, jedyne, co w podstawowej jedenastce Podbeskidzia mogło budzić względny szacunek (dyżurny szacunek, który ponoć należy się każdemu rywalowi) to linia obrony. Bo już bramka, atak i w szczególności pomoc złożona z takich zawodników jak Bujok, Deja, Urban, Łatka oraz Kwame, jeśli cokolwiek mogła wywoływać, to najwyżej współczucie. W pierwszej części meczu Podbeskidzie nie umiało wymienić pięciu podań, a pod pressingiem nawet trzech. Nie miał kto rozegrać piłki w środku, nie miał kto szarpnąć na skrzydle, więc większość podań była kierowana górą na mierzącego całe 170 (!) centymetrów Malinowskiego.
Pogoń zaczęła bez zarzutu – szybko strzeliła dwa gole, a mogła i trzeciego, ale Frączczak przypomniał sobie, że jest jedynie Frączczakiem i nie powinien przecież zdobywać trzech bramek w dwóch kolejnych meczach. Jego dokonanie uwieczniliśmy nawet stosownym screenem…
Czwarty metr, pusta bramka, a on nawet nie zdołał oddać strzału.
Podbeskidzie ciągle jednak wyglądało na tyle słabo, że gracze Pogoni aż postanowili się zlitować. Najpierw Robak, który w niewytłumaczalnych okolicznościach wpakował piłkę do własnej bramki, a później Janukiewicz, wypluwając futbolówkę tak, by spokojnie wbił ją Kwame do niej. Ale ten niestety z prezentu nie skorzystał, idąc w ślady Frączczaka.
W drugiej połowie beznadziejnych zagrań też nie brakowało. Swoje nominacje zgłosili Murayama (żałosne dośrodkowanie w hektary za bramką), Łatka (właściwie nie wiemy jak zakwalifikować to kopnięcie, prawdopodobnie próbował strzelać…) i Wodecki, który będąc w dobrym położeniu wycelował w dziesiąty rząd trybun, blisko narożnika boiska. Pogoni po przerwie udały się może za trzy akcje na krzyż, przez co do ostatniego gwizdku musiała drżeć o wynik, ale ostatecznie dowiozła komplet punktów. Tym samym w tych nie do końca chlubnych okolicznościach zalicza pierwsze domowe zwycięstwo w sezonie.


