Wisła i Cracovia zamieniły się koszulkami w przerwie

redakcja

Autor:redakcja

21 września 2013, 23:04 • 6 min czytania

To był znakomity sprawdzian powściągliwości wśród komentatorów. Dziewięćdziesiąt minut, które podzielone zostało na dwie równe połowy – pierwszą, w której eksperci, kibice i dziennikarze wkładali koronę na głowę Franciszka Smudy, jednocześnie złorzecząc Cracovii oraz drugą, w której skupiono się na zdejmowaniu owej korony oraz wychwalaniu wytrwałości „Pasów”. Prawda? Leży gdzieś po środku. Wisła zagrała świetną pierwszą połowę, ale w końcówce była zagubiona jak angielski biznesmen w Nowej Hucie. Cracovia przespała początek, ale potrafiła się boleśnie odgryźć po przerwie. Krakowskie derby na remis ze wskazaniem i korzyścią dla… fanów dobrego futbolu.
Pierwsze przemyślenia z meczu? Znacznie szybciej dowiedzieliśmy się co sądzą o sobie kibice obu drużyn niż to jakie plany mają wobec siebie piłkarze. Właściwie aż do 31. minuty, w której na listę strzelców wpisał się Chrapek, spokojnie można było powtarzać dyżurną bajkę o derbach rządzących się swoimi prawami i tłumaczyć sobie, że różnica klas między Wisłą a Cracovią zwykle bywała na korzyść tej pierwszej znacznie większa niż dzisiaj, a i tak mecze przy ulicy Kałuży toczyły się najczęściej na styku. Wisła lepsza, ale jakoś bez przekonania. Cracovia niby z tyłu, ale też bez jakiegoś parkowania autobusów.

Wisła i Cracovia zamieniły się koszulkami w przerwie
Reklama

Ł»aden z zespołów wyraźnie nie przyparł drugiego do muru. W pierwszych dwóch kwadransach dogodną okazję zmarnował wyłącznie Małecki. Cracovia, typowo dla siebie, zbliżała się w okolice pola karnego, tylko nie do końca wiadomo z jaką intencją, za to z efektem równie imponującym, co skuteczność Bartłomieja Dudzica na boiskach Ekstraklasy. Przynajmniej za pierwszą połowę Wiśle wypada oddać, co Wisły… Po pierwsze – goście (przyjmowani równie niegościnnie co zwykle) świetnie prezentowali się w pressingu, przechwycie i wyprowadzeniu piłki, czym pozwalali Cracovii na bardzo niewiele. Po drugie – w akcji bramkowej był i pomysł, i wykonanie. Po sznurku. Na małej przestrzeni, w typowym dla obrony Cracovii chaosie. Tylko tutaj właśnie ten cały problem, że mecz – choć emocje wyczuwało się od początku do końca – miał dwie zupełnie różne odsłony. W pierwszej części Wisła sprawiała wrażenie zespołu, który dużo lepiej wie, co chce osiągnąć i jakimi środkami. Po raz kolejny zupełnie nie przypominała tej Wisły, która miota się w swojej niemocy – bez siły, pomysłu i piłkarskiej jakości.

Ale już po przerwie ten jej pressing gdzieś zniknął, a przynajmniej jego skuteczność była momentami zerowa. Cracovia doszła do głosu – atakowała częściej, sensowniej niż dotychczas i i w końcu przyniosło to efekt. Wisła po raz pierwszy poważnie pomyliła się w obronie, „sam na sam” pojechał Nowak i zrobił to czego nie zrobił w innej dogodnej sytuacji, parę chwil wcześniej. Mimo że drużyna Smudy w końcówce pogubiła się całkiem i spokojnie mogła dziś nawet przegrać, remis nikogo bardzo nie krzywdzi. I kibice też nie powinni czuć się skrzywdzeni. Chciałoby się takie mecze oglądać częściej.

Reklama

– Zespół z Gdańska gra świetnie. My idziemy w górę. Przewiduję, że w sobotę zobaczymy najlepszy mecz sezonu – przekonywał Radosław Osuch w wywiadzie dla Sport.pl. Jednak aby stało się tak, jak przewidywał prezes Zawiszy, konieczne byłoby spełnienie jednego kluczowego warunku: sezon musiałby się składać wyłącznie z tego spotkania.

Lechia miała dziś udowodnić, że jest poważnym graczem, który dumnie rozsiądzie się na fotelu lidera. Ostatecznie pozostało im jednak przycupnięcie na składanym krzesełku piątego miejsca, szału nie ma. Pierwsza połowa wyglądała jeszcze jako tako. W ostateczności można byłoby stwierdzić, że Ekstraklasa wygrywała w tym momencie z emitowanymi równolegle na innych kanałach serialami „Boscy w sieci”, „Przepis na życie”, oraz powtórkami „Rodziny zastępczej”. W drugiej połowie jednak mecz nakrywał czapką nawet magazyn „Wiatr w żagle” i „Słowo na niedzielę”. فącznie w całym meczu drużyny oddały ledwie siedem celnych strzałów. Już nawet nie wspominając o ich jakości, trzeba było czekać kilkanaście minut żeby zobaczyć, jak któryś z bramkarzy zostaje zmuszony do interwencji. Oto ligowa bieda udowodniona w liczbach.

Mecz zapowiadać można było jako starcie króla strzelców ligi cypryjskiej, z najpewniejszym duetem stoperów ligi polskiej. Albo jako pojedynek dwóch nieźle prezentujących się playmakerów, Matsui i Masłowskiego. Ta pierwsza wewnętrzna rywalizacja zakończyła się absolutnym zwycięstwem duetu Bieniuk – Madera, którzy naprawdę zaczynają ugruntowywać swoją pozycję, jako postrachu napastników rywali. Nieźle przecież wyglądający w ostatnich meczach Portugalczyk z Zawiszy został kompletnie wyłączony. Matsui i Masłowski natomiast zgodnie postanowili przejść obok meczu. Szczególnie Japończyk wyglądał, jakby miał już dzisiaj inne plany na popołudnie i robił swoją grą wszystko, byleby tylko Probierz go zdjął z boiska. W Zawiszy podobną strategię objął Micael, który mógł dzisiaj „asystować” przy całym wianuszku bramek, ale lechiści byli litościwi. Nie był litościwy natomiast Tarasiewicz, bo męczył kibiców Micaelem do ostatniej minuty.

Grę w Lechii robiły skrzydła, Grzelczak i Frankowski, do tego jak zwykle świetnie podłączał się Deleu. W gazie pozostaje Buzała, który może dzisiaj bramki nie strzelił, ale naprawdę potrafił zrobić sporo – by tak rzec – konstruktywnego wiatru. Generalnie jednak gołym okiem widać braki zespołu z Gdańska, problemy, przez które nie wskoczy on na wyższy poziom. Jasne, są w fajnej formie, ale to prędzej i później się skończy, dopóki Lechia nie będzie miała klasycznej dziewiątki na wykańczanie akcji, kogoś w miejsce nie potrafiącego nic Pietrowskiego, oraz klonu Deleu w miejsce Pazia. Powiedzmy, drużyna „Lechiawisza”, czyli jedenastka z Gdańska plus Goulon, Luis Carlos i Vasco, zyskałaby nasze zainteresowanie.

W Lubinie rozegrano dziś klozetowe derby. Takim właśnie mianem Amerykanie określają mecz, w którym spotykają się dwie najsłabsze drużyny tabeli. I naprawdę, jeśli myślicie, że mamy łatwą robotę, to weźcie te okoliczności pod uwagę: sobota wieczór. Niezła, a jak na wrzesień nawet bardzo dobra, pogoda. Jest dokładnie milion ciekawych sposobów, na które można takie warunki pożytecznie wykorzystać. A my siedzimy. I oglądamy mecz dwóch najsłabszych zespołów Ekstraklasy. Tyle wygrać.

Cotra z tamponem w nosie. Pylypchuk z bandażem na głowie. Przy niektórych zbliżeniach mieliśmy wrażenie, jakbyśmy oglądali starcie reprezentacji pacjentów OIOM-u z dziarskimi chłopakami z zakaźnego. – Trochę brzydki nam się zaczął robić ten mecz – powiedział jeden z komentatorów w dwudziestej minucie. Brawo chłopaki, tak. Bo istotnie pierwsze minuty były takie piękne, że aż mieliśmy prawice obrzękłe od oklasków. A im dalej w las, tym grzybów mniej.

Pacheta to póki co „Sztacheta”, a przynajmniej jego zespół reprezentuję finezję, kreatywność oraz nieszablonowość ataku, jaki charakteryzuje atak sztachetą na wiejskiej dyskotece. Gdy dodamy do tego fakt, że Korona nacierała z pasją i zaangażowaniem konduktu pogrzebowego (koszulki ładnie dopasowane do tej metafory), mamy już pełny obraz tego meczu. Nawet taki pseudofachowiec jak Gliwa, którego normalny zespół dałby radę pokonać z dowolnej pozycji na boisku, w spotkaniu z kielczanami mógł w gruncie rzeczy iść na grzyby.

Czy Lubin był lepszy? Lubin przede wszystkim miał Piecha. Rezerwowego z końca ławki tureckiego średniaka. Czyli u nas gościa, który będzie wymiatał jak Pele w Santosie. A dzięki czemu? Bo najbardziej mu się chce i jest niezły fizycznie. Technicznie pewnie odstawałby na treningach hiszpańskich siedmiolatków, ale ma serce do walki, to robi różnicę w naszej lidze. Dziś zaraził swoją postawą Kwieka, zobaczymy, czy to jednorazowy wystrzał, czy może były górnik też się obudzi. Korona natomiast w głębokim letargu, jeśli nie śpiączce, uciekają im w tabeli nawet tacy parodyści jak Ruch czy Podbeskidzie, a to naprawdę trudne do osiągnięcia.

fot. FotoPyk

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama