Gdybyśmy mieli z tego meczu wyciągnąć jakąś jedną kliszę, coś, co szczególnie utkwiło nam w pamięci, byłby to błędny wzrok Rybanskyego, który to realizator prezentował za każdym razem, gdy tylko Słowak wznawiał grę od bramki. Mina niezbyt skomplikowana, raczej nieskażona myślą. Zupełnie jak poczynania jego kolegów z pola. No, ale nie czepiajmy się. Bo czego wymagać od drużyny szczerbatej, bez dwóch trzonowych zębów z przodu? Dopóki piłka turlała się po murawie i goście byli w komplecie, argumentów brakowało. A że kilka razy zagapili się w tyłach, to przegrali w pełni zasłużenie.

Przed pierwszym gwizdkiem gotowi byliśmy postawić dwa bilety na mecz Anglia – Polska, dać w zastaw dom i trzy komputery na zakład: Łatka – nomen omen – łatając dziury w środkowej strefie boiska, zobaczy przynajmniej jedną żółtą kartkę, najprawdopodobniej za faul na Quintanie. Po pierwsze, defensywny pomocnik bielszczan rzeczywiście źle się czuje, jeśli nie zapisze się w protokole, a biorąc pod uwagę, że strzelenie gola mu nie grozi (nie ma ani jednego w 107 występach w Ekstraklasie), sposoby na zaistnienie mocno się zawęziły. Po drugie, nie mniej ważne, grał bezpośrednio na bohatera poprzedniej kolejki, wyjątkowo błyskotliwego Quintanę. Po trzecie, ostatnio nie dotrwał do końca meczu.
Jagiellonia rzuciła się na gospodarzy od razu i nie ustawała w wysiłkach przez cały pierwszy kwadrans. Szybki, białostocki futbol pod batutą Stokowca, czyli gra na jeden-dwa kontakty między Plizgą, Gajosem i będącym na świeczniku Hiszpanem, a także ciągła wymienność pozycji i ruch, powodowały, że takiemu Sokołowskiemu zakręciło się w głowie szybciej, niż niejednej damie na dyskotece w remizie. Uprzedźmy fakty – nie odkręciło mu się aż do końca, z czego uprzejmie korzystał zwłaszcza Straus, który najpierw – ku swojemu ogromnemu zdziwieniu – znalazł się w sytuacji sam na sam, z kolei później – nieatakowany zdążył dobiec do linii końcowej, ocenić układ sił w polu karnym i zagrać płasko do wbiegającego w drugie tempo Plizgi. Ten miejsca miał tyle, że mógł rozłożyć krzesełko, zarzucić wędkę i czekać, czekać, czekać.
Wypadałoby Plizgę za tę bramkę pochwalić, to naprawdę dobry piłkarz. I zrobilibyśmy to chętnie, lecz nie w smak nam dwie poprzednie sytuacje, kiedy najpierw pocelował w słupek – tu akurat możemy go rozgrzeszyć, a następnie – mając przed sobą już tylko Rybanskyego – spieprzył solidnie. Niepotrzebnie silił się na Bóg wie, jakie wykończenie. Buzała też żałował, że tak późno zorientował się, że wystarczy przymierzyć między słupki. Cóż, mądry Polak po szkodzie…
Po zmianie stron nadal lepsze wrażenie pozostawiała Jagiellonia. Podobał nam się wysunięty Piątkowski, bo mimo ograniczonego potencjału technicznego, starał się jak mógł, żeby jakoś nieprzyzwoicie nie odbiegać poziomem od pomocników. Dziś mógł mieć dwie asysty. Po godzinie zmienił go Balaj, w tym sezonie goli pięć. I nieważne, że Albańczyk wypadł blado, że często niepotrzebnie cofał się do drugiej linii, czego robić nie umie. Piszemy o tym, żeby jeszcze bardziej uwypuklić kontrast między Jagiellonią a Podbeskidziem. Pierwsi mają dwie równorzędne dziewiątki, drudzy ani jednej. Ci mają dziesiątkę co się zowie, z kolei tamci – wyłącznie numer, na dodatek na koszulce Sokołowskiego. Pokaż mi, jaką masz dziesiątkę, a powiem, jaki masz zespół…
Nawet mimo dziwnej kartki dla Ukaha i piłki, w końcówce fruwającej w okolicach czwartego piętra, Stokowiec mógł siedzieć wygodnie i patrzeć na kolejne zwycięstwo swojego zespołu. Bez szału, ale solidnie.