Hiszpańska machina medialna jest w stanie zrównać z ziemią najmniejszy sceptycyzm w narodzie. Sprawia, że 46 milionów obywateli przestaje racjonalnie myśleć i daje się ponieść fantazji. Uwierzyliśmy w kandydaturę Madryt 2020, przekonano nas, że mimo anemii gospodarczej, igrzyska odbędą się w stolicy Hiszpanii. Przez chwilę zapomnieliśmy, że w kraju bieda aż piszczy. Fakt, przecież nie ma na edukację. Nie ma też na służbę zdrowia. Niepełnosprawnym, cięcia w budżecie, najpierw odebrały nadzieję, dziś już sens życia. Do organizacji potrzebne było tylko te półtora miliarda euro…
W sobotę w Buenos Aires, obudzono Hiszpanów z błogiego snu. Media w mgnieniu oka zmieniły kurs na ten pod wiatr. O 20.45 szklanka była pełna. O 20.50 do połowy pusta. O 20.55, kiedy Madryt przegrał dogrywkę ze Stambułem – szklanka pękła. Nagle okazało się, że poza Księciem Asturii, kilkoma koszykarzami grającymi na co dzień w NBA i Enrique Iglesiasem nikt w tym kraju nie mówi płynnie po angielsku. Pani prezydent 4-milionowej metropolii europejskiej bełkocze coś o relaksacyjnej kawie z mlekiem na Plaza Mayor, sportowcy-marionetki najpierw uśmiechają się od ucha do ucha, by po chwili płakać po kątach, no i te papierowe lobby polityczne, uprawiające zakazaną matematykę. Ich zdaniem kandydatura Madrytu miała 50 pewnych głosów członków MKOl. Dostała 26. Druga połowa bezczelnie zdradziła. W kraju, w którym w korupcję przez duże K bawi się zięć króla, a miliony euro na szwajcarskich kontach ukrywa skarbnik rządzącej partii, nikt nie potrafił spełnić zachcianek 50 starszych pań i panów z MKOl. Atlanta mogła, Syndey mogło, Madryt od 2003 roku (wtedy Hiszpański Komitet Olimpijski zgłosił pierwszą kandydaturę organizacji IO 2012) chciał grać w otwarte karty. Kiedy wygrać mógł (2012) – przegrał, kiedy wygrać nie miał prawa (2016, 2020) – również przegrał. Rotacja kontynentów – mówią, Paryż 2024 – przekonują.
* * *
Heras, Beloki, Contador, Valverde, ostatnio – Olano (gwiazdy hiszpańskiego kolarstwa), Marta Fernandez (ikona tutejszej lekkiej atletyki) – wszyscy wpadli za stosowanie niedozwolonych środków wspomagających. Wybuch skandalu dopingowego „Operacion Puerto” w 2006 roku, otworzył Hiszpanom oczy na coś, na co patrzeć nie mieli ochoty. Drugie, nieznane i niechciane, dno Złotej Ery hiszpańskiego sportu – sukcesy Contadora w Tour de France, triumfy Nadala w Roland Garros, mistrzostwo świata w koszykówce i piłce ręcznej, mistrzostwo Europy w siatkówce, mistrzostwo świata i dwukrotnie Europy – reprezentacji piłkarskiej. Musiały paść podejrzenia na ten niebywały wysyp chwały. Za rękę łapano i dyskwalifikowano jednak wyłącznie kolarzy. Im od 2004 roku zaczęto przeprowadzać kontrole krwi. Rozpoczęło się polowanie na czarownice EPO. W piłce nożnej i innych bardziej prestiżowych – obłożonych bogatymi sponsorami – sportach, grzebanie w torbach z osoczem krwi jakby się nie opłacało.
Nandrolon, CERA, EPO, efedryna, sterydy anaboliczne, transfuzje krwi, etc. Czy to w ogóle ma jakikolwiek związek z futbolem? Czy doping ma wpływ na podjęcie decyzji o zagraniu piętą, założeniu rywalowi „siatki”, ułatwia uderzenie z “fałszu” lub woleja? Xavi Hernandez, w ciągu 16 sezonów, jakie rozegrał w Primera Division, wykonał 30165 celnych podań, co daje efektywność na poziomie 89 procent. Nikt zdrowo myślący nie powie, że krew Xaviego (bez aluzji) z większą ilością czerwonych ciałek, czyli świeżo po transfuzji, decyduje o tym, że piłka trafia do kolegi z drużyny, a nie przeciwnika. Techniki naszprycować się nie da. Dzięki nandrolonowi celność twojego podania nie wzrośnie, ale jest duża szansa, że w 85. minucie meczu nie dopadnie cię zmęczenie i zachowasz wystarczającą przytomność umysłu, aby piłki nie stracić. Dzięki dopingowi piłkarz poprawia dynamikę, wydolność i muskulaturę. Doping nie gwarantuje lepszych zwodów, ale zwiększa ich liczbę. Nie zmienia piłkarza słabego w dobrego, ale pomnaża jego efektywność. Nie biegasz więcej, tylko dłużej. Męczysz się rzadziej, jesteś świeższy, możesz powtórzyć wysiłek, a przy okazji wykorzystujesz wzrastające zmęczenie rywala. „Można powiedzieć, że piłkarz o odpowiednim poziomie wytrenowania, po podaniu mu EPO, anabolików, lub przeprowadzeniu transfuzji krwi, będzie biegał przez dłuższy czas, będzie strzelał mocniej i skakał wyżej niż ten bez zażycia dopalaczy” – to słowa doktora Jean-Pierre Mondenarda, światowej eminencji, jeżeli chodzi o walkę z dopingiem w sporcie.
W Hiszpanii ściganie za doping, na przestrzeni ostatnich dekad, można śmiało porównać do walki z korupcją, handlem meczami czy nielegalnymi zakładami bukmacherskimi. Dużo szumnych zapowiedzi, żadnych wiążących decyzji. Doping? Niewygodny fant, śmieć, którego władze tutejszej piłki zawsze szybko zamiatały pod ligowy dywan. Idealnie pasuje do tego amatorskie ujęcia z włoskiej telewizji RAI, na którym Fabio Cannavaro wstrzykuje sobie neoton, w przeddzień finału Pucharu UEFA z 1999 r. Obrazek uśmiechniętego piłkarza Parmy obiegł największe telewizje świata. Oburzenie. Skandal. Fabio, w piłkę pograł jeszcze kilka ładnych lat. Został po drodze mistrzem świata i odebrał Złotą Piłkę „France Football”. Dziś uczy wielkiej piłki szejków z Bliskiego Wschodu. Za pewne rzeczy nie warto się zabierać. Zbyt duży konflikt interesów, niech te trupy dalej leżą sobie w szafie i gniją.
Piłkarska Hiszpania niestety nigdy nie była, i na pewno nie jest białą plamą na europejskiej mapie dopingu. W 1987 roku, tygodnik „Interviú” opublikował sondaż dotyczący dopingu w La Liga, w którym wzięto pod uwagę odpowiedzi 170 z 360 przepytanych piłkarzy Primera Division. Wyniki były zatrważające: 80% piłkarzy domagało się kontroli antydopingowych (wówczas w Hiszpanii nikt nie wpadł na pomysł, żeby je przeprowadzać…), 20% przyznało się do kilkukrotnego zażycia niedozwolonych środków pobudzających (głównie efedryny) i wreszcie aż 70% stwierdziło, że w ojczystej piłce rzeczywiście istnieje doping. Zjawisko to było w Hiszpanii czymś zupełnie nowym, dlatego niektórzy piłkarze mówili o tym bez ogródek. Bez hamulców, swobodnie, jakby chodziło o poranne Cola Cao. Juanito „Maravilla” Gomez, legenda Realu Madryt, tak oto spowiadał się ze swoich dopingowych grzeszków na dywaniku w Hiszpańskiej Federacji Piłki Nożnej (RFEF): „Jeszcze przed przyjściem do Realu, w Burgos, zażywałem centraminę, gatunkowo podobną do amfetaminy. Czasami robiłem to świadomie, innym razem podawano mi ją bez mojej wiedzy. Zdarzało się, że kawa nie smakowała jak kawa. (…) Nie muszę nikogo oskarżać, żeby zapewnić was, że doping w La Liga istnieje, bo ja sam go doświadczyłem. (…) Nikt mi nie tłumaczył czy były to substancje zakazane, czy szkodziły zdrowiu. Czy w Realu się szprycowano? W Realu na haju jesteś już po założeniu koszulki”.
Z czasem efedrynę wyparł nandrolon – obok CERA, lider wśród dopalaczy z La Liga. Za jego stosowanie w 2002 r. wpadł między innymi Carlos Gurpegui z Athletic Bilbao. Ówczesny lekarz baskijskiego klubu, znany w futbolowym światku „alchemik” Sabino Padilla, zapierał się, że pozytywny wynik kontroli swojego podopiecznego, to skutek naturalnego wytwarzania nandrolonu przez organizm Gurpeguiego. Nikt Padilli nie uwierzył, piłkarz musiał odcierpieć dwuletnią dyskwalifikację. Przypadek Gurpeguiego to jednak wyjątek, potwierdzający smutną regułę – w Hiszpanii, żeby wpaść za doping trzeba mieć ogromnego pecha…
Od początku lat 90. w Primera i Segunda Division zaczęto przeprowadzać kontrole antydopingowe – podstawowe, w formie analizy próbki moczu piłkarza. RFEF po ustaleniu kalendarza rozgrywek, organizowała w obecności notariusza losowanie meczów, w których miały odbyć się kontrole. W każdej kolejce wybierano dwa mecze pierwszej i dwa mecze drugiej ligi. Z każdej z czterech drużyn losowano dwóch piłkarzy plus ewentualnego rezerwowego. Zróbmy szybkie podliczenie: w każdy weekend Primera Division było powoływanych średnio 360 piłkarzy (przy założeniu, ze liga była 20-zespołowa), ale tylko ośmiu z nich przechodziło kontrolę antydopingową. We francuskiej Ligue 1 i niemieckiej Bundeslidze, co tydzień wybiera się losowo do kontroli nie 8, ale 156 piłkarzy. Jakby było tego mało, analizę moczu można bardzo łatwo zmanipulować. Zażywając specjalne inhibitory praktycznie uniemożliwiasz prawidłowy odczyt wartości, a często nawet nazwy zażytych substancji. To jednak nic, przy tym jak takie kontrole traktowano od wielu lat w Hiszpanii. Zamiast poważnej walki z dopingiem, dorośli ludzie wyglądali, jak dzieci z wiaderkami w piaskownicy.
W 2003 r. Jose Ramon de la Morena, dziennikarz rozgłośni Cadena SER i prowadzący najpopularniejszej radiowej audycji w kraju “El Larguero”, dwa dni przed meczem Racing Santander – Athletic Bilbao zdradził, jacy piłkarze po tym spotkaniu zostaną „losowo” wezwani na kontrolę antydopingową. Mało tego, ogłosił wszem i wobec, że od 1991 roku w La Liga owe kontrole nie były żadną tajemnicą i w klubach wiedzieli z kilkudniowym wyprzedzeniem, którzy z ich zawodników zostaną wylosowani. Zdaniem De la Moreny do kontroli ze strony Athletic mieli zostać wyselekcjonowani Julen Guerrero i Aitor Karanka. Pomimo medialnej afery i powiadomienia Sekretarza Stanu ds. Sportu, dwa dni później wskazani piłkarze, oczywiście oddali mocz do analizy. Bezkarna bezczelność. Nie ma sensu się jednak dziwić, skoro do tego roku za losowaniem, logistyką i ewentualnymi karami dyscyplinarnymi stała jedna, i ta sama organizacja – RFEF. „To tak, jakby właściciel firmy był zarazem szefem związków zawodowych w tejże firmie” – trafnie zauważył na łamach dziennika „La Vanguardia” doktor Mondenard.
RFEF nigdy stawiała sobie za priorytet walkę z dopingiem w hiszpańskim futbolu. Zdaniem federacji, kierowanej od 25 lat przez Angela Marię Villara, La Liga zawsze była czysta, żadnemu piłkarzowi, nigdy, nie podano niedozwolonych środków. Wraz z rozwojem technologii, a jednocześnie farmakologii zaawansowanej i pojawieniem się nowego, syntetycznego dopingu, RFEF zostało w blokach startowych jeszcze bardziej. Villar umywał ręce, zasłaniając się wysokim kosztem pojedynczej kontroli krwi (600 euro) w porównaniu do kontroli moczu (100-180 euro). Nie wspominając już o ewentualnych rozwiązaniach rodem z kolarstwa – paszporcie biologicznym i procencie zarobków piłkarzy, odprowadzanym na walkę z dopingiem. Abstrakcja.
Dopiero w lipcu tego roku, przyparty do muru przez światowe media, WADA (Światowa Agencja Antydopingowa), ale przede wszystkim napędzany olimpijską kandydaturą Madrytu, rząd hiszpański uchwalił prawo Ochrony Zdrowia Sportowca i Walki przeciwko Dopingowi w Sporcie. Mało efektywną i bezsilną Narodową Agencję Antydopingową zastąpiła nowa Agencja Ochrony Zdrowia w Sporcie (AEPSD), odpowiedzialna za przeprowadzanie kontroli antydopingowych i analizę próbek krwi piłkarzy. Po wieloletnich oporach Villara, Primera i Segunda Division od nowego sezonu dołączyły do grona największych lig Europy, w których poddaje się piłkarzy kontroli krwi (Premier League od 2009 r., Serie A – 2005, Bundesliga – 2013). Przed i w trakcie pierwszej kolejki, AEPSD przeprowadziła 12 kontroli krwi. Ł»aden piłkarz nie dał pozytywnego rezultatu.
Kto wie, czy nie jest już na pewne sprawy za późno? Może już nigdy nie poznamy najbardziej uwierającej prawdy hiszpańskiego futbolu – tajemniczych rozpisek Eufemiano „Asterixa” Fuentesa, bohatera “Operacion Puerto”:
– Czy Real Sociedad w latach 2003-2008, rzeczywiście, jak twierdzi ówczesny prezes klubu – Iñaki Badiola, kupował doping na czarnym rynku?
– Czy zeznania bramkarza Basków, Sandera Westervelda, o tym, że przed i po meczach podawano mu dożylnie jakieś środki, zostaną kiedykolwiek rozpatrzone na poważnie?
– Czy ktoś zajmie się doniesieniami byłego pracownika Rayo Vallecano, który po meczu Rayo z Las Palmas w sezonie 2000/2001, w szatni gości potykał się o strzykawki (lekarzem klubu z Wysp Kanaryjskich był wówczas Fuentes)?
– Czy rewelacje Stephane’a Mandarda, dziennikarza „Le Monde”, o tym jakoby Barcelona w sezonie 2005/2006 (tym od Ligi Mistrzów wygranej za Rijkaarda) przygotowywała się według kuracji doktora Fuentesa, zasługują na dodatkowe śledztwo (mimo iż sąd zasądził katalońskiemu klubowi śmieszne 15 tys. euro odszkodowania za zniesławienie)?
– Czy Real Madryt, Valencia i Betis również korzystały z usług „Asteriksa”?
– Czy gdyby rzetelne kontrole krwi przeprowadzano w Hiszpanii dużo wcześniej, to Pep Guardiola za stosowanie nandrolonu nie wpadłby dwukrotnie we włoskiej Brescii, tylko w Barcelonie?
– Czy nagła śmierć Antonio Puerty i Daniego Jarque ma związek ze stosowaniem przez nich szkodliwych „przyspieszaczy” w czasie rehabilitacji po kontuzjach?
Pytania, które już na zawsze zostaną bez odpowiedzi. Eufemiano twierdzi, że prawda w tej kwestii jest niewskazana. Może kosztować nie tylko życie jego, ale i wielu osób funkcjonujących w tym sporcie. Hiszpańska omerta. Jak z przedmieścia Neapolu.
RAFAŁ LEBIEDZIŁƒSKI
z Hiszpanii
Twitter: @rafa_lebiedz24