Po końcowym gwizdku meczu kadry PZPN-u z San Marino, po kolejnym efektownym zwycięstwie nad kelnerami, rzeźnikami i sprzedawcami ubezpieczeń z państewka, które razem z zabudową dałoby się upchnąć na Stadionie Narodowym, naszła nas dość zatrważająca, wręcz piorunująca refleksja.
Umówmy się, kadra przestała grzać większość z nas jeszcze za Rogera, a kto miał jakieś złudzenia – ostatecznie wyzbył się ich po eurowpierdolu 2012. Jednak to wciąż goście z Orłem na piersi, wciąż (w przeważającej większości) nasi rodacy, chłopaki wychowani na tych samych kreskówkach co my i znający cytaty z „Misia”. Goście, którzy mogliby dać nam chwile radości, nawet takie jak prehistoryczne zwycięstwo z Norwegią (ktoś jeszcze pamięta?!), czy z Portugalią. I tak zaczęliśmy sobie analizować – kiedy kadra Fornalika wywołała na naszych twarzach ciepły, serdeczny uśmiech? Kiedy kadra Fornalika nas autentycznie, szczerze ucieszyła? Czy był taki moment, w którym wystrzeliliśmy do góry, w którym mieliśmy ochotę wyściskać kogoś siedzącego obok, w pubie, na stadionie czy na kanapie?
Uświadomiliśmy sobie, że takie momenty były dwa. Jeden w Warszawie, na Stadionie Narodowym, gdy jeden z poborców podatkowych w biało-niebieskich barwach wybiegł sam na sam z naszym golkiperem nieomal zdobywając honorowego gola w starciu PZPN-San Marino, drugi – gdy golem z głowy Sanmaryńczycy wyrównali wynik dzisiejszego spotkania na 1:1.
Dwa momenty radości, w dodatku wtedy, gdy cieszyliśmy się razem z obcymi dla nas ludźmi, którzy stali się bliscy wyłącznie poprzez narastające zdegustowanie wyczynami naszych reprezentantów.
Kiepski bilans, jak na rok rządów…