Teoria o tym, że Legia ma dwie równe jedenastki, które może wystawiać naprzemiennie, okazała się zwykłą bajeczką na poziomie „Jasia i Małgosi”. Mistrzowie Polski przegrali drugi mecz z rzędu. Najpierw sklepał ich Ruch Chorzów, teraz poprawiła Lechia Gdańsk. Helio Pinto gra tak, że należałoby sprawdzić, czy nie ma czasem anemii, natomiast Michał Ł»yro gra jak Michał Ł»yro i niczego sprawdzać nie trzeba. Zagadką jest Wladimer Dwaliszwili, który mocno walczy o angaż w niedawno utworzonej drużynie Legii II. Przydatność tego zawodnika jest mniej więcej taka, jak przydatność Cezarego Kucharskiego w sejmie.
Można tak się w ogóle znęcać nad kolejnymi legionistami, pozycja po pozycji. Generalnie nie czarujmy się, że istnieją jakieś dwie równorzędne jedenastki, bo jeśli w jednej gra Cichocki, a w drugiej ten skurczybyk Dossa, to gdzie tu równorzędność. Gdybyśmy byli napastnikami i ktoś nam powiedział „słuchaj, Dossa jednak dzisiaj nie zagra, ale uważaj, bo zastąpi go równie nieprzyjemny Cichocki”, to ze śmiechu zakrztusilibyśmy się herbatą. Tak naprawdę jedynym zawodnikiem, który obronił się w starciu z Lechią, był Henrik Ojamaa. Ale i on głównie zajmował się robieniem wiatru, w starciu z konkretną obroną Lechii – sterowaną przez świetną parę stoperów Bieniuk – Madera – był bezradny.
Warszawski zespół toczył korespondencyjny pojedynek ze Steauą Bukareszt o to, kto bardziej zlekceważy swój ligowy mecz. W efekcie obie drużyny odpuściły kompletnie, z tym że akurat Rumuni zdołali nie przegrać. W Warszawie legioniści byli naprawdę bezradni, zwłaszcza w drugiej połowie, gdy bramkarz Sebastian Małkowski mógł iść na lożę VIP, wypić winko i wrócić. Brakowało tylko tego, by na koniec gola wyrównującego zdobył Duszan Kuciak, bo to jest przecież zawodnik, który tę drużynę notorycznie ratuje. Jak nie on, to kto? Dzisiaj nie zdołał. A Lechia? Cała solidna, wiedząca, co chce zrobić, odpowiedzialna w każdym sektorze boiska. I z Buzałą, który ma już trzy gole w tym sezonie (rekord życiowy – pięć trafień).
Zachwycano się więc startem Legii w tym sezonie, jednocześnie znęcano się nad falstartem Lecha Poznań (sami to robiliśmy!), tymczasem jeśli „Kolejorz” w niedzielę wygra, to zrówna się z warszawskim zespołem punktami, a wrażenie artystyczne z początku sezonu pozostanie już tylko mglistym wspomnieniem. No ale dobrze, nie ma co się na tym tematem rozwodzić, bo wiadomo, że Legia ma w głowie tylko i wyłącznie wtorkowe starcie ze Steauą, a nie pojedynek na odległość z Lechem.
Lechia wraz z Górnikiem Zabrze patrzą na resztę ligi z góry, na podium wskoczyłaby jeszcze Jagiellonia, ale niespodziewanie dla siebie i dla kibiców oglądających mecz z nowej, pięknej trybuny przegrała z Pogonią Szczecin 2:3. Z „Portowcami” to jest tak, że grają dobrze, jak dobrze gra Akahoshi. A – chociaż to głupio brzmi – Akahoshi gra dobrze, gdy ma czarne włosy. Wiosną przefarbował się na blond i prezentował się na boisku jak typowa blondynka z dowcipów, niekumająca w ogóle, o co w tym sporcie biega (bardziej adekwatne: o co w tym sporcie chodzi). Teraz wrócił do naturalnego koloru, no i od razu wrócił też do formy. Dzisiaj znowu był klasą sam dla siebie, póki co jest to chyba najlepszy zawodnik sezonu 2013/2014. Pogoń też zanotowała wyraźny progres i widać – o ile to nie pozory – że Dariusz Wdowczyk ciągle wie, jak poukładać drużynę.
Mecz na moment wymknął się szczecinianom spod kontroli, po bramce samobójczej (i nieprawidłowej – spalony) i po dośrodkowaniu Quintany, które przeobraziło się w strzał. Quintana w tym meczu źle strzelał i źle wrzucał, mając przy tym takie szczęście, że zła wrzutka przypadkowo okazała się dobrym uderzeniem. Generalnie wszyscy zawodnicy Jagiellonii byli w kluczowych momentach nieporadni, obrona jak z koszmarów Tomasza Hajty, ale w sumie jaka mogłaby być, skoro wciąż jej elementem jest Norambuena, od jakichś dwóch sezonów przebierający się za piłkarza. Emocji było sporo, jakości znacznie mniej, a jeśli już – to szukać jej należało po stronie gości.
Ostatni mecz (chronologicznie pierwszy) – dość dziwny. Zawisza z Podbeskidziem grali tak, że nic tylko strzelić drzemkę. Tak naprawdę było to typowe spotkanie na 0:0, które jakimś cudem skończyło się wynikiem 2:2. Na sam koniec nastąpiło samobiczowanie się gości, którzy albo stwierdzili, że od ich gry chciało się rzygać (Sokołowski), albo że powinni przegrać wysoko i remis jest cudem (Michniewicz). Owszem, Podbeskidzie było denne, ale bydgoszczanie też denni, do przerwy prowadzili 1:0 po jednym dobrze rozegranym rzucie wolnym. Poza tym – oba zespoły dorównywały sobie tempem akcji, przy czym nie jest to komplement. Szybciej turyści spacerowali po bydgoskiej Wyspie Młyńskiej, niż piłkarze poruszali się po boisku.
U bielszczan trwa eksperyment pt. „jak grać bez bramkarza”, w dodatku podniesiono poziom trudności – aktualnie gość przebierający się za golkipera jest dodatkowo kontuzjowany, w teorii nie może łapać, ale ktoś najwidoczniej doszedł do słusznego wniosku, że i tak nie łapał, więc uraz palca niczego nie zmienia. Rybansky śmiesznie zachował się przy bramce na 2:2, w ogóle to śmieszny zawodnik, ostatnim takim w historii sportu był brytyjski skoczek narcarski Eddie The Eagle. Właśnie na tym polega największa różnica między Podbeskidziem a Zawiszą. U bielszczan między słupkami postać kabaretowa, a u bydgoszczan solidny i pewny Wojciech Kaczmarek.


