Zapraszamy na piątkowy przegląd siedmiu tytułów prasowych.
FAKT
Górnik ukrywa obrońcę.
Lider ekstraklasy może być w najbliższym czasie jeszcze mocniejszy. Bliski podpisania kontraktu z klubem z Zabrza jest 60-krotny reprezentant Łotwy Deniss Ivanovs (29 l.). O doświadczonym zawodniku na razie w śląskim klubie cicho, sza. Piłkarz od jakiegoś już czasu trenuje z Górnikiem, ale nikt o nim nic nie mówi. Nam udało się podglądnąć, jak robi zakupy w „Ł»abce’ czy rozmawia z kolegami z zespołu z Zabrza: Pavelsem Steinborsem (28 l.) oraz Sergeiem Mosznikowem (25 l.). Okazuje się, że ten pierwszy, to jego nie tyle dobry znajomy, ale przyjaciel. – Graliśmy ze sobą razem w Metalurgsie Lipawa, ze sobą przyjaźnią się nasze żony – mówi Faktowi Ivanovs. Skoro reprezentant Łotwy od kilku tygodni przebywa już w Zabrzu, to dlaczego nikt o tym nic nie mówi, a on nie podpisuje kontraktu? – Problemem jest kontuzja nogi. Jeżeli będę zdrowy, to nie powinno być problemów z podpisaniem kontraktu. Jestem już po wstępnym porozumieniu z prezesem i trenerem, ale najważniejsze to być teraz w pełni sił – podkreśla łotewski obrońca.
Derby z długami w tle.
Mają o czym myśleć. W piątek Ruch zagra w Zabrzu z Górnikiem. Działacze chorzowian zamiast martwić się grą i wynikiem swojej drużyny, muszą myśleć jak spłacić ponad 2,5 miliona złotych długu wobec Józefa Wojciechowskiego (66 l.). Taki wyrok wydał Piłkarski Sąd Polubowny. Ruch musi spłacić dług do końca sierpnia. Sprawa dotyczy transferu Macieja Sadloka (24 l.) z Polonii do Ruchu. Suma jest bardzo duża, bo sięga 2,5 mln zł netto, plus odsetki naliczane od 1 czerwca tego roku. Chorzowianie chcieli pieniądze na ten cel uzyskać ze sprzedaży Macieja Jankowskiego (23 l.). Napastnik został wystawiony na listę transferową i był bliski przenosin do belgijskiego RAEC Mons i Zagłębia Lubin. Obydwa transfery nie wypaliły i teraz działacze mają problem. Prezes „Niebieskich” Dariusz Smagorowicz (45 l.) zapewnia, że pieniądze na spłatę długu się znajdą. Oby nie była to kolejna pożyczka, bo tak chorzowski klub nigdy nie wyjdzie na prostą.
RZECZPOSPOLITA
Wyzwalanie Garetha Bale’a.
99 mln euro – tyle ma wynosić nowy transferowy rekord świata. Real ma ogłosić kupno Walijczyka z Tottenhamu w najbliższych dniach. To będzie piąty z rzędu rekord ustanowiony przez Real Madryt, od 13 lat żaden inny klub nie namaścił piłkarza na najdroższego na świecie. Ale poprzedni czterej rekordziści, Luis Figo, Zinedine Zidane, Kaka i Cristiano Ronaldo przychodzili do Madrytu, mając Złote Piłki (poza Figo, który dostał ją w roku transferu), wygrane mundiale i Ligi Mistrzów. A Gareth Bale ma tylko opinię najlepszego piłkarza ligi angielskiej. Wielkie turnieje go omijają, bo Walia jest za słaba, by do nich awansować. Nie zdobył nawet nigdy mistrzostwa kraju. Dyrektor Tottenhamu Franco Baldini był wczoraj w Madrycie, do ustalenia pozostały jeszcze szczegóły, ale opowieść o sprzedawaniu Bale’a wreszcie dociera do finału. Impas stał się trudny do zniesienia: piłkarz odmawia gry dla obecnego klubu, Tottenham już kupił nowych piłkarzy za kwotę odpowiadającą mniej więcej tej, którą dostanie za Bale’a, ale ogłoszenie porozumienia ciągle jest odwlekane. Real nie chciał tego robić wczoraj, by nie odciągać uwagi od benefisu Raula. Poprzedni rekordzista Cristiano Ronaldo kosztował 94 mln euro i przychodził do Realu jako celebryta. Bale przychodzi jako chłopak z sąsiedztwa, mało kto wie, jak wygląda jego narzeczona (narzeczone playboya Cristiano kibice świetnie znali). Z drugiej strony Cristiano zawsze kibiców dzielił, Bale budzi sympatię ponad podziałami, choć będzie ją tracił, jeśli jego wyzwalanie jeszcze się przeciągnie, bo kibiców drażnią tacy luksusowi więźniowie.
GAZETA WYBORCZA
Rzeźniczak: Wierzę, że UEFA zmieni decyzję w sprawie „Ł»ylety”.
Legia jest bliżej Ligi Mistrzów niż Steaua?
– Szanse rozkładają się po równo, choć w rewanżu będziemy mieli atut własnego boiska. Steaua, mimo że była dopingowana przez ponad 50 tys. kibiców, tego nie wykorzystała. Rumuni niczym nas nie zaskoczyli. Wiedzieliśmy, że ruszą agresywnie od początku. Tak robili podczas ostatnich meczów w lidze czy w europejskich pucharach. Steaule wystarczyło sił na trzydzieści minut i szkoda, że po tym okresie strzeliła nam gola. Gdyby udało się do przerwy zagrać na zero, to wynik mógłby być zdecydowanie lepszy. Po przerwie stworzyliśmy kilka groźnych sytuacji jednak remis 1:1 nie jest najgorszy.
Dlaczego po raz trzeci z rzędu w europejskich pucharach słabo zagraliście w pierwszej połowie?
– Steaua to wymagający rywal. Nie przez przypadek była w gronie zespołów rozstawionych w eliminacjach. W poprzednim sezonie dotarła do 1/8 finału Ligi Europejskiej prze-grywając minimalnie z późniejszym triumfatorem Chelsea. Poza tym, gdyby porównać umiejętności wszystkich piłkarzy, to Rumuni może nas przewyższają, ale udało nam się ukryć nasze mankamenty.
W przerwie było nerwowo w szatni?
– Nie, bo wynik 0:1 to jeszcze nie koniec świata. Wymienialiśmy między sobą uwagi. Byliśmy świadomi błędów, które popełnialiśmy, ale też widzieliśmy, że drugie połowy wychodzą nam zdecydowanie lepiej. Nerwowe ruchy nie były wskazane.
Fornalik o kadrze: przystępujemy do wojny na śmierć i życie.
– 6 września przystępujemy do wojny na śmierć i życie. Muszę mieć w tej sytuacji najlepszych żołnierzy – mówi Sport.pl trener Fornalik. Młodzieżówka walczy w eliminacjach mistrzostw Europy. Z tej drużyny selekcjoner powołał Piotra Zielińskiego, Pawła Wszołka, Arkadiusza Milika i niespodziewanie Bartłomieja Pawłowskiego. Fornalik twierdzi, że uzgadniał wszystko z trenerem kadry do lat 23 Marcinem Dorną. – Będziemy się konsultować, reagować na bieżąco. Niewykluczone, że część młodzieżowców pomoże kolegom ze Szwecją, część będzie walczyć z Czarnogórą. Oni grają ważny mecz, my jeszcze ważniejszy, na pewno się porozumiemy. Dla Pawłowskiego to chyba najszczęśliwsze godziny w ostatnim czasie. Oprócz powołania rozwiązana została także sprawa certyfikatu i jego gry w Maladze. Były pomocnik Widzewa nie mógł zadebiutować w weekend w lidze hiszpańskiej, bo jego były klub spierał się z Jagiellonią Białystok, kto ma prawo do piłkarza. Spór właściwie wciąż trwa, mimo to PZPN zdecydował się na polecenie prezesa Zbigniewa Bońka na wysłanie certyfikatu. – W końcu wszystko się poukładało, choć nie było to wcale takie oczywiste – mówi nam Pawłowski. – Jestem zaskoczony – powołaniem najbardziej. Tak, zrobiłem wielkie oczy. Trener Fornalik uważa, że Pawłowski w kadrze nie powinien być sensacją. – Obserwowałem go w ostatnich meczach młodzieżówki. Wcześniej miałem obraz tylko z ligi, ale było to niewystarczające.
DZIENNIK POLSKI
Brożek znów trafi Lecha?
Kazimierz Kmiecik – 11 bramek, Paweł Brożek i Tomasz Frankowski po 9 – tak wygląda czołówka najskuteczniejszych napastników Wisły w meczach z Lechem Poznań. Swoją statystykę w najbliższą niedzielę, gdy obie drużyny znów się spotkają, poprawić będzie mógł jedynie Brożek. Nic przeciwko temu nie ma zresztą Kmiecik. – Niech Paweł strzela, ile się da, niech Wisła wygrywa. Ja nie będę zazdrosny, jeśli Paweł mnie wyprzedzi w tej czy innej klasyfikacji – mówi Kmiecik, który jako asystent trenera Franciszka Smudy niedzielny mecz będzie oglądał z perspektywy ławki rezerwowych. Paweł Brożek nie kryje natomiast, że Lech jest drużyną, przeciwko której grało mu się do tej pory bardzo dobrze. – Często strzelałem bramki Lechowi – mówi „Brozio”. – To taka drużyna, która podobnie jak Legia najczęściej walczyła z nami o wysokie cele. Na takie mecze człowiek mobilizuje się jeszcze bardziej. Napastnik Wisły mówi, że pamięta dokładnie wszystkie dziewięć bramek, jakie strzelił Lechowi. Za najbardziej efektowną uznaje tę z października 2005 roku. Przypomnijmy – Wisła pokonała wtedy przy ul. Reymonta Lecha 5:1, Brożek ustrzelił hat tricka, a jedną z bramek zdobył z praktycznie zerowego kąta. – Zmieściłem wtedy piłkę idealnie – wspomina „Brozio”.
POLSKA THE TIMES
109 mln euro za Garetha Bale’a? Za kilka lat ta suma może się wydawać śmieszna.
Tottenham dostanie za Walijczyka… 109 mln euro! Tyle za piłkarza jeszcze nikt nigdy nie zapłacił. Nawet sam Pérez jeszcze kilka dni temu kręcił głową. Jeśli jednak do tego dojdzie, to w zamian za Bale’a i dziewięciocyfrowy przelew na White Hart Lane ma też dodatkowo przejść Fabio Coentrao (za 15 mln euro), ale z jednym szczegółem. Bo transakcja niby wiązana, ale że prezydent Królewskich chce znów pokazać grubość swojego portfela, to wymyślił, że najpierw kupi gwiazdę Tottenhamu, by uczynić z niego najdroższego piłkarza na świecie, a dopiero później władze Spurs zwrócą mu 15 mln. I wtedy pojawi się problem. Ronaldo, który na każdym kroku i każdej płaszczyźnie musi mierzyć się z Lionelem Messim, straci status najdroższego (w 2009 roku przeszedł z Manchesteru United za 94 mln euro). Można się już zastanawiać, jak poradzi sobie z tym wrażliwy Portugalczyk. I nie jest to tylko myślenie z perspektywy polskiego piekiełka, ale debatują na ten temat hiszpańscy dziennikarze. Przypominają choćby niedawną smutną minę i wypowiedzi piłkarza, że nie czerpie radości z gry dla Realu Madryt. Kpiący śmiech przeszedł w lekki strach w momencie, gdy w ogłoszeniach na sprzedaż pojawiła się jego willa. Ostatecznie z klubu odszedł José Mourinho, a według pisma „Marca” warunki nowego kontraktu z Ronaldo są już ustalone. Bez względu na transfer Bale’a najlepszy strzelec Realu w poprzednim sezonie ma być najlepiej zarabiającym piłkarzem w hiszpańskiej lidze. Za rok gry ma dostawać 17 mln euro. Co ciekawe, wątpliwości co do sprowadzania Bale’a mają nie tylko byłe gwiazdy klubu (jak chociażby Raúl), ale też m.in. trener Carlo Ancelotti i Iker Casillas. Sensu w tym transferze nie widzi też część fanów Królewskich. Pérez, zaciągając się cygarem, może z wyższością patrzeć w kierunku szejków i rosyjskich multimiliarderów, ale to właściciele PSG, Manchesteru City, Monaco czy innego klubu sponsorowanego przez obrzydliwie bogatych biznesmenów wciąż mogą kupić o wiele lepszych piłkarzy. I wydając w sumie więcej pieniędzy, wcale nie muszą ich zmarnować. Bo choć mówi się, że piłkarz (czy inny sportowiec) jest wart tyle, ile ktoś chce za niego zapłacić, to 109 mln euro za Bale’a jest absurdem. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę to, że gdyby nie Walijczyk, to Tottenham z pewnością nie zająłby piątego miejsca w poprzednim sezonie i nie awansowałby do Ligi Europa.
SUPER EXPRESS
Deleu: wierze, że wszystko, co się dzieje w naszym życiu, jest dziełem Boga.
Deleu podczas rozmowy z „Super Expressem” z dumą pokazywał tatuaże. Całą lewą rękę wypełnia obraz przedstawiający Ostatnią Wieczerzę Chrystusa. W innym miejscu jest również wielki krzyż. – Tatuowanie Ostatniej Wieczerzy zajęło kilka dni, ale to bardzo ważny dla mnie obraz. Mocno wierzę w Boga i nie wstydzę się tego. Podczas polskich mszy niewiele jeszcze rozumiem, ale często chodzę do kościoła sam, by w spokoju się pomodlić. Takie wzorce mam w domu, bo cała rodzina jest mocno wierząca. Kiedy niedawno mama przyjechała do Gdańska, zwiedziliśmy wszystkie okoliczne kościoły – opowiada Deleu. Sympatyczny Brazylijczyk trafił do Polski trzy lata temu. A pomógł mu w tym były piłkarz… Legii Warszawa. – Edson grał w Legii i polecił mnie do Polski. Najpierw trafiłem do Widzewa Łódź, przez pięć dni trenowałem z tym zespołem. Ale miałem tam być prawym pomocnikiem, a na tej pozycji nigdy wcześniej nie grałem. Podziękowano mi, a ja teraz dziękuję Panu Bogu, że nie zostałem w Widzewie, ale trafiłem do Lechii. Następnego dnia, po nieudanych testach w Widzewie, miałem zagrać w sparingu Lechii. Wszystko ułożyło się pode mnie: był letni gorący dzień, 11 rano. Upał, a ja lubię taką pogodę. Trener Tomasz Kafarski zdecydował się mnie zatrudnić – wspomina i dodaje, że Polska była dla niego wielką niewiadomą.
Andrzej Buncol wspomina mundial z 1982 roku.
– O mundialu w Hiszpanii zawsze będą pamiętał. Była radość z sukcesu, bo zostaliśmy trzecią siłą na świecie. Ale gdy wracaliśmy do kraju zamiast radości na naszych twarzach pojawił się strach i przerażenie. Bo w powietrzu coś złego zaczęło dziać się z samolotem. Nie jeden z nas zadawał sobie w tym momencie pytanie: czy zdołamy bezpiecznie wylądować – mówi Andrzej Buncol (54 l.), gwiazda reprezentacji Polski lat 80. Buncol to uczestnik dwóch mistrzostw świata. Z Hiszpanii w 1982 roku przywiózł srebrny medal, strzelił także gola w meczu z Peru. Potem selekcjoner Antoni Piechniczek zabrał go także na mundial w Meksyku w 1986 roku. – W Hiszpanii długo się rozkręcaliśmy, podobnie, jak Włosi późniejsi mistrzowie – twierdzi. – Naszym celem było wyjście z grupy, co po dwóch remisach 0:0 z Kamerunem i Włochami nie było takie proste. Do przerwy na Peru też nie mogliśmy znaleźć sposobu, ale w drugiej połowie już pokazaliśmy co potrafimy. Wygraliśmy 5:1 i byliśmy w drugiej fazie. Czy mogliśmy zagrać w finale? Gdyby w półfinale z Włochami był z nami Zbyszek Boniek to kto wie. Ale „Zibi” pauzował za kartki, a był wtedy w rewelacyjnej formie. To była „głowa” zespołu, przecież z Belgią, gdy strzelił 3 gole, zagrał kapitalnie! Trzeba uczciwie przyznać, że Włosi byli tego dnia lepsi – uważa. Wracając z Hiszpanii polskich piłkarzy spotkała przykra sytuacja. – Wylot z Madrytu przeciągał się – mówi. – Opóźnienie było prawie dwugodzinne. W końcu wsiedliśmy do samolotu. Wystartowaliśmy i po kilku minutach kapitan oznajmił, że musimy zawracać. Nie powiem strach zajrzał nam w oczy. A zdenerwowanie było tym większe, gdy lądując ponownie w Madrycie zobaczyliśmy karetki i wozy strażackie ustawione na lotnisku tuż przy płycie. Do Polski wróciliśmy dopiero około północy – wyjawia.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Koniec z wielkimi premiami w ekstraklasie.
Lechia Gdańsk obiecuje swoim piłkarzom 3 miliony złotych za mistrzostwo Polski. Polonia Warszawa za czasów Józefa Wojciechowskiego za tytuł chciała płacić 8 milionów. W poprzednich latach było tak, że sezon się zaczynał a piłkarze większości drużyn ekstraklasy wiedzieli, o co grają. Teraz w wielu klubów nie ma ustalonego regulaminu premiowania. Działacze tłumaczą to tym, że zmieniła się formuła rozgrywek, więc potrzebują więcej czasu, żeby pomyśleć nad dodatkowymi gratyfikacjami. – Nikt nie chce zapłacić wielkich premii i spaść z ligi, a w bieżących rozgrywkach jest to możliwe – mówi nam anonimowo jeden z prezesów, a drugi dodaje: – Przestaliśmy płacić pieniądze, których nie ma w kasie. Teraz jest tak, że chcemy się podzielić z zawodnikami pieniędzmi, które dostaniemy z Canal+ za miejsce w lidze. W tym roku bardzo duża część premii trafi do „zamrażarki”. Lech Poznań już przed rokiem wypłacał tylko połowę meczowej premii. Wypłata drugiej części była uzależniona od zajęcia przez zespół miejsca gwarantującego start w europejskich pucharach. Dziś tę zasadę stosuje większość. Nie wszyscy mają jednak takie wymagania jak Kolejorz. W znakomitej większości przypadków poprzeczką jest awans do czołowej ósemki, która będzie mieć już gwarancje utrzymania. Tak jest na przykład w Górniku, gdzie premia za wygrany mecz wynosi 60 tysięcy złotych. Jednak jesienią zawodnicy dostaną 30 tysięcy, reszta trafi na ich konta w przypadku zajęcia miejsca w ósemce.
Smuda jest jak tykająca bomba.
Trener Franciszek Smuda ostatnio przygasł i wyluzował, ale dla wielu wciąż jest tykającą bombą. Jego Wisła jeszcze nie poniosła porażki. W Krakowie od początku tego sezonu miał z przytupem zacząć działać kabaret – i to wcale nie w stylu Piwnicy Pod Baranami, a raczej taki bardziej przaśny. Z Wisły latem masowo odchodzili zawodnicy (jedenastu), a do niedobitków, którzy nie zdążyli opuścić zaciskającego na ostatnią dziurkę pasa klubu, dołączał Franciszek Smuda którego nazwisko jeszcze w nie tak dalece odległej przeszłości kojarzyło się ze słowem „sukces”, ale po porażce na EURO 2012 i kompromitacji z drużyną z Ratyzbony, stał się kimś pomiędzy najbardziej znienawidzoną, a wyszydzaną osobą w środowisku. Wszyscy, którzy liczyli jednak na to, że trupa anonimów, ze Smudą w fotelu reżysera, będzie od początku sezonu dawać równie zabawno-tragiczne przedstawienia, jak to miało miejsce w okresie przygotowawczym – słynne testowanie rumuńskiego studenta, czy transfer syna znajomego Smudy – musieli się srodze rozczarować. Gdy przyszło do poważnego grania okazało się, że Wisła ma się zaskakująco dobrze, a do kabaretu jest jej daleko.
Pacheta – trener z misją w Polsce.
Pracował w Primera Division, trzecioligowej Cartagenie zapewnił grę w barażach, a w czerwcu tego roku został nawet selekcjonerem. Co prawda Stowarzyszenia Hiszpańskich Piłkarzy, ale zawsze. Jako selekcjoner wygrał przed miesiącem mistrzostwa Europy FIFPro, turniej organizowany dla piłkarzy bez klubów (w finale Hiszpania pokonała po rzutach karnych Francję). Teraz przyjechał do Polski, by odmienić oblicze kieleckiej Korony. – Pochodzę z miejscowości, w której do 17. roku życia jedyne, co robiłem, to pracowałem w polu z moim ojcem. To on wpoił mi, że najważniejsze są praca, lojalność i uczciwość. Dziś tak staram się wychowywać dzieci i te same wartości przekazywać zawodnikom – oto dewiza Jose Rojo Martina. Pacheta, jak nazywano go w Hiszpanii, nie był jakimś wybitnym piłkarzem. – Chwile największej sławy przeżyłem wtedy, gdy znalazłem się na okładce albumu z kartami Panini – przyznaje z uśmiechem. W latach 90. grał w kilku drużynach z Primera i Segunda Division. Najlepiej wiodło mu się w Espanyolu, chociaż nie zawsze miał tam pewne miejsce w składzie. Jako trener zadebiutował w sezonie 2008/09 na ławce Numancii, klubu, w którym kończył piłkarską karierę. Drużyna nie utrzymała się jednak w elicie, a on nie został już na następny sezon. W lutym 2011 roku objął występujący w Segunda Divison B Real Oviedo, który przeżywał potężny kryzys i był na skraju spadku do czwartej ligi. Ostatecznie drużyna zajęła 8. miejsce. W kolejnym sezonie nie udało się jednak wywalczyć awansu, co zakończyło się dymisją Pachety. – Prowadzenie takiego klubu jak Oviedo dla każdego byłoby jak zdobycie tytułu magistra. Ale presja nie jest dla mnie problemem. Lubię, kiedy się ode mnie wymaga – podkreśla Martin.