„Puchar rządzi się swoimi prawami” – wiadomo, suchar i to taki, przy którym chleb krasnoludów jest delikatnym ptasim mleczkiem. A jednak co roku trafiają się mecze, dzięki którym naiwna wiara w miazmat zwany sportem dostaje pozytywnego kopa, a złośliwa kibicowska natura zaciera ręce, że faworyt dostał po grzbiecie od drużyny z drugiej, trzeciej, czwartej ligi.
– Nie „dostał po grzbiecie”, tylko olał Puchar Pasztetowej – tłumaczą Prawdziwi Kibice Faworyta, a tym goręcej tłumaczą, im bardziej było widać, że żadne tam „olał”, tylko po prostu faworyt cienki był jak wspomniana pasztetowa i przegrał zasłużenie.
– Tak cię cieszy, że awansują słabeusze? – zapyta ktoś. – Przecież to świadczy o słabości polskiej piłki, kryzysie, upadku, o, Boże, Boże, za Eskimosami jesteśmy, biada nam, biada!
Pewnie, że mnie cieszy. Sport, w którym zawsze wygrywa faworyt i jedyne, czym można się emocjonować, to czy wygra 4:0 czy 6:0, trochę przestaje być sportem. Jeśli będę chciał podziwiać kunszt, technikę i precyzję cyzelowania drobiazgów to sobie obejrzę dzieła renesansowych jubilerów, a nie współczesne wymachy owłosionych kończyn. W sporcie szukam emocji, zaskoczenia, niespodzianki, Dawida, który nie spęka przed forsiastym Goliatem i przywali mu skutecznie w „miętkie”.
Mecze pucharowe rzeczywiście mają swoją specyfikę. W lidze nie da się na dłuższą metę jechać na szczęściu czy ambicji. Komuś zabraknie odżywek, komuś – zawodników wyeliminowanych przez kontuzje, komuś innemu – pieniędzy na odnowę, czy co tam jeszcze, a bogaty faworyt prędzej czy później zacznie odrabiać straty (pomijamy przykłady skrajnego frajerstwa i nie, nie dam się sprowokować do pokazania palcem). W pucharze decyduje jeden mecz, czasem dwa – na ten jeden-dwa mecze nawet czwartoligowiec jest z siebie w stanie wykrzesać dużo, wypluć płuca i przez 90 minut orać boisko. Przyjeżdża Legia, Lech, Wisła, KS Whatever – może im się nie będzie chciało, może zlekceważą, może się zagapią, a my nie mamy nic do stracenia, wszystko do zyskania, kibice patrzą, rodziny patrzą, dajecie, chłopaki… I nagle się okazuje, że Lech Poznań bierze bęcki od Olimpii Grudziądz, że z tą samą Olimpią męczy się Legia Warszawa, że Legię z kolei wykopuje z rozgrywek Stal Sanok, i tak dalej, i tak dalej…
Dla „wielkich” klubów Puchar Polski to często przykry obowiązek – przyjemność żadna, jeździć trzeba po zadupiach, grać na klepiskach, korzyści iluzoryczne, liczy się liga… Dla klubów z niższych lig to często jedyna okazja zagrania z Legią, Wisłą, Lechem, Górnikiem czy Śląskiem, dla kibiców-autochtonów to prawie jak bajka – pamiętamy, co się działo w Bytowie, gdy Bytovia grała z Wisłą, a starzy górale wspominają, jaki festyn odbył się w Jadownikach koło Brzeska, gdy w sezonie 1984/85 Jadowniczanka wpadła na Widzew Łódź, wtedy będący jeszcze „wielkim Widzewem”. Gospodarze – rzadko to słowo pasuje tak dobrze, jak w tym przypadku – przegrali z Widzewem 1:7, ale opowieści o meczu przekazywane są z pokolenia na pokolenia i kto się zakłada, że za rok, we wrześniu odbędą się w Jadownikach uroczyste obchody 30 rocznicy tego wydarzenia?
– Ale sport to nie jest działalność dobroczynna dla maluczkich! Sport to profesjonalizm i słabi giną!
Giną albo nie giną, że wrócę do przykładu Stali Sanok lejącej Legię, czy Olimpii Grudziądz lejącej Lecha. Nikt tym maluczkim niczego nie daje w prezencie poza możliwością zmierzenia się z gigantami. Jeśli przechodzą dalej, to dzięki własnej ciężkiej harówie na boisku. I o to chodzi w sporcie, i dlatego tak lubię rozgrywki pucharowe. Bo tu sukces może odnieść Stal Rzeszów (1974/75) czy Miedź Legnica (1991/92), tu w finale trzecioligowy Raków Częstochowa może przegrać z Wisłą Kraków dopiero po dogrywce (1967), a szansę startu w europejskich pucharach mogą sobie wywalczyć Czarni Ł»agań (1964/65).
– Przecież nie zagrali.
Nie zagrali, bo PZPN (ówczesny, ówczesny, dzisiejszy jest zupełnie inny i to nieprawda, że na zgrupowaniu dach przeciekał, zwłaszcza, że prawie nie padało!) przestraszył się kompromitacji i chciał na miejsce Czarnych wepchnąć do pucharu Zdobywców Pucharów Legię Warszawa, na co nie zgodziła się UEFA – ale prawo sobie Czarni Ł»agań wywalczyli rzetelnie, lejąc na boisku Karolinę Jaworzyna Śląsk, Start Łódź, Pogoń Szczecin, Polonię Bytom, Wisłę Kraków i ŁKS Łódź.
– I dobrze, że nie zagrali, przecież to by była kompromitacja, ucierpiałby honor, autorytet, blablabla, wielkość polskiej piłki, cośtam-cośtam.
E, tam. Wystarczy zerknąć w historię naszych pucharowych „bojów”, żeby sobie przypomnieć, iż kompromitowanie się na arenie międzynarodowej to my mamy we krwi, a czasem także w wydychanym. Jeszcze niedawno połowa naszych klubów odpadała w lipcu, a druga połowa w sierpniu i nie każcie mi wymieniać nazw przeciwników, bo znowu nam będzie wstyd. Dla kontrastu: wspomniana Stal Rzeszów, grając w PZP, wyeliminowała Skeid Oslo (4:0, 4:1) i odpadła z walijskim Wrexham (0:2, 1:1), a Miedź Legnica nie musi się wstydzić wyniku przegranego pojedynku z AS Monaco – 0:1 i 0:0. AS Monaco w początku lat 90. (Ettori, Thuram, Djorkaeff, Rui Barros, Enrique, Klinsmann i Wenger na ławce trenerskiej) to jednak nie Irtysz Pawłodar czy inne Levadio-Valerengi. Skoro więc i tak odpadamy, to co za różnica, kto odpadnie? W przypadku jakiejś niskoligowej niespodzianki, może nawet wstyd jest mniejszy, bo przecież i tak nikt na nią nie liczy, a przynajmniej miejscowi kibice mają radochę i wspomnienia na paręnaście/-dziesiąt lat.
Po likwidacji Młodej Ekstraklasy i powrotu do pomysłu z drużynami rezerwowymi, także i mogą brać udział w rozgrywkach pucharowych – kto wie, może doczekamy się którejś w finale Pucharu Polski. Precedensy już były: Legia II Warszawa (1951/52), ROW II Rybnik (1974/75) czy druga drużyna Ruchu Chorzów (1992/93).
W bieżącym sezonie na wielkie niespodzianki niestety liczyć nie można – kluby ekstraklasowe wzięły się solidnie do roboty i bezlitośnie eliminują przeciwników z lig niskich. Ech, Ursus Warszawa w finale na Stadionie Narodowym, wyobrażacie sobie?… W grze pozostały jeszcze drużyny I ligi: GKS Tychy, Sandecja Nowy Sącz, Arka Gdynia (która, gdyby tylko Szubert był skuteczniejszy, rozjechałaby Ruch jeszcze w regulaminowym czasie), Miedź Legnica i GKS Katowice.
Komu by tu pokibicować doraźnie?… Arka, Miedź i GieKSa już w pucharach grały…
– GKS Tychy także!
Rzeczywiście, w sezonie 1976/787 zagrał dwumecz z FC Koeln, przegrywając na wyjeździe 0:2 i remisując u siebie 1:1. Dygresja: kto bez googlania potrafi wymienić nazwisko strzelca bramki dla tyszan?
– Będzie nagroda?
Nie będzie.
– Spaaaadaj.
Koniec dygresji.
Sandecja zatem – najniżej w tabeli z grających jeszcze w Pucharze Polski pierwszoligowców i jedyny wśród nich zespół, który w pucharach europejskich nigdy nie zagrał. Za nich trzymać będę kciuki w imię sportowej rywalizacji, etosu, ducha…
—W imię naiwności, znaczy?
Jak zwał, tak zwał. Im mniej prawdopodobna niespodzianka, tym weselej, gdy się przydarzy.
ANDRZEJ KAŁWA