– Jak grasz na kogoś piętnasty raz, to się znacie, a wtedy nie będziesz przecież takiemu wrzucał albo częstował go jakimiś prowokacjami, obrażając mu rodzinę… Dla mnie liczy się kultura osobista. Każdemu mogą puścić nerwy, jak mi na Jagiellonii, zdarzają się wymiany zdań – to wszystko jasne. Niektórzy jednak mocno przesadzają. Nie dość, że się nie lubią, że dogryzają i że się obrażają, to gdyby nie obecność sędziego i kamer, najchętniej daliby sobie po mordzie. Są teraz modne walki MMA, niech więc postawią klatkę obok szatni i tam byłaby dogrywka. Myślę, że po każdym meczu ze dwóch-trzech by tam wskakiwało, żeby się pościskać – opowiada w obszernym wywiadzie Tomasz Wróbel.
Zeszłej jesieni trzy bramki, czyli dokładnie tyle, ile strzeliłeś w całym swoim najlepszym, pełnym sezonie. A później nagle nie ma człowieka… Można się było zdziwić.
Szedłem na rekord – mógłbym powiedzieć i się uśmiechnąć. Szkoda, że się nie udało. Wiem, że nie jest to jakieś wielkie osiągnięcie – te trzy gole i trzy asysty w jednej rundzie są po prostu niezłym dorobkiem. Tylko że co z tego? Wolałbym mieć pół bramki i ani jednej asysty w zamian za jakieś dwadzieścia kilka punktów, które wiosną pozwoliłyby myśleć o jakimś sukcesie… Mimo tych moich liczb – patrząc całościowo – sezon był kompletnie nieudany, ze względu na te sześć punktów i tę moją półroczną gehennę. Niejednego by to załamało. Jest takie powiedzenie: „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. W tym konkretnym przypadku – święta prawda.
Wciąż doszukuję się jakiejś logiki w decyzji o odsunięciu cię do Młodej Ekstraklasy. Twoje statystyki – na tle dorobku drużyny – wyglądają przecież jeszcze korzystniej.
Nie ja podejmowałem te decyzje. Runda wiosenna była dla zespołu o wiele lepsza, mimo że ostatecznie i tak zakończyła się spadkiem. Toczyły się jakieś rozmowy między mną a klubem, na których mówiłem wprost: ja chcę pomóc drużynie! Zresztą taki już jestem, mówię co myślę. Była pewna sytuacja, w której naprawdę ciężko było zachować się inaczej… Ale – zaznaczam – do nikogo nie mam pretensji. No, może trochę do siebie, bo jakbym strzelił nie trzy gole, a dziesięć, i dołożył jeszcze dziesięć asyst, klub nie miałby argumentu, by mnie przesunąć.
O co w końcu poszło? Nie dogadaliście się z Bełchatowem w kwestiach finansowych czy raczej próba wstrząśnięcia zespołem?
Kilka aspektów na to wpłynęło i moglibyśmy tak teraz je osobno rozpatrywać. Myślę, że chcieli wstrząsnąć drużyną, przynajmniej tak to sobie tłumaczę. Niby było powiedziane: walczymy dalej. Choć wszystko wskazywało bardziej – patrząc po ruchach transferowych – na budowę nowej drużyny do niższej ligi. Przy takim dorobku z jesieni to sobie można mówić i mówić, co z tego? Liczą się fakty. Sześć punktów to nie była jakakolwiek zaliczka.
Koniec końców tobie nie pozwolono trenować z pierwszą drużyną, ale już z Dawidem Nowakiem rozmawiano chętniej.
Dawid jest w stanie odwrócić wynik meczu w pojedynkę, czego przykład dał ostatnio w Cracovii. Gdyby decyzja należała do mnie, on na pewno by grał. Kilka bramek więcej i tabela wygląda zupełnie inaczej.
Nie zdziwiło cię, że nikt z zespołu się za tobą nie wstawił?
To są indywidualne sprawy. Akurat ja jestem taki, że jak kiedyś trzeba było pomóc, wstawić się za chłopakami przed meczem z Lechem – chyba za Grześkiem Baranem, Mate Laciciem i „Kosą” – to powiedziałem, co o tym myślę. Ale to był mój wybór i nie oczekiwałem ani wcześniej, ani później niczego w zamian. Po prostu dla mnie liczyło się dobro drużyny, dlatego cieszyłem się, że po tych rozmowach oni zagrali. Tak, bo wydaje mi się, że wtedy zagrali… (śmiech) Pamiętajmy jednak, że w końcowym rozrachunku, to my, piłkarze jesteśmy od grania, nie od podejmowania decyzji personalnych.
Jasne, ale mówimy o sporcie drużynowym, do tego profesjonalnym. Bez kolegi możesz nie zarobić pieniędzy. Nie wierzę, że patrząc, jak wychodzą na boisko i trenują w czasie, gdy ty wędrowałeś na zajęcia z Młodą Ekstraklasą, nie myślałeś o zachowaniu swoich niedawnych kolegów z szatni w kategoriach rozczarowania.
To jest – przepraszam za brzydkie słowo – kurewne uczucie. Fatalne. Nie traumatyczne, bo są na świecie gorsze nieszczęścia, choroby i tak dalej. Będąc człowiekiem ambitnym, krew się gotuje i czacha dymi, normalnie! Nie czujesz się gorszy od osoby, która gra na twojej pozycji, chcesz z nią rywalizować, ale nie możesz, bo ktoś ci na to nie pozwala, mimo obowiązującego kontraktu. Zostałeś skreślony. Nie liczy się, jak długo udowadniałeś, że potrafisz, że wciąż potrafisz… Mogę jedynie podziękować prezesom, że dali mi możliwość trenowania z drużyną Młodej Ekstraklasy, zamiast ganiania przez pół roku po lasach czy schodach, jak to było w innych drużynach.
Rozumiem, że można nie wstawić się za obcokrajowcem, który wpadł do drużyny na pół roku i do tego jest toksyczny, psuje atmosferę. Ale za gościem, który spędził w klubie siedem lat, który walczył o kolegów? Krótko – jesteś rozczarowany kolegami czy nie?
(dłuższa cisza) W luźnych rozmowach mówili, że klub podjął dziwną, niezrozumiałą decyzję. Ja nie odpowiadam za to, czy ktoś się za mną wstawi, no nie… Nie będę chodził od jednego, do drugiego czy piątego i prosił, żeby się wstawili, skoro każdy wie, jak chce się w danej sytuacji zachować. Dlatego nie mam do nich pretensji.
Nie było żadnego innego wyjścia z tej sytuacji?
Postanowiłem się wyciszyć, popracować nad sobą. Są tacy, co pół roku nie grają i od razu z brzuchem. A ja ważyłem cztery kilogramy poniżej swojej normy! Nie siedziałem na dupie, nie narzekałem z założonymi rękoma, nie chciałem palić za sobą mostów. Trenowałem, a oprócz tego nawet zdobywałem koronę. Koronę Gór Polskich, czyli 28 najwyższych szczytów wszystkich pasm górskich Polski. Zaś co do piłki – zdarzają się takie sytuacje, na które człowiek nie ma wpływu. Chcę się teraz wreszcie wykazać.
Wykazać za piątkę miesięcznie. Brutto. Wygląda to trochę tak, jakby nikt już tego Wróbla nie chciał, więc wrócił do miejsca, gdzie się wychował. Nie przestraszyły go nawet ograniczenia finansowe, narzucone przez PZPN…
Były w Ekstraklasie kluby, które mnie chciały. Miałem jedną bardzo konkretną i naprawdę ciekawą ofertę, jednak ze względu na sprawy prywatne, wybrałem GKS. Zmarł mój teść, który był kapitalnym człowiekiem. I teściowa została sama, a trzeba było załatwiać wiele spraw związanych z pogrzebem, z nieruchomościami, z ziemią. Tę propozycję, która padła – powiem tak: z Ekstraklasy, znad morza – dostałem trzy lub cztery dni po śmierci teścia. Nie mogłem się zachować inaczej. Dlatego bardzo chciałem iść do Katowic, bo to moje miasto, tu się wychowałem i mogłem być na miejscu. A pieniądze? Oczywiście że ważne. Mam nadzieję, że będziemy wygrywać i podnosić je także z murawy. Są premie.
W Katowicach pieniądze może za bardzo się nie zgadzają, ale już na przykład marketingowo – zdecydowanie Ekstraklasa.
I marketingowo, i kibicowsko jak najbardziej tak. W ogóle mam wrażenie, że w GKS-ie jest coraz lepiej.
A jeszcze niedawno było dramatycznie. Za poprzedniego prezesa kilka miesięcy bez pensji, protesty…
No właśnie, był czas, że już się bałem tych problemów upadłościowych. Ale miasto pomogło, są nowi ludzie, którzy się starają. Niedługo rada drużyny wybiera się na rozmowy, więc poznamy więcej konkretów, także tych finansowych. Nie chcę, żeby się nam tutaj zaczął pompować balon, wiem, jaka jest sytuacja. Mnie najbardziej cieszy, że Katowice są głodne sukcesu.
To o co walczycie w tym sezonie? Premii za awans nie ustalaliście?
W pierwszej lidze ciężko cokolwiek przewidzieć. Spójrz na Termalikę, która teraz się nazbroiła i przegrywa, a od dwóch lat walczy o awans i wciąż kończy się niepowodzeniem.
Przypadek?
(śmiech) Ja nie wiem, czy przypadek… Próbuję wytłumaczyć, że w tej lidze nie liczy się to, co jest na papierze. Jeśli ktoś chce awansować, niech wygrywa od samego początku do samego końca. A co do nas – tutaj el dorado nie ma, ale człowiek odpowiednio doceniony ma dodatkowy, bardzo ważny bodziec do ciężkiej pracy. Podpisując kontrakt, powiedziałem prezesowi: zróbmy te dwa kroki do przodu, bo nie sądzę, żeby dla klubu takie dziesiąte miejsce było sukcesem. Jeśli na pięćdziesięciolecie ma być w Katowicach coś fajnego, wszyscy muszą ciągnąć wózek w jednym kierunku.
Swoją drogą, dlaczego człowiek wychowany w kulcie GKS-u, na osiedlu Paderewskiego, do swojego klubu trafia nie jako nastolatek, a już po trzydziestce?
Było blisko, jakoś w okolicach dwudziestego roku życia, tylko kluby się nie dogadały. Dla mnie zawsze ważna była nauka, którą łączyłem z grą w trzecioligowym Rozwoju. Studiowałem dziennie na AWF-ie w Katowicach dwa kierunki – wychowanie fizyczne i edukację obronną, robiłem też papiery trenerskie drugiej klasy, więc przez te dwa pierwsze, najtrudniejsze lata wolałem być na miejscu. Później chciał mnie u siebie trener Ł»urek w Podbeskidziu, kiedy myśleli o awansie. Nie wyszło. Wyszło dopiero z Polkowicami. Tam razem za trenerem Koniarkiem poszedł mój trener z Rozwoju i mnie też chcieli. Miałem dwadzieścia trzy lata, Górnik dał za mnie dwa tysiące, a po rundzie wziął trzysta, czyli chyba zrobili niezły interes, a ja cieszyłem się, że ktoś mi zaufał i na tym zyskał.
A z tymi wyjazdami za GKS-em w czasach młodości to prawda czy bardziej miejskie legendy?
Prawda, jasne, że prawda. Pamiętam mój pierwszy wyjazd, na Sokoła Tychy, tak się wtedy ten klub nazywał. Wielu kibiców pojechało. Wielu również z mojego osiedla, z Paderewskiego, gdzie jest sto procent kibiców GKS-u, gdzie od dziecka wpaja się konkretne zasady. Tam dosłownie każdy – nieważne, czy starszy, czy młodszy – interesuje się klubem. No, ale do rzeczy… Ojciec był przeciwny, żebym jechał na ten mecz. Mówił: pojedziesz, coś ci się stanie i tyle z tego będzie. Bo ile ja wtedy mogłem mieć lat, z piętnaście? Pojechałem. Jakaś awantura, policja… Jak dostałem pałą po dupie, to po powrocie do domu miałem i dupę, i plecy sine… To był mój chrzest bojowy – pierwszy wyjazd i pierwszy wpiernicz. Standardowo, niesłuszny, jednak ojciec był innego zdania.
Zakładam, że po takim początku, na kolejnych wyjazdach też coś się działo.
Oj, sporo tego było. Ja zawsze wspominam derbowe, z Ruchem Chorzów. Teraz te mecze to jest coś zupełnie innego, ponieważ kibice zeszli ze stadionów i załatwiają swoje sprawy poza nimi. Wtedy naprawdę było grubo… Przyjeżdżały autobusy, auta, jakieś inne pojazdy – to wszystko wyglądało jak jakieś roszady wojenne. I w tym wszystkim ci kibice wiedzieli, kto i skąd jedzie, kto nie jedzie, ile sztuk trzeba przywitać i co z nimi zrobić. Sprawnie dowodzili tym wszystkim tutaj, na Śląsku. Były mocne grupy i uwierz – jest co wspominać.
Takie emocje towarzyszyły głównie meczom o stawkę? Przecież tutaj ci wszyscy ludzie z różnych miast wzajemnie się przenikali i przenikają. Wszędzie blisko…
Na moim osiedlu – jak już mówiłem – tylko GKS. Na innych – raczej też mocno ukierunkowane towarzystwo. Ważne, skąd jesteś.
Taki mały, lokalny patriotyzm.
Kiedyś robili takie turnieje w Spodku. Niby zwykły turniej w hali, towarzyski. Fajnie się oglądało, a na trybunach… Ty wiesz, jak Spodek wygląda od środka? Wyobraź sobie, że nagle wjeżdża od pięciuset do tysiąca kibiców jednej drużyny, drugiej, trzeciej, piątej czy siódmej. Te kilka tysięcy kibiców o różnych sympatiach wyglądało już nie jak przed ligą, że jakieś roszady wojsk. To obrazek jak z czasów starożytnych rzymian i ich słynnych legionów, tylko sprzętu brakowało, żeby się wspierać (śmiech).
W takiej sytuacji wystarczy jedna iskra.
Tak, było bardzo ciekawie, ale też niebezpiecznie. Najpierw poleciały jakieś kanapki czy tam jabłka, i to był zapalnik. Później już było grubo. Ci, co tam byli, kończyli różnie.
Słyszałem, że jeździłeś na obozy z juniorskimi drużynami Rozwoju, w charakterze „wsparcia”. To prawda
Myśmy się dobrze trzymali ze Sławkiem Mogilanem jeszcze w czasach trzeciej ligi. Potem on poświęcił się pracy z młodzieżą. Wziął sobie rocznik 1994, takich najmniejszych chłopaków, dzieciaków wtedy, a Grzesiu Rajman – rocznik 1993. I dwa czy trzy razy byłem z nimi na obozach w Zielonej, niedaleko stąd. Mogłem poprowadzić z nimi trening, innym razem jakąś rozgrzewkę.
Po ile oni w tamtym czasie mogli mieć lat?
Skoro ja miałem niewiele ponad 20 lat, to oni byli krasnoludkami. Po dziesięć, może trochę mniej. Zdjęcia nawet robiłem. Widać było, że mieli potencjał – i nie mówię tutaj tylko o Arku Miliku – bo tych chłopaków było co najmniej kilku.
Wiedziałeś, że ten a ten to jest Milik?
To on wiedział, że ten a ten to jestem ja (śmiech)!
Pytam, bo trenerzy juniorów często chwalą się na zasadzie: patrz na tego, zobacz, co potrafi! Wojtek Król, Konrad Nowak czy dwa lata młodszy Mateusz Kuchta – trener Mogilan miał, wciąż ma, powody do dumy.
Ale nie tylko oni, miał jeszcze kilku, z tego starszego rocznika również. Widać było od małego, kto jak biega, jak drybluje, jaką ma technikę – to się rzuca w oczy, tylko wystarczy popatrzeć. A co do Arka… Kiedy się spotykamy, mamy takie nasze specjalne zwroty, jak ze sobą rozmawiamy. Super gość. Bardzo trzymam za niego kciuki w Bayerze i chciałbym, żebyśmy wszyscy mieli z niego pociechę w reprezentacji. Udowadnia, że w Rozwoju jest bardzo dobra praca z młodzieżą.
Z czego to wynika, że przecież niezbyt bogaty klub, jakim jest Rozwój, tak dobrze pracuje z młodzieżą?
Jeszcze Gwarek był, ale siadło tam ostatnio. Ja się zawsze dziwiłem, że na Ruchu, GKS-ie, Piaście czy Górniku nie mają takich efektów, jak tutaj. A na Rozwoju tak: stadion coraz ładniejszy, wszystkie grupy w swoich ligach wysoko, ten rocznik Sławka był trzeci na mistrzostwach Polski. Cały czas się rozwijają, nie mają kłopotów z wypłatami, bo ułożyli sobie współpracę z kopalnią, gdzie pracuje wielu zawodników z dorosłej drużyny. Dzieje się tutaj naprawdę wiele dobrego.
Czyli tych Milików będzie więcej?
Ja znam tych chłopaków. Jak jest roztrenowanie po rundzie, to organizuję takie mecze na dużej hali, na AWF-ie. Trener Lorens czy doktor Szyngiera udostępniają nam boisko, zapraszamy ludzi i gramy. Wiesz, co jest fajne? Te różnice pokoleń. Przyjeżdżał Piotrek Lech, prezes Furtok nawet, a gdzieś obok nich ganiali młodsi, śmiejemy się, że kandydaci na piłkarzy. Najpierw siadaliśmy, rozmawialiśmy i śmialiśmy się, ale później już nie było przebacz. Niby towarzysko, tyle że każdy chce wygrać, bo o to przecież chodzi. Młodzi starym, a starzy młodym, dzięki temu tworzą się prawdziwe boje!
Milik do Ekstraklasy wchodził jako siedemnastolatek. Ty w jego wieku miałeś za sobą dopiero dwa sezony w klubie. Czemu tak późno zacząłeś?
A nawet jeden, bo miałem szesnaście lat. Mówiłem ci już, że dla mnie mega liczyła się nauka, dlatego tego czasu na regularne treningi trochę brakowało. Chociaż w sumie to i tak mnóstwo czasu spędzałem na boisku, grając z kolegami. Zresztą poszedłem kiedyś na Stadion Śląski – taki klub dla dzieciaków – i akurat trening odwołali. Skoro zadania domowe i tak trzeba było zrobić, to uznałem, że to znak. Ł»e to widocznie nie dla mnie. W sumie, to po pierwszych zajęciach w Rozwoju też dałem sobie spokój. Ale jak już postanowiłem, że chcę tam grać, to zawziąłem się, że skończę dopiero wtedy, gdy mi ktoś powie: ej, ty, nie nadajesz się.
Ile jest prawdy w tym, że poszedłeś na trening, żeby zaimponować dziewczynie?
W sumie to nie wiem, ale jeżeli znałem swoją żonę zanim zacząłem grać w klubie, to może, może rzeczywiście coś w tym jest (śmiech).
Chyba niezbyt łatwo jest w tym już stosunkowo późnym wieku nadrobić zaległości?
Stworzyła nam się fajna grupa pod okiem trenera Kalinowskiego, z większością tych chłopaków kontakt mam do dziś. I zawsze miałem szczęście do debiutów – w juniorach chyba trzy gole od razu, w drugiej drużynie też siadło, podobnie w Bełchatowie, w debiucie miałem dwie asysty. O, tam to już była inna gra, niż między blokami, więcej taktyki, dawania z siebie dla zespołu. Później wszedłem do pierwszego zespołu, do trzeciej ligi, która była dużo mocniejsza, niż teraz. Śląsk Wrocław był, Zagłębie Sosnowiec było. Musieliśmy sobie radzić, szybko się ogarnąć i chłonąć, choć wielkich wyników nie robiliśmy.
Ile razy pomyślałeś sobie: motorykę mam wrodzoną, a jakbym od małego śmigał w takiej akademii Legii czy Lecha, to mógłbym zajść naprawdę wysoko, a na pewno wyżej?
Nie ma reguły, bo może bym się zniechęcił i w ogóle przestał grać? Jasne, nie pochwalam tak późnego rozpoczęcia treningów, lepiej gdy ktoś mądry patrzy na ciebie od małego, jednak miałem szczęście spotkać na swojej drodze ludzi, od których nauczyłem się sporo w dość krótkim czasie. Taki przyspieszony kurs. Z tego miejsca każdemu z osobna mogę podziękować.
Jak to jest tak naprawdę między piłkarzami z różnych drużyn? Gdzieś pod banderą walki fair-play toczy się inna gra, o której kanapowi kibice nie mają pojęcia. Zaczepki, prowokacje, wyzwiska…
Będę trywialny, jeśli powiem, że w piłkarzach buzują emocje, ale tak po prostu jest. Jak grasz na kogoś piętnasty raz, to się znacie, a wtedy nie będziesz przecież takiemu wrzucał albo częstował go jakimiś prowokacjami, obrażając mu rodzinę… Dla mnie liczy się kultura osobista. Każdemu mogą puścić nerwy, jak mi na Jagiellonii, zdarzają się wymiany zdań – to wszystko jasne. Niektórzy jednak mocno przesadzają. Nie dość, że się nie lubią, że dogryzają i że się obrażają, to gdyby nie obecność sędziego i kamer, najchętniej daliby sobie po mordzie. Są teraz modne walki MMA, niech więc postawią klatkę obok szatni i tam byłaby dogrywka. Myślę, że po każdym meczu ze dwóch-trzech by tam wskakiwało, żeby się pościskać.
Nie wyobrażam sobie pojedynku Kosecki – Ceesay. Nie chodzą w tej samej kategorii.
Ja nieporozumienia wyjaśniam poza boiskiem. Było kiedyś tak, że się prawie pobiłem pod szatnią, ale nie z powodu ostrego wślizgu. Wolę, żeby wszyscy grali ostro, nawet przekraczali przepisy, jednak z zastrzeżeniem: po mamie, tacie, żonie czy córce sobie nie jedziemy. Niektóre teksty przechodzą ludzkie pojęcie, z tym, że jak teraz przywołałeś przykład Kuby Koseckiego, to akurat z jednego zdania zrobiła się afera na całą Polskę.
Ale ostre wślizgi kończyły już niejedną karierę.
Jasne, ale taki mamy zawód, takie jest to nasze ryzyko zawodowe. Strażak też ma minimalizować ryzyko? Ja reaguję tylko na chamstwo. Kiedyś, jeszcze w Pucharze Ekstraklasy, czyli jakoś w 2007 roku, ładuje mi się gość w doliczonym czasie, przy rozstrzygniętym wyniku. Ani nie musiał tego robić, ani nie powinien był nawet o tym pomyśleć. Mówię do niego: stary, szanujmy się, po co to robisz? A on do mnie po chamsku, jakieś odzywki. No to wtedy było duszenie… (śmiech).
Czyli ten oktagon naprawdę by się przydał. Zadaszona trybuna, sztuczne oświetlenie i oktagon – może takie powinny być licencyjne warunki. Wyeliminowalibyśmy ten cały teatrzyk.
No mówię, przydałby się taki ring. Teatrzyk? Czy gdyby ktoś cię na ulicy lekko kopnął, zwijałbyś się z bólu i czekał, aż udzielą ci pomocy? Nie byłoby ci głupio, że ludzie patrzą? Przecież to nawet śmieszne nie jest. Człowiek powinien czuć, że jest w Ekstraklasie czy pierwszej lidze i uprawia ten sport profesjonalnie. Twardo – nie znaczy chamsko. Zwłaszcza ci młodzi zawodnicy powinni to poczuć. Ł»e nie tylko szachy, sztuczki i gra w cymbergaja, a głównie ciężka praca i wspinanie się na sam szczyt.
Nie jest tak dlatego, że teraz na młodych trzeba chuchać i dmuchać, a kiedyś to oni musieli dmuchać, tyle że do sklepu, żeby uzupełnić starszyźnie napoje?
(śmiech) Kurczę, nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak bardzo, cholernie bardzo zmieniły się czasy. Nawet te siedem-osiem lat temu było zupełnie inaczej. Na to, żeby się wkupić w łaski drużyny, trzeba było na boisku zapieprzać jak dziki, schodzić blady, nie wiem – siny, no i wykazywać się poza nim. Być porządnym, znać swoje miejsce w szeregu. Wiesz, jak było w moim przypadku? W Rozwoju, zanim wchodziło się do szatni, był taki przedsionek – taki przedpokój jakby – i tam siedziały osoby nowe, dopóki nie zostały zaakceptowane. Jeśli już zapracowałeś na szacunek, twoje miejsce było po drugiej strony ściany. Bez wyjątków, bez głaskania…
Znak czasów. Odeszli Vuković, bracia Ł»ewłakow, Kosowski, Frankowski, lada moment do widzenia powie Sobolewski. Coraz mniej jest takich charyzmatycznych postaci, a w ich miejsce wchodzą goście niekoniecznie zdolniejsi, ale już zmanierowani.
No ale powiedz mi, jak mają tacy nie być, skoro zagra taki kilka meczów, ktoś w mediach napisze: niezły, następny zaraz podłapie temat, po czym doda: i młody. I się zaczyna. Gdyby dokładniej spojrzeć, wyszłoby na to, że gość dał dwa dobre mecze, a w pięciu go nie było. Wiadomo – młody, więc i forma nierówna. Tyle że dziś wystarczy naprawdę niewiele, by trafić do reprezentacji. Kilka razy taki kopnie, przerzuci, strzeli albo nie strzeli. Kiedyś rok równej formy to minimum, teraz kilka miesięcy i kilkanaście lub kilkadziesiąt artykułów, dokładnie w takich proporcjach. Ale to zwyczajnie moje spostrzeżenia, nic więcej.
Trudno niczego nie wymagać od piłkarzy, którzy na co dzień grają – bo coraz częściej właśnie grają, nie siedzą – w uznanych klubach. Dawniej byli tylko bramkarze, a teraz mamy przynajmniej kilku innych, którzy dają radę na poważnym poziomie.
Może to właśnie kwestia podejścia, tej odpowiedniej mentalności? Braku hierarchii, tego, o czym mówiłem, wspominając szatnię w Rozwoju. Może trudno im mieć pokorę, skoro wszędzie czytają, jacy są dobrzy? Przecież jeżeli radzą sobie na Zachodzie, to muszą umieć grać w piłkę i stale przystosowywać się do wysokich obciążeń.
Piłka to wiele śmiesznych chwil. Co pierwsze przychodzi ci na myśl?
Wesoły jestem i z wesołymi grałem. Setki takich sytuacji były – i z piłkarzami, i z trenerami. Zawsze przypomina mi się jedno zdanie, które na obozie w Grodzisku Wielkopolskim wypowiedział Grzesiu Kuświk. Na razie nie mogę powiedzieć, o co chodzi, ale spróbuj do niego zadzwonić, może sam powie. Kapitalne, trafne, w punkt i prześmieszne. Gwarantuję, że ci, którzy są wtajemniczeni, właśnie składają się ze śmiechu (długi, naprawdę długi śmiech).
Jakiego piłkarza darzysz największym szacunkiem?
Wielu jest takich. Najbardziej… Marcin Ł»ewłakow? Tak, on. Wzór profesjonalizmu, bardzo dobry zawodnik i niezwykle inteligentny. Siedzieliśmy obok siebie w autokarze, przegadaliśmy wiele godzin na setki tematów. Oczywiście nie zawsze się zgadzaliśmy. Sporo przy nim skorzystałem. Zobacz, skończył grać i momentalnie stała przy nim kolejka chętnych, którzy chcieli, by dla nich pracował.
W ogóle mieliście w Bełchatowie fajny zespół, złożony z barwnych postaci. Ty, „Kosa”, właśnie Marcin Ł»ewłakow, nawet wiecznie uśmiechnięty Damian Zbozień. To chyba ostatni fajny moment dla GKS-u. Końcówka waszego el dorado.
Eldorada, mówisz? Właśnie wszystko to, a nawet więcej, mieliśmy w Bełchatowie. Dobry trener i ludzie, którzy chcieli ciężko pracować. Nie tylko piłkarze, bo tam, na górze, również. Czuliśmy ogromne wsparcie ze strony prezesów. Każdy pchał wózek w jedną stronę, co sprawiło, że prawie wykręciliśmy mistrzostwo, dzięki czemu była fajna atmosfera. GKS-owi życzę jak najlepiej, ale może mieć ciężko stworzyć taką drużynę, jaką my wtedy mieliśmy.
Mówiąc el dorado, miałem na myśli korelację między zarobkami a wymaganiami. Fajnie, że było wicemistrzostwo, ale wielka presja raczej na was nie ciążyła. Gdybyście byli na przykład na ósmym miejscu, pewnie nikt by tego nawet nie zauważył.
Presja zawsze towarzyszy, nie była ona ogromna ale nie może jej nie być na poziomie ekstraklasy. Była za to – jak na Bełchatów – bardzo dobra drużyna i bardzo dobre wyniki. Ludzie z drugiego końca Polski potrafili dzwonić i gratulować.
Nie zasiedziałeś się tam? Aż siedem i pół roku – kilka sezonów niezłych, wicemistrzostwo, runda bez gry i spadek. Jak oceniłbyś ten cały czas? Najlepiej w skali 1-10.
Czy za długo byłem w Bełchatowie? Półtora roku temu, jak podpisywałem ostatni kontrakt, cel był taki: walczymy o to, żeby się zakręcić gdzieś w górze tabeli. Ja i moja rodzina bardzo dobrze czuliśmy się w Bełchatowie. Poznaliśmy wiele świetnych osób w klubie i spoza klubu. Po prostu zżyliśmy się, ale masz rację, trochę za długo tam byłem – o te pół roku. Daję więc osiem, mocne osiem za wspomnienia. Odjąłem po jednym punkcie za spadek i tę moją półroczną gehennę. W ogólnym rozrachunku to był bardzo dobry czas.
Rzeczywiście, drużyna z Matusiakiem, Gargułą i spółką robiła wrażenie. Tylko co z tego, skoro jakiś czas temu kilku zawodników z tamtej drużyny usłyszało zarzuty korupcyjne. To jednak spora rysa na tym fajnym obrazku.
Ale zarzuty chyba nie dotyczą okresu pracy trenera Lenczyka, prawda? U nas jest tak, że łatwo kogoś pomówić, a później od razu go skreślić i napiętnować. Wkurza mnie, gdy ludzie są bez wyroku, a w gazetach funkcjonują jako pierwsza litera nazwiska, z kropką…
Nie powiedziałem, że są winni, tylko że części postawiono zarzuty. Już nawet coś takiego budzi w ludziach niesmak, który zlikwiduje chyba dopiero ewentualna decyzja sądu, oczyszczająca z zarzutów.
Każdy jest kowalem swojego losu, a winny ponosi karę. Prędzej czy później. Dla mnie, póki co, nie ma tematu. Łatwo jest kogoś pomówić ale już osobie pomówionej, której nic nie udowodniono, ciężko jest później oczyścić swoje nazwisko.
Spotkałeś na swojej drodze wielu zawodników. Których najbardziej ci szkoda, że nie wykorzystali potencjału?
Kiedy ja jeszcze kopałem się w Rozwoju, a Grzesiu Fonfara nie zdążył zadebiutować w Ekstraklasie, Adaś Giesa zagrał w niej już z piętnaście razy. Trzymam jeszcze za niego kciuki, bo papiery na duże granie miał na pewno. W Rozwoju natomiast był taki środkowy pomocnik, nazywa się Krzysztof Mazur. Kulturą piłkarską to przewyższał i nas, i ligę o dwie-trzy klasy. Organizował akcje, świetnie przewidywał ruchy przeciwnika, zresztą a propos przewidywania – wróżyłem mu sporą karierę. Oglądałem nawet ostatnio jakieś tamte nasze mecze, są na kasecie. I potrafił sporo, ale dziś w piłce już go nie ma. Wcale nie przez hazard, alkohol czy jakieś inne używki. Nie wiem, czy ta dwójka może sobie robić zarzuty, że im nie wyszło. Tak potoczyły się ich losy, chyba nie ma co dorabiać do tego ideologii. Pretensje do siebie mogą mieć ci, którzy przegrali z alkoholem czy hazardem. A takich nie brakuje…
No właśnie, o hazardzie wśród polskich piłkarzy głośno jest w zasadzie dopiero od kilku miesięcy. Znamy przypadki uznanych zawodników – reprezentantów albo solidnych ligowców – którzy na piłce zarobili duże pieniądze, a oprócz drogich butów nie mają nic. Zresztą niektórzy już nawet i te buty zdążyli ożenić…
Prawda? W teorii, grając przez kilka lat w Ekstraklasie, jesteś w stanie ułożyć sobie życie na późniejsze lata. Może nie tak, żeby później palcem nie kiwnąć, ale poprzez nieruchomości i jakieś inwestycje, mieć przynajmniej te parę tysięcy, na które przeciętny Polak dzień w dzień musi zasuwać w pocie czoła. To przywilej bycia piłkarzem. Tylko od ciebie zależy, ile zdążysz odłożyć i w co zainwestujesz. Grając w piłkę, często nie dostrzegamy życia obok , takiego.. normalnego. Często jest tak, że podwożą cię pod hotel, meldują, przynoszą posiłki. Wiele rzeczy robią za ciebie. Ale w pewnym momencie to wszystko znika. Wtedy zaczynają się problemy. Nadal jesteśmy na karuzeli, ale już nie tej piłkarskiej, tylko na karuzeli życia. Sobie i każdemu z osobna życzę, żeby po zakończeniu przygody z piłką, kręciła się ona nadal, w spokojnym i odpowiednim kierunku.
Liczba piłkarzy z Ekstraklasy, którzy mają problem z hazardem wynosi około dwudziestu procent, tak precyzują ją ci, którzy temat znają od środka.
Podoba mi się inicjatywa Grzesia Króla, który chciał jeździć po klubach i przestrzegać. Łatwo się można obudzić z przysłowiową ręką w nocniku, to naprawdę istotny temat. Zobacz, jeśli w całej lidze jest dwustu pięćdziesięciu – trzystu piłkarzy, z których co piąty ma problem, to nie można udawać, że nic się nie dzieje.
Hazard to nie tylko kasyna. To również tak popularna w czasie autokarowych podróży gra w karty. Jak to wyglądało w drużynach, w których występowałeś?
Wszędzie grało się w karty, taka jest prawda. U nas dbaliśmy o to, by stawki nie były wysokie. Ł»e możesz przebić przeciwnika najwyżej trzykrotnie. Pomyśl, co siedzi w głowie takiego młodego chłopaka, który przed chwilą przerżnął kilka tysięcy. Na pewno skupi się na jutrzejszym meczu czy raczej będzie myślał, żeby się odegrać? Fajnie pograć, ale trzeba to traktować jako przyjemność. Mam w domu profesjonalny stół do pokera, przy którym czasami spotykam się ze znajomymi. I fajnie. Tylko że równie chętnie, a może i chętniej, pojadę nad rzekę poodpoczywać, bo tam też można się dobrze bawić.
Co przez te osiem lat najbardziej zmieniło się w Ekstraklasie? Oprócz stadionów, bo w tym elemencie widać różnicę na pierwszy rzut oka.
Sędziowie już nie jeżdżą we wiadomym kierunku, tylko na obozy szkoleniowe. Więcej biegają i rzadziej się mylą. W okresach przygotowawczych bieganie po górach zastąpiły wzorce z Zachodu, bo nasi trenerzy tam jeżdżą, podpatrują i wyciągają wnioski. Oprócz tego egzekwowanie warunków licencyjnych spowodowało, że kluby coraz chętniej płacą na czas, poprawia się cała baza treningowa. I ładnie mamy tę ligę opakowaną, naprawdę ładnie…
Coraz więcej piłkarzy, zwłaszcza tych ciut starszych, ma duży dystans do siebie i wykonywanego zawodu. Lubią się śmiać i z siebie, i z innych. Czujecie media lepiej, niż wasi poprzednicy. Na przykład za tobą, jak cień, ciągle porusza się ten słynny gang-bang.
Oj, ja nie wiem, czy wtedy mówiłem szyderczo. To śmieszne jest dopiero z perspektywy czasu i wciąż nie dla wszystkich. Jeden się obrazi, a pięciu powie: o, trafnie skwitował. A szydera? Szydera jest zawsze potrzebna, zwłaszcza w szatni. Młodsi niekoniecznie lubią z siebie żartować, często nie wiedzą, jak się zachować – czy zareagować ostro, czy po prostu nie powiedzieć nic. Uśmiechu, uśmiechu trzeba! I wyciągać czym prędzej głowę z chmur, bo im później, tym bardziej zaboli ten spadek.
To powiedz szczerze: kto z kogo szydzi bardziej – dziennikarze z piłkarzy czy piłkarze z dziennikarzy?
(śmiech) Pewnie jakoś po równo. Ale to wy macie gazety i internet – czyli całą siłę rażenia. Wychodzę z założenia, że jeżeli dziennikarze komentują naszą formę, to i my możemy śmiać się z niektórych pytań, jakie zadają czy choćby z ich przygotowania merytorycznego. Zdarza się, że o piłce piszą ludzie, którzy kompletnie jej nie czują. Ale to kompletnie… Obie strony powinny się wzajemnie szanować i – kiedy trzeba – umieć z pokorą pochylić głowę. Jak mnie gość po meczu bierze przed kamerę i chwali drużynę za dobrą grę, to mówię mu: człowieku, przecież my mamy sześć punktów. Skoro gramy tak dobrze, a wszystko do tyłu, to ja chciałbym raz – za przeproszeniem – chujowo, byle do przodu…
Rozmawiał PIOTR JÓŁ¹WIAK