Da się grać z zębem? Da się. Da się naciskać pressingiem? Da się. I przy okazji da się jeszcze stopniowo odzyskiwać utraconą dumę. Takiej Polski (Polski, a nie jakiejś międzynarodowej łapanki!) za kadencji Waldemara Fornalika w zasadzie nie znaliśmy, bo do tej pory z satysfakcją mogliśmy wspominać tylko mecze jego kadrowiczów z Czarnogórą (2:2) i Anglią (1:1). Dziś od pierwszych minut było widać, że Duńczycy są do ruszenia, ale do przerwy byli bezlitośni i jak mieli w zwyczaju – dawali nam w czerep. Koniec końców zwycięstwo 3:2, niby w meczu o pietruszkę, ale jednak z w miarę poważnym przeciwnikiem.
Klątwa przerwana, nareszcie. Przez ponad dekadę na słowo „Dania” kadrowicze dostawali spazmów, a bukmacherzy wahali się pewnie, czy w ogóle warto przyjmować zakłady przed pierwszym gwizdkiem. Nie licząc remisu 1:1 w 2008 roku, w nowym milenium w sześciu starciach dostawaliśmy w banię. Aż do dziś. Naszym seniorom udało się nie tylko wygrać, ale strzelić trzy bramki w meczu kadry przeciwko poważnemu rywalowi po raz pierwszy od dwóch lat, kiedy ograliśmy Wybrzeże Kości Słoniowej. Na usta ciśnie się tylko jedno słowo – brawo, choć czekaliśmy na to trochę zbyt długo…
Podobnie zresztą jak na świadomość, że mamy rywala na widelcu. Ale wtedy do gry wkroczył Fornalik i przemyślanymi zmianami odmienił grę, a jego rezerwowi uratowali wynik. Świeżość Zielińskiego zrobiła swoje, bo chłopak znów nie pozostawia złudzeń, że international level osiągnął piorunująco szybko. A do tego dochodzi przecież bardzo dobry Krychowiak, fenomenalny ostatnio Sobota czy Klich, który może przespać pół meczu, ale w kluczowym momencie błyśnie golem lub asystą.
Dobra, a teraz rączki na kołdrę. Obrona? Jak zwykle kupa niepewności. Szczęsny? Elektryczny. Nie wiemy, co się dzieje z naszymi tyłami, bo tym facetom wszystko w ostatnich miesiącach idzie jak z płatka. Ale tylko na niwie klubowej. Artur Jędrzejczyk zapracował na kontrakt życia w Rosji, Kamil Glik na opaskę kapitana Torino, a Jakub Wawrzyniak… Hmmm… sprawiał wrażenie, że nie trzeba już krzyczeć: „Grajcie na Wawrzyniaka, on jest cienki”. Dziś był cienki, ale całe szczęście, że mocarni byli partnerzy w ataku. Cały blok dal ciała, choć nie popisali się tez ci, którzy wreszcie dostali szansę. O ile Waldemar Sobota dalej pracuje na transfer, o tyle Kaźmierczak dał sygnał, że nadal nie jest w stanie wnieść wiele do kadry. Co zresztą przewidywał Andrzej Placzyński wraz z Fornalikiem, kiedy po meczu z Macedonią panowie zgodnie stwierdzili, że jak go powoływać, to tylko na okoliczności grania ligowcami.
Po raz kolejny przekonaliśmy się też, w jaki sposób najłatwiej zatrzymać Roberta Lewandowskiego. To proste i stare jak świat: wręczyć mu koszulkę z orłem na piersi. „Lewy” dziś znów nie wykazywał większej ochoty do atakowania, oprócz jednej ładnej akcji kombinacyjnej, kiedy i tak wcześniej odgwizdano rękę. Sporo się też namachał rękami jak niegdyś Brożek i to by było na tyle, jak zawsze. Ani nie chce grać, ani reklamować, choć jedno i drugie z musu potrafił jakoś pogodzić. Ale kibice, nawet Janusze przestają się powoli nabierać na jego magię i pożegnali go dziś głośnymi gwizdami.
Lewandowski – jak to on – pewnie się niczym nie przejmie, więc jedyny ból głowy po dzisiejszym meczu będzie miał trener przegranych. Morten Olsen. Człowiek, który przez lata pracy z reprezentacją miał piękne wzloty i bolesne upadki. W ostatnich miesiącach jednak tylko te drugie, bo światełka w tunelu nie widać. Była niedawno porażka 0:4 z Armenią, która wcześniej uległa Malcie, była dziś porażka z Polską, która dla odmiany traci punkty z Mołdawią. Zanik stylu i gwiazd. Znak czasów. Znak, że pokolenie Rommedahli, Sandów, Laudrupow i Schmeichelów przeminęło bezpowrotnie. Ale to już nie nasza sprawa. Na razie cieszmy się zwycięstwem, bo one… tak szybko odchodzą.