Cokolwiek by powiedzieć o Koronie w ostatnich latach, wypracowała sobie swój własny, łatwo rozpoznawalny styl. Jeśli w każdym walczą od szesnastki do szesnastki, ostro, na pograniczu faulu albo i już nawet za jego granicą, to jest to Korona. Ale tego zespołu już nie ma. Zapomnijcie o nim. Umarł na dobre. Niech zaświadczy o tym choćby ten jeden fakt: Numancia, prowadzona swego czasu przez zakontraktowanego dziś Jose Rojo Martina, należała do NAJŁAGODNIEJSZYCH zespołów Primera Division.
A pamiętajmy, że był to klub z dna tabeli. Takie zwykle grają o wiele ostrzej, bowiem to właśnie walką mogą nadrobić różnicę w umiejętnościach. Zmiana, jakiej chcą dokonać więc w Koronie, to zmiana o 180 stopni, żadnych półśrodków; kompletne przemodelowanie charakteru zespołu i kierunku, w jakim ma zmierzać klub. Włodarze klubu naoglądali się z rozmarzeniem hiszpańskiej piłki i zapragnęli jej u siebie – okey, ale i Guardiola jutro wchodząc do szatni Dolcanu mógłby nie zrobić wyniku, bo na preferowany przez siebie styl nie miałby odpowiednich wykonawców. Analogicznie jeśli jutro Bill Gates przejąłby lokalny kiosk Ruchu mógłby zakończyć klapą, bo Pani Halina miałaby prawdopodobnie spore problemy ze zrozumieniem jego biznesowej wizji, a co dopiero z wprowadzeniem jej w życie.
Ilu zawodników z Korony jest w stanie od jutra grać hiszpańską piłkę? Czy Kuzera od następnego meczu będzie klepał piłkę na jeden kontakt, w obronie bazował na ustawieniu i uciekał z nogą z szacunku dla rywala? Jedyne co może zrobić teraz Martin, to dostosować swoją taktykę do zawodników, a więc zarzucić tą, która przynosiła mu mniejsze lub większe osiągnięcia – nie po to jednak został tutaj sprowadzony. Jeśli włodarze Korony uznali, że poprzednia formuła się wypaliła – mieli do tego prawo. Ale taka rewolucja byłaby karkołomnym zadaniem nawet, gdyby Hiszpan miał do dyspozycji całą przerwę między rundami. Tymczasem zostaje wsadzony na konia w trakcie sezonu, do tego czy Korona ma pieniądze, by teraz sprowadzić zawodników bardziej pasujących do wizji trenera? Pewnie niejeden tani trzecioligowy Hiszpan zamiótłby polską ligą, na to mamy już kilka przykładów, jednak nawet jeśli takowi się znajdą, to Korona będzie klecona w bólach całą jesień, jakby to był wydłużony okres przygotowawczy a nie czas meczów o stawkę. W żadnej poważnej lidze zespół planujący diametralnie przebudować styl i kadrę przez minimum pół sezonu nie miałby prawa się utrzymać; jedyna nadzieja Korony w tym, że polska liga może kolejny raz okazać się ligą niepoważną.
Kim jest jednak Jose Rojo Martin? Jako zawodnik był hiszpańskim odpowiednikiem Tomasza Hołoty. Defensywnym pomocnikiem szanowanym raczej za to ile serca wkłada w grę, niż za umiejętności. Sam o swojej karierze piłkarskiej ironicznie mówi tak: „moim najsławniejszym momentem w karierze było gdy znalazłem się na okładce albumu Panini, nalepek z piłkarzami”. Pierwsza praca trafiła mu się w Numancii, której jest wychowankiem. Po 23 kolejkach poprzedni trener zostawił spaloną ziemię i ostatnie miejsce w tabeli. Sam fakt, że nie szukano już poważniejszego trenera, tylko dano tę funkcję nowicjuszowi pokazuje, że już nie wierzono w utrzymanie. Martin cudu nie zrobił, klubu nie utrzymał, ale oddajmy mu, że zespół zaczął grać lepiej: potrafił wygrać choćby u siebie z Valencią, ostatecznie uniknął też kompromitacji, jaką zawsze jest ostatnie miejsce w tabeli.
Mimo wszystko więc zebrał niezłe recenzje za te kilkanaście kolejek, a przynajmniej na tyle, by dostać pracę w Oviedo. Oviedo, siedemnastym klubie Hiszpanii w tabeli wszech czasów, a więc klubie poważnym, ale znajdującym się w trzecioligowym dołku, z którego miał go wyciągnąć Martin. Wśród klubów, z którymi rywalizował w Segunda Division B, więcej niż połowa nie miała nawet kilkutysięcznych stadionów; Oviedo mogło pomieścić i 30 tys. fanów na trybunach, to pokazuje więc różnicę pomiędzy formatami klubów. Tam jednak sukcesu nie odniósł, po nieco ponad roku współpracy, na koniec sezonu 11-12 podziękowano mu, co nie może dziwić: klub zajął 6 miejsce w tabeli, nie awansując do play-off o drugą ligę.
Długo jednak czekać na kolejny angaż nie musiał. Tym razem zgłosiła się Cartagena, także grająca w Segunda Division B. Cel był jasny – klub był spadkowiczem z Segunda Division, więc miał awansować. Pod wodzą Martina Cartagena strzeliła najwięcej bramek w lidze, straciła ledwie 33, zajęła drugie miejsce w tabeli. I tutaj wielka sensacja – po ostatnim meczu sezonu zasadniczego (nikt w Hiszpanii nie awansuje bezpośrednio z trzeciej do drugiej ligi, decydują play-offy) i pewnym awansie do play-off zostaje zwolniony. Oficjalnie zarząd niezadowolony był ze stylu drużyny, która kończyła sezon wygrywając ledwie jeden mecz z pięciu. Po odejściu Martina Cartagena łatwo odpada ze słabeuszami z Caudal, włodarzom pozostaje pluć sobie w brodę, kibicom zastanawiać co by było gdyby.
Nowy trener kielczan pochodzi z małej hiszpańskiej wioski, przedstawia się jako człowiek stawiający na ciężką pracę, lojalność wobec zawodników oraz dialog. Ktoś mógłby w takiej charakterystyce dostrzec pewne analogie z Ojrzyńskim, ale w Kielcach nie mają wątpliwości – mimo kurtuazji Pawła Golańskiego, który opowiada, iż „na pewno szybko znajdą z trenerem wspólny język”, tak Kobylańskiego stojącego za zwolnieniem Ojrzyńskiego, a zatrudnieniem Hiszpana, trybuny w ostatnim meczu zdążyły już pozdrowić gromkim „wypierdalaj”.