Temat: wielkie dylematy. Wielki dylemat filozoficzny, czy istnieje życie po śmierci, kontra wielki dylemat polskiego kibica tego lipca, czy Piast dał dupy z Karabachem. Oba naturalnie równie ważne, obu na raz jednak nie rozstrzygnę. Przyjrzyjmy się choć jednemu z nich. Losowo wybieram to drugie.
Powiedzmy sobie jasno: spotkały się dwa kluby należące do na oko XIII ligi europejskiej. Gdyby wszystkie kluby kontynentu miały uformować wspólne rozrywki, to być może z czasem mecze Karabachu i Piasta stałyby się klasykiem XIII ligi europy. Nawet największe „gwiazdy” obu klubów, Reynaldo i Robaka, łączy wiele. Nie tylko to, że być gwiazdą tak peryferyjnych klubów jak Piast i Karabach, to jak być gwiazdą disco Milano w Sieradzu. Reynaldo w zeszłym sezonie pół roku nie grał w lidze belgijskiej, Robak pół roku nie grał w lidze tureckiej, poważne ligi wypluły ich, wydaliły bez żalu jak zbędną materię. To są „gwiazdy” znalezione na wysypisku. Piast jara się właśnie ściąganiem Johna Collinsa, zawodnika od 6 lat emerytowanego – jak taki klub traktować poważnie? Czy od kogoś, kogo nie traktujesz poważnie, wymagasz poważnych zachowań, np. w tym wypadku przejścia rundy?
Ale to ma drugie dno. Nie tylko dlatego, że zadowalanie się podjęciem walki z takim sobie klubem z Azerbejdżanu jest z zasady żenujące. Musimy wymagać od naszych klubów i zawodników więcej niż przeciętniactwa, więcej niż odpadania z honorem w rundach przedprzedwstępnych, bo oni sami przy każdej okazji podsuwają sobie pod nos setki wymówek, dlaczego podali w prawo, a nie w lewo, dlaczego łapały ich skurcze w 30 minucie meczu i czemu nie trafili do pustej bramki z pięciu metrów – nie potrzebują jeszcze od nas w prezencie stu wymówek kolejnych. Jak będziemy akceptować takie mecze jak wczoraj, takie porażki, to się przyzwyczają. Za rok grając z drugoligowcem z Albanii podejdą bez presji. Bo można odpaść, wszyscy zrozumieją, pogłaszczą po główkach, przytulą i postawią piwo. Fajnie walczyliście, chłopaki – powiedzą, poklepią po plecach, naprawdę fajnie. Fajnie jak Sosnowski, jak go taksiarz z Dublina wyrzucił z ringu.
To odpadnięcie jest zrozumiałe, przewidywalne. Bukmacherzy obstawiali te mecze na korzyść Karabachu, a kto jak kto, ale oni muszą wiedzieć dokładnie kto ma większe szanse – to ich fach, z tego żyją. Ale czy to oznacza, że to odpadnięcie należy zaakceptować? Nie. Otóż dla dobra samych grajków, ligi, ogółem polskiej piłki – należy się za to odpadnięcie wkurwić. Wkurwić porządnie, bo Brosz już prezentuje typowo polski futbolowy minimalizm opowiadając, jak to Piast „nie wypadł źle”. O ile lepiej wypadłby sam Brosz, gdyby powiedział, że jest wściekły za tą porażkę. Ł»e mieli w drugiej połowie rywala na talerzu, powinni go dobić, ale tego nie zrobili i jest zły. Tymczasem on jest niemal w skowronkach, na zasadzie „powalczyliśmy, fajna przygoda!”, jakby wracał z integracyjnego biwaku zza granicy.
Sami powiedzcie, która mentalność rokuje na większe sukcesy:
a) mierzymy się z równą nam drużyną, a więc jak przegramy nikt nic nie powie.
b) mierzymy się z równą nam drużyną, a więc są w naszym zasięgu na pewno, musimy to wykorzystać.
Ta pierwsza, a którą jak okazuje się (dzięki słowom Brosza) miał w głowach Piast, to z góry przed meczem zaakceptowanie porażki. Zaakceptować to polski futbol musi fakt, że myślenie „jak mi nie wyjdzie to trudno, nic się nie stanie” to mentalność przegranych. Tylko, gdy powiesz sobie „tak, kurwa, właśnie się stanie jak to się nie uda” będziesz miał wielką motywację, by do porażki nie dopuścić. Mówi się: graj, jakby od tego meczu zależało twoje życie, a nie graj, jak gdyby w razie porażki nic wielkiego miało sie nie stać. A co w meczu dwóch równych sobie drużyn, obu o śmietnikowych umiejętnościach, może przeważyć szalę na czyjąś stronę, jeśli nie motywacja?
LESZEK MILEWSKI