Paweł Pskit: – Korupcja? To nie kwestia kwoty, tylko zasad. Ja swoje mam

redakcja

Autor:redakcja

24 lipca 2013, 14:25 • 16 min czytania

– Kiedyś Andrzej Strejlau, który był szefem sędziów, zaprosił wszystkich trenerów na spotkanie. Powiedział do nich „Niech podniosą ręce ci, który czują się przez arbitrów skrzywdzeni”. No dobrze, ile punktów? Wyszło wtedy – trochę teraz strzelam – około czterdziestu. „A kto skorzystał z pomocy?”. Ręce znowu do góry, liczymy. Siedemnaście punktów. A reszta gdzie? – mówi w wywiadzie dla Weszło Paweł Pskit, który właśnie awansował na sędziego zawodowego. Rozmawiamy o feralnym meczu w Kielcach, trzech propozycjach korupcyjnych, zagubionych w szatni ubraniach, sędziowaniu bez długopisu, kurze na rosół za zwycięstwo i wielu innych kwestiach.
Kazimierz Greń mówi: „Jeśli sędziowie z Łodzi dostają awanse do jednej klasy rozgrywkowej, do drugiej klasy rozgrywkowej znowu sędziowie z Łodzi… Wygląda na to, że najlepszych arbitrów mamy teraz w Łodzi i Bydgoszczy. Niedługo rozwinę ten temat”. Faktycznie, najlepsi sędziowie dziś są w Łodzi? Jak ty w ogóle reagujesz na takie zaczepki?
To jest polityka, a im dalej są od niej sędziowie, tym lepiej. Sama weryfikacja arbitrów to od zawsze trudny temat. Może nie wiem, jak moi koledzy z okręgu wypadają na tle innych, ale do ich warsztatu nie mam wątpliwości. Wiem, że wiele potrafią. Ciekawe, czy mój awans na zawodowego też odebrano w takich kategoriach, jak mówi pan Greń. Jeśli tak, to przypomnę, że miało się to wydarzyć już rok temu. No, ale słynny mecz w Kielcach trochę te plany opóźnił.

Paweł Pskit: – Korupcja? To nie kwestia kwoty, tylko zasad. Ja swoje mam
Reklama

To był punkt kulminacyjny w twojej karierze?
Kulminacyjny, ale pod kątem wizerunkowym. Myślę, że po tamtym meczu mój awans mógłby zostać niezaakceptowany przez środowisko kibicowskie i komentatorskie. W końcu byłem postrzegany jako wróg numer jeden dla kibiców Korony.

I ile razy od tamtej pory byłeś w Kielcach?
Kilka, ale tylko przejazdem. Koronie prowadziłem trzy mecze – dwa sparingowe, jeden ligowy w Szczecinie, ale w Kielcach żadnego. Podszedł do mnie wtedy trener Ojrzyński i powiedział: „To co, przełamujemy bariery?”. Emocje były inne, choć temat wcześniejszego spotkania z Zagłębiem i tak w końcu powrócił, bo Kamil Kuzera dostał czerwoną kartkę.

Reklama

Myślisz Paweł Pskit, mówisz Korona-Zagłębie.
Chyba tak jest. W Ekstraklasie to jest rekord, nikt nie pokazał aż tylu kartek i… chyba długo jeszcze nie pokaże. Ja wtedy normalnie gwizdałem, nie liczyłem kartek, może jakieś pochopnie pokazałem?

Zmieniasz linię obrony? Wcześniej broniłeś każdej decyzji.
I bronię do dzisiaj. Oglądałem tamto spotkanie trzy razy, rozmawiałem z kolegami, wszyscy się zgadzali. Ale z takiej sytuacji próbuję wyciągnąć wniosek. Zastanawiam się, czy zrobiłem coś źle, czy można było temu zapobiec. Jestem bogatszy o doświadczenie, a łatka i tak została. Korona też wtedy miała łatkę – ostro grających piłkarzy, z mającym wiele do powiedzenia trenerem Ojrzyńskim i utrudniającym pracę Szczęsnym.

Wielu uważa, że – oprócz dwudziestu kartek – pokazałeś też wtedy jaja.
Konsekwencję. Nie myślałem sobie: poszło już dziesięć kartek, a jak pokażę kolejne, to wypadnie to głupio w telewizji. Nie. Skoro i tak nie udało się zapanować nad piłkarzami, to muszę przestrzegać prawa piłkarskiego. Aczkolwiek nie jest tajemnicą, że w tamtym meczu powinienem – za to dostałem niższą ocenę od obserwatora – pokazać jeszcze dwie czerwone kartki zawodnikom Korony. Tylko, że nie wiem, czy wtedy dogwizdałbym do końca. I tak schodziliśmy w eskorcie policji.

Przeciwko którym trenerom sędziuje się najtrudniej?
Każdego moglibyśmy wypunktować.

Ja wskazałbym trójkę: Ojrzyński, Zieliński i – to numer jeden – Probierz.
Michał Probierz robi to inteligentnie. Wykorzystuje wiedzę, którą ma i przez niego techniczni zawsze mają dużo roboty. Na ostatnim kursie ustaliliśmy, że w tym sezonie będziemy dla trenerów surowsi. W pierwszej kolejce przy ławce dotrwali jeszcze wszyscy. W tym Szczecinie usuwałem akurat Macieja Szczęsnego, on o naszej pracy zawsze wypowiadał się w sposób wyrafinowany. Niby nie używał słów wulgarnych, ale… Kiedyś Mourinho wyleciał za to, że w sposób ironiczny powiedział sędziom „Dobra robota”. Przy tym, co dzieje się u nas, my naprawdę jesteśmy bardzo pobłażliwi. Chodzi o pewną kulturę i wizerunek, kiedy w kamerze trener ubliża piłkarzom lub właśnie sędziom.

Typu Jacek Zieliński wyzywający arbitra od nieudacznika?
No dokładnie. Często kierują w naszą stronę różne uwagi, niby humorystyczne, ale wiemy o co chodzi.

Michał Probierz potrafił zamieniać ławkę gospodarzy z ławką gości. Byle tylko być bliżej sędziego.
Taktyka. Kilka lat temu Polonia, kiedy zdobywała mistrzostwo Polski z trenerem Wdowczykiem, też potrafiła przy ławce reagować. Starali się każdą przeciwko nim decyzję podkreślać, aż człowiek zaczynał się zastanawiać, czy się nie pomylił. Znam to z opowieści. A Probierz, faktycznie, lubi intonować swoją obecność i przypominać, że jest tuż obok. Presja, a bardziej odpowiedzialność za decyzje nikogo jednak nie łamie – widzimy mnóstwo kamer, wiemy ile kosztują błędy. My je popełniamy, popełniają też piłkarze.

Macie ranking trenerów?
Jeśli już, to indywidualny. Nam najwięcej problemów sprawiał były trener bramkarzy Korony.

Uff?
Tak, dla wizerunku piłki.

Bardzo byłeś rozczarowany, że po tym jednym spotkaniu powiedziano ci: „Arbitrem zawodowym zostaniesz, ale za rok”?
Byłem, a i tak nie było pewne, co za rok się wydarzy. Z sędzia jak z saperem. Ł»al mi tylko było, że czternaście lat mojej pracy zweryfikował jeden występ. W przypadku piłkarzy tak nie ma, w przypadku trenerów – też nie. Nie mogłem nic zrobić, umartwianie się by nie pomogło. Poszedł wtedy taki, a nie inny obraz mojej osoby. Najlepiej, kiedy o sędziach nie mówi się nic. A o mnie wtedy nie dość, że się mówiło, to naprawdę głośno.

Z jednej strony arbiter nie powinien być w centrum uwagi, z drugiej – jak coś się na boisku dzieje, trudno, aby było inaczej.
Dlatego najlepiej, gdy trzy minuty wcześniej rozpozna, że coś się będzie działo. Prewencja, która dla mało kogo jest widoczna. Śmiejemy się, że najlepsze są teraz zielone koszulki. Wtedy najmniej widać nas na boisku.

Zawodowstwo w twoim przypadku wiele zmienia?
Obowiązki właściwie takie same. Ale wyobraź sobie piłkarza, który po ośmiu godzinach pracy nagle ma iść na trening, a w weekend pojechać na mecz? Jak idziesz do roboty, do jakiejś firmy, to nikt na ciebie nie patrzy z przymrużeniem oka, bo jesteś sędzią w Ekstraklasie.

W którym momencie zdałeś sobie sprawę, że trudno to pogodzić?
Ale pogodzić to musisz. Ja akurat jestem w ósemce arbitrów zawodowych, ale sytuacja pozostałych się nie zmieniła. Chodzą cały czas normalnie do pracy, bo przecież sędziowanie nie daje ci żadnych gwarancji na życie. Teraz dostałem kontrakt, ale na rok. Nie wiem, co będzie później. Kolegom z dnia na dzień może przytrafić się kontuzja i wypadają bez żadnej alternatywy. A na łączeniu tych obowiązków, wiem po swoim przykładzie i innych, najbardziej traci rodzina. Chodziłem rano biegać, potem do pracy, późnym wieczorem na zajęcia z angielskiego, bo i dla dzieci trzeba znaleźć czas.

Uczyłeś kiedyś w szkole podstawowej matematyki. Nie zaświeciła ci się w Kielcach lampka „Cholera, to już dziesiąta”?
(śmiech) Nie. Z liczeniem nie mam problemów, ale na meczu się nie liczy. „Ta drużyna ma za dużo, to teraz damy tej drugiej”? No nie. Ł»eby było śmieszniej – na pierwszą połowę wyszedłem bez długopisu. Biegałem po boisku i razem z technicznym zapamiętywaliśmy nazwiska tych, którzy „żółtka” już mieli. Jovanović przed przerwą dostał dwie, ale się nie pomyliliśmy i wyleciał z boiska. Dopiero byłaby wtopa… Kiedyś wyszedłem na mecz klasy okręgowej z jedną żółtą i jedną czerwoną, miałem je razem złożone i wyleciały mi z kieszeni. Zawodnik je podniósł i oddał, choć słyszałem kilka przypadków, że nie oddawali.

Sędziemu Jarzębakowi zegarek chyba się zaciął, skończył mecz dziesięć minut wcześniej.
Dlatego najlepiej mieć dwa – jeden na prawej, drugi na lewej ręce. To była jednak dziwna sytuacja. Przed końcem każdego spotkania jest zbiorowa konsultacja, ile minut doliczamy. Musiało coś nawalić. To niemożliwe, żeby czterech się pomyliło i to wszyscy o dziesięć minut.

Komunikacja zawiodła też w twoim ostatnim meczu, Zawisza-Jagiellonia. Wskazałeś na środek boiska…
Nie, nie wskazałem. Ale, faktycznie, komunikacja trochę zawiodła. Ze swojej pozycji byłem przekonany, że gola nie ma, a z pierwszej sygnalizacji liniowego odczytałem, że piłka przekroczyła linię bramkową. W słuchawce nic nie było słychać, bo kibice głośno zareagowali już na strzał w poprzeczkę, a chorągiewka w górze spowodowała, że momentalnie ruszyli do mnie piłkarze Jagiellonii. Rozmowa była utrudniona. Bramka jednak ani przez moment nie była uznana, od razu powiedziałem to zawodnikom gości, też byli spokojniejsi. Podbiegłem do liniowego, wyjaśnił, że piłkarz gospodarzy zagrał piłkę ręką. Myślę, że gola i tak bym nie uznał, choć trzy centymetry różnicy, co było widać w telewizji, pokazały, jak niewiele brakowało do pomyłki.

Wiesz w przerwie meczu, że popełniłeś błąd?
Czasami wiemy od razu. Trenerzy mówią nam, że zdążyli już obejrzeć powtórkę, choć… nigdzie nie byli i wcale tego nie wiedzą. W telewizji z pierwszego obrazu też często dobrze tego nie widać. Ja w przerwie staram się telefonu nie sprawdzać, żeby nie zaśmiecać sobie głowy przed drugą połową.

Dużo jest trudnych meczów do prowadzenia w Ekstraklasie?
فatwych niewiele, większość raczej w normie. Najtrudniejsze są te pod koniec sezonu, kiedy rozstrzygane są sprawy mistrzostwa i spadku. Jeden błąd wiąże się z wielkimi konsekwencjami. Nie tyle dla arbitrów, co dla klubu i samych zawodników. Błąd w 37. kolejce zostanie odebrany zupełnie inaczej, niż ten na inaugurację.

Wtedy najczęściej się chodzi do psychologa?
Jest do naszej do dyspozycji, według potrzeb. Ja jednak nie chodzę, z innymi chyba też różnie. Może sami nie wiemy, gdzie leży potrzeba? Skoro sędziuję czternaście lat, musiałem nauczyć się, jak radzić sobie z problemami i jak reagować. Zdążyliśmy też poznać wiele technik koncentracji, relaksu czy uodpornienia na wszystko dookoła. Ja stosuję wizualizację – sędziuję mecz przed meczem w swojej głowie. Mecz, w którym błędu się nie popełnia. Czasem trzy dni przed faktycznym spotkaniem, a czasem już na stadionie, kiedy kibiców jest wielu i chcesz to urzeczywistnić.

Mówi się, że jak dojdziesz na ten najwyższy szczebel, to najgorsze masz za sobą.
Najniebezpieczniejsze! (śmiech) Kiedyś po meczu B-klasy zszedłem do szatni, przebierałem się wspólnie z jedną z drużyn, druga przebierała się w swoich samochodach, a ja… już nie miałem się w co przebrać. Bo zawodnicy byli niezadowoleni z sędziowania. Obserwator jednak pogadał i ubrania odzyskał. Innym razem za moim samochodem „latały” kamienie, ale nie trafili. Na szczęście. Przyjeżdżałem na te niższe ligi, otwierałem „bramy stadionu”, kwadrans do meczu i nikogo nie widać. Jedni w ostatniej chwili, już przebrani, przyjeżdżają samochodami, drudzy – wychodzą z przydrożnych domów, po niedzielnym obiedzie albo sobotnim weselu.

Jakieś akty agresji?
Raz w B-klasie skończyłem mecz przed czasem. Bramkarz, wyraźnie niezadowolony, pobiegł na środek boiska i naruszył nietykalność sędziego. Może mnie nie uderzył, ale energicznie popchnął. Przyszedł potem i przeprosił. Może zadziałał jeszcze syndrom dnia poprzedniego?

Co wtedy myśli tak potraktowany młody chłopak, próbujący dopiero gwizdać? Ł»e po co to wszystko?
Pierwsza szkoła jest na najmłodszych. Rodzice tych dzieciaków już kilku moim kolegom wybili sędziowanie z głowy. Okrzyki, wyzwiska, bijatyki pomiędzy rodzicami. Coś nieprawdopodobnego. Do mnie też różne rzeczy wykrzykiwali, ale podchodziłem do nich albo w przerwie, albo po meczu. Uczyłem wtedy w szkole, sędziowałem 9-latkom i zdawałem sobie sprawę z pewnych rzeczy. Mówiłem tym rodzicom, żeby się trochę zastanowili. Nie chodzi tylko o piłkę, ale o wychowanie.

Roman Kosecki też jednemu wybił sędziowanie z głowy.
(śmiech) Sytuacja niezbyt przyjemna… Człowiek ma mało doświadczenia, robi to pierwszy raz, jest trochę zagubiony, a wszyscy rodzice wymagają nie tyle dobrego sędziowania, co korzyści dla swoich dzieci. I często gwiżdżesz sam. Początkowo na kurs przyszło ponad czterdziestu chłopaków, a dziś sędziuje trzech. Ja, Tomek Radkiewicz już w Ekstraklasie i Marcin Hankiewicz, mój asystent.

To były mecze, po których chciałeś się poddać?
Nie, ale to chyba z innego powodu. Traktowałem sędziowanie jako – nie wiem, czy to będzie dobre słowo – służbę. Ł»e sędziowie zostali zaproszeni przez piłkarzy, by pomóc im rozegrać mecz. Jak w Ekstraklasie mieliby dokończyć mecz bez arbitra? Sposób oceny i interpretacji byłby tak różny… Na orlikach się ludzie dogadują, tutaj by się nie dogadali.

Sporo ostatnio mówi się o ludziach z waszego środowiska. Siejewicz, Musiał, Greń, sędzia Kosecki… Jak ty odbierasz te sprawy?
Huberta znałem, wszyscy wiemy, że był dobrym sędzią. Każdego to zaskoczyło, przynajmniej mnie. Ciężko mi się pogodzić, że – przynajmniej na razie – nie ma go na boiska Ekstraklasy. Byłem z nim na wielu meczach, nie widziałem, żeby miał problem. Dla niego ta sprawa też jest przykra. Stracił szansę robienia tego, co kochał.

Wiem, że do Musiała po tym, jak go odsunięto od meczu Lechia-Barcelona, dzwoniłeś, żeby go pocieszyć.
Bo ja też byłem w takiej sytuacji rok temu. Miałem wtedy sędziować spotkanie Legia-Sevilla, ale dostał je kto inny. Nie wiem, dlaczego.

Musiał mówi, że przy obsadzie sędziowskiej na pierwszy mecz, przeczytał komentarz „Siejewicza nie ma, bo pewnie u bukmachera, a Musiał wpieprza hamburgery”.
(śmiech) Dlatego im mniej o nas, tym lepiej dla nas.

Na których piłkarzy jesteś najbardziej wyczulony?
Na tych, którzy próbują oszukiwać. Kiedyś mieliśmy problem z Radoviciem – jak już był faulowany w polu karnym, to sędziowie mieli w pamięci jego wcześniejsze próby oszustwa. Sam sobie zaszkodził. Dlatego najlepsze są angielskie wzorce. Tam kibice zaczęli wygwizdywać tych, którzy symulowali. Czy sędzia symulkę widział, czy nie widział, zawodnik był też przez odpowiednią komisję – na podstawie nagrania wideo – karany zakazem gry w jednym meczu. W Polsce zawodnik, próbując oszukać, może zyskać zwycięstwo i premię, a do stracenia ma tylko żółtą kartkę. Kara jest nieadekwatna.

Kiedyś Radović, a dzisiaj?
Ugryzę się w język, bo temu piłkarzowi sędziuje w weekend.

Z Legii?
Z Pogoni. Nazwiska nie zdradzę.

Ktoś ci powiedział kiedyś wprost, że cię nabrał?
Nie. Zdarzało się jednak, że po podjętej już decyzji pewność siebie spadała, bo coś przeczuwałem. „Kurde, chyba mnie oszukał”. A i błędu błędem nie naprawię. W sędziowaniu dwa minusy nie dają plusa. Ale mam wrażenie, że symulantów jest w Ekstraklasie coraz mniej. Takie akcje, jak piętnowanie przez Canal Plus w zeszłym sezonie, na pewno pomagają.

W meczu, który kiedyś prowadziłeś, Labukas strzelił gola ręką.
Oszukał mnie, a wtedy ważyły się też losy utrzymania. Ciężka sytuacja, praktycznie nie do wychwycenia. Być może teraz pomogliby sędziowie bramkowi, choć ich w Ekstraklasie już nie ma.

Ty rolę bramkowego też już pełniłeś.
Trzykrotnie, raz w Lidze Europy. W UEFA przynosi to wymierne korzyści, a dla nas to było coś nowego i musieliśmy się nauczyć. Wyszedł brak doświadczenia. U nas ten pomysł się nie sprzedał… To znaczy, my go nie sprzedaliśmy dobrze. Błędy, które popełnialiśmy, nie pokazały, że dwóch sędziów wnosi coś dodatkowego. A skoro nie wnosi, to szkoda czasu i pieniędzy.

Podobno do meczów przygotowujesz się bardzo uważnie. Kiedyś mówiłeś, że na Kamila Grosickiego trzeba się odpowiednio ustawiać, bo biega bardzo szybko, że wiesz, na którą nogę zawodnicy robią zwody, kto lubi symulować i dyskutować z arbitrem.
Większość z nas tak się przygotowuje, często obserwujemy wydarzenia i rozmawiamy ze sobą. Ważny element pracy sędziego to czytanie gry – jeśli to potrafisz, idzie łatwiej. Jak Przybecki startuje do piłki, to ty musisz być w pełnym biegu, żeby nie widzieć go wbiegającego w pole karne z odległości 20 metrów.

A Arboleda, Ljuboja, Kosecki?
W meczach Lecha, które prowadziłem, Arboleda akurat nie grał. Wiemy jednak, że lubi trochę dodać od siebie i w końcu pewnie padnie ofiarą swojego zachowania. Sędziowie mają w pamięci wcześniejsze wydarzenia. Z Ljuboją najwięcej pracy przy pozycjach spalonych mieli liniowi, ciągle podnosił te ręce – nie wiadomo, czy do nas, czy do niebios. On mówił tylko po francusku, bo po polsku czy angielsku to zero, więc i z prewencją było ciężej. A Koseckiego niełatwo ocenić, bo ma nietypową budowę ciała i jak się od kogoś odbija, to nie wiadomo, czy był faulowany. Kosecki odbija się od innych, a od jego kolegi Dwaliszwilliego odbijają się inni. On gra bardzo twardo, nie ma ochoty na symulowanie, więc jak już się przewróci, to raczej nie bez powodu.

Pamiętasz, jak Widanow odbił się od Phibela?
Pamiętam, choć ja meczów Widzewa prowadzić nie mogę. Zanosi się jednak na to, że teraz taki będzie Goulon z Zawiszy, właściwie nie do zatrzymania. Nawet, jak go faulują, to się nie przewraca – fajniej dla widowiska, fajniej dla sędziów.

Ktoś jeszcze jest charakterystyczny?
Każda drużyna ma swojego Krzysztofa Oliwę. My o takich mówimy, że przez cały mecz chodzą za sędzią i marudzą. Michał Probierz mówił, że często przygotowują się pod kątem sędziego – czy daje kartkę od razu, czy jest jeszcze czas na ich reakcję. Dlatego my analizujemy ich, a oni nas. Wzajemna walka o wpływy na boisku.

Na Mariusza Stępińskiego trzeba byłoby uważać. Po jednym sezonie już plasował się w czołówce symulantów.
Szkoda. Młody chłopak, a już zaczęła przywierać do niego łatka. Tak jak u mnie z tymi Kielcami.

To tam się najbardziej nasłuchałeś od kibiców?
Tak, zdecydowanie. Ale np. w meczu przedostatniej kolejki poprzedniego sezonu, na Polonii, kibice przez długi czas wyrażali dezaprobatę dla pana Ireneusza Króla. W samej końcówce czerwone kartki pokazałem jednak bramkarzowi gospodarzy i napastnikowi Piasta, co nie wszystkim się spodobało. No to ożywiły się trybuny. Tylko, że zamiast standardowego hasła poszło „Sędzia król!” (śmiech).

Ile razy zeznawałeś w sprawie korupcji? Trzy?
Dwa, w kategorii świadka, któremu coś proponowano. Chociaż… może bardziej poszkodowanego? (śmiech)

Bo łapówki nie przyjął i jeszcze go ciągają do Wrocławia?
No, to miałem na myśli!

Jak to było z meczem Korony z Radomiakiem?
A, to trochę inna historia. Mistrzostwa Polski Juniorów. Byłem wtedy nauczycielem, a to, co zobaczyłem – cios poniżej pasa. Nie rozumiem takich prób krzywdzenia dzieci. Przychodzi kierownik, proponuje 1500 złotych za zwycięstwo dające Radomiakowi awans. Sposób też był ciekawy. Nie złożył mi propozycji werbalnie, tylko napisał na jakiejś karteczce, plastrze i położył na dłoni. Jedyny minus, że nie było ze mną liniowych, na nich wybierało się miejscowych, a tylko sędzia główny był spoza terenu. Zadzwoniłem jeszcze przed meczem na policję, po meczu składałem już pierwsze zeznania.

1500 złotych ekstra dla nauczyciela nie było kuszące?
To nie kwestia kwoty, tylko zasad. Ja swoje mam i się ich trzymam.

Były jeszcze dwa mecze.
Unia Janikowo-Mieszko Gniezno. Sędziowie zawsze wcześniej wychodzą na boisko sprawdzić stan murawy i nagle pojawia się jakiś facet, który nawet nie wie, z kim ma rozmawiać – najpierw próbuje coś zdziałać z asystentem, potem przychodzi do mnie z propozycją. Nie wiem, kto to był, czy on w ogóle w tym klubie pracował… Był jeszcze mecz Omegi Kleszczów, który jako jedyny zakończył się sukcesem drużyny, która chciała wpłynąć na wynik. Przyszedł kierownik przed meczem, zaoferował 1000 złotych, pogoniłem go, ale później uznał, że skoro coś zaproponował i rezultat dobry, to powinien się z tego wywiązać. Poprosiłem go, by podał mi numer do kapitana zespołu. Zadzwoniłem i powiedziałem „Zgłoście się tutaj do pana, dostaniecie ekstra po sto złotych za zwycięstwo”.

Znam przypadek, jak w niższej lidze zaproponowano sędziemu… kilkadziesiąt kilogramów cukru.
Starsi koledzy mówili mi o jeszcze lepszej ofercie – za zwycięstwo kura na rosół!

Zawsze jest tak, że nazwisko tego, który pomógł twojej drużynie, od razu się zapomina. Ale ten, który zaszkodził, zostaje w pamięci na długo.
Kiedyś Andrzej Strejlau, który był szefem sędziów, zaprosił wszystkich trenerów na spotkanie. Powiedział do nich „Niech podniosą ręce ci, który czują się przez arbitrów skrzywdzeni”. No dobrze, ile punktów? Wyszło wtedy – trochę teraz strzelam – około czterdziestu. „A kto skorzystał z pomocy?”. Ręce znowu do góry, liczymy. Siedemnaście punktów. A reszta gdzie?

Zmienia się medialny sposób postrzegania waszego środowiska. Canal Plus wziął na podsłuch Siejewicza, nam wywiadów udzielili już Musiał i Raczkowski. Nagle okazało się, że ci sędziowie to też w porządku ludzie.
Przez wydarzenia sprzed kilku lat niechęć do środowiska była duża. Patrzono na nas, że przyjadą goście na mecz, posędziują i już wszystko mają gdzieś. W dodatku można im naubliżać… Może dzięki takim rozmowom będziemy lepiej zrozumiani? Ł»artujemy między sobą, że jesteśmy siedemnastą drużyną Ekstraklasy. Byle tylko nikt przez nas z tej ligi nie zleciał!

Rozmawiał PIOTR TOMASIK

Najnowsze

Anglia

Błąd Casha doprowadził do gola dla Manchesteru United [WIDEO]

Wojciech Piela
0
Błąd Casha doprowadził do gola dla Manchesteru United [WIDEO]
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama