Znany jest już wstępny termin publikacji autobiografii Grzegorza Szamotulskiego. Książka trafi na półki księgarń pod koniec roku, ale na Weszło już teraz możecie przeczytać roboczą wersję wstępu, autorstwa Krzysztofa Stanowskiego…
***
Nazywam się Grzegorz Szamotulski. Dla całego świata – Szamo. Mam nierówno pod sufitem, mówiąc po ludzku – uchodzę za lekko pierdolniętego, ale ten na pozór dyskwalifikujący fakt nie przeszkodził mi przez kilkanaście lat zawodowo grać w piłkę nożną. Co się nagrałem – to moje. Co widziałem – to… wasze. Bo teraz będę mówił. Słuchać, dzieciaki, dziadek siada w bujanym fotelu i zaczyna snuć opowieść.
Piłka. Gdzieś tam się w tej książce potoczy, gdzieś wpadnie, ale przecież nie będę opisywał goli, zwłaszcza, że głównie je puszczałem. Jezu, puściłem w życiu tyle goli, że na samo wspomnienie, chce mi się rzygać. Olać gole, gole są przereklamowane. Nienawidzę goli. Raz jeden, pamiętam, dostałem cztery sztuki w Paragwaju, końcówka meczu, rzut wolny. Nagle cały stadion zaczyna krzyczeć: – Chilavert, Chilavert! Co jest grane, jaki do diabła Chilavert? Patrzę z przerażeniem, bo ten wielki niedźwiedź biegnie przez całe boisko, żeby upokorzyć mnie doszczętnie. Rzadko się modlę na boisku, a wtedy się pomodliłem: – Dobry Boże, niech się dzieje co chce, ale niech ten grubas mi nie strzeli. Mogę jutro skończyć karierę, ale nie w taki sposób.
Gorąco jak w piekle. Pogoda w sam raz by spalić się ze wstydu. Chilavert podszedł do piłki, sapiąc jak wielki zwierz. Spojrzał na mnie bez cienia współczucia. I kopnął. Centymetr obok słupka, na szczęście z niewłaściwej strony… Modlitwy zostały wysłuchane.
Nie będę opisywał treningów, chociaż trenować lubiłem i lubię. Kiedy wy będziecie o kiju do kibla chodzić, Pan Szamo – znaczy ja – po drodze walnie cztery przysiady i przewrót w przód. Porządnego treningu bramkarskiego nie przetrwałby nikt z czytających tę książkę. O treningach będzie więc mało nie dlatego, że ich nie było, tylko dlatego, że treningi to mordercza praca, a nie zabawa dla pizdusiów z zacięciem pisarskim.
Będzie o życiu. Futbolowym. Na wesoło. Ja już taki jestem, że ryj mi się śmieje, jak nie wykręcę raz dziennie jakiegoś numeru, to wyję do Księżyca. Będzie o tym, jak wygląda drużyna piłkarska naprawdę, co się dzieje w przerwie meczu albo podczas zgrupowań, jak zachowują się ci wszyscy ludzie, których znacie z gazet i telewizji. Who is who, jak mawiają Anglicy, czyli po polsku: kto jest chujem. Uspokoić muszę fanów sportu, że swojego życia opisywać w szczegółach nie mam zamiaru, za cienki Bolek ze mnie, zanudziłbym was na śmierć dokładnymi relacjami z tych wszystkich ogórkowych klubów i lig, w których przyszło mi się tarzać za coraz śmieszniejsze pieniądze. Popłynę szerzej, wyjdę naprzeciw zapotrzebowaniu. Trzymacie w ręku książkę, która równie dobrze mogłaby mieć tytuł:
„Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o polskiej piłce, ale boicie się zapytać”
Zaczynałem jako długowłosy lewoskrzydłowy, skończyłem jako łysy bramkarz, na piłce – w przenośni i dosłownie – połamałem sobie zęby. Powoływało mnie kilku selekcjonerów reprezentacji Polski i właśnie w tej sekundzie ze zdziwieniem odkryłem, że była to jedna z niewielu drużyn, z których nikt nigdy nie próbował mnie wyrzucić (poza Pawłem Janasem, ale wtedy akurat był dziabnięty, więc się nie liczy). Grałem w piłkę w sześciu różnych krajach, w osiemnastu klubach, u kilkudziesięciu trenerów. Dzieliłem szatnię z wirtuozami, z antytalentami, z leniami, ze śmierdzielami, z idolami, ze złodziejami, z pięknisiami, z fajnymi kolesiami, no i z pedałami też. Strzelali mi bramki wszyscy jak leci – od Flisa z Arki Gdynia po Ronaldo z reprezentacji Brazylii*. Czasami jednak udawało się coś obronić, chociaż z perspektywy czasu przyznaję: w planach miałem troszkę większą liczbę skutecznych interwencji.
Tak czy siak, swoje przeżyłem. Witajcie w moim pokręconym świecie. Wchodzicie na własną odpowiedzialność.
* Fałszywa skromność, celowy zabieg, mający na celu wzbudzenie sympatii u tych czytelników, którzy uważają mnie za zarozumiałego buca. W rzeczywistości byłem znakomitym bramkarzem, tylko nie zawsze zrozumianym przez napastników drużyn przeciwnych. Zdarzało się, że moje fantastyczne robinsonady zdawały się na nic, bo rywal kierował piłkę w zupełnie inny róg niż ten, w który właśnie spektakularnie zmierzałem ja. Ale to już nie moja wina. Jak wiadomo, do tanga trzeba dwojga. Świetnie rozumiał to Szewczenko, który swego czasu walił prosto w Jurka Dudka. Rzadko na swojej drodze spotykałem aż tak kumatych napastników.