Na „Bomba per Bomba” wypiłem, jakby to zliczyć, jedną całą szklankę whisky…

redakcja

Autor:redakcja

13 czerwca 2013, 10:08 • 16 min czytania

– Dostałem telefon od znajomego, który pracował dla Hustlera. Robiliśmy filmy w mega jakości, mega, skoro Hustler się tym interesował i to kupował. Ja byłem producentem, który był odpowiedzialny za przygotowanie miejsca, cateringu, kamer, musiałem zamówić make-up, naładować baterie i parę innych rzeczy. Było tam trochę do ogarniania i w sumie nie byłoby tak źle, gdyby nie montaż. To była masakra kompletna. Stężenie jęków na minutę to był jakiś szok – mówi Marcin Grzywacz, komentator Orange Sport, prywatnie fan West Hamu i wszystkiego, co związane z Anglią.
Podczas ostatniego meczu z Mołdawią nie było transmisji „Bomba per Bomba”, bo dostałeś zakaz występu od Orange Sport. W stacji mieli pretensje za marcowy komentarz do spotkania z Ukrainą?
– Przede wszystkim to pretensje miałem do siebie, że tak się zachowałem. Powinienem wtedy odmówić i nie robić jednego i drugiego. Pamiętam, że tamtego dnia byłem strasznie zalatany, robiłem w Orange wywiad z Marcinem Ł»ewłakowem, do tego złapałem jeszcze jakąś infekcję, strasznie bolało mnie gardło. Na „Bomba per Bomba” wypiłem, jakby to szczerze zliczyć, jedną całą szklankę whisky… W drugiej połowie piłem już tylko wodę. Potem pojechałem komentować Argentyna – Wenezuela do Orange Sport i każdy, kto to oglądał, widział, że pod koniec ewidentnie siadał mi głos. Musiałem się pilnować, żeby całe zdanie wychodziło. Ale nie dlatego, że byłem na bańce, tylko ze względu na tę infekcję. Nie oszukujmy się – żaden poważny realizator dźwięku nie wpuściłby do kabiny kogoś, kto jest nietrzeźwy. Gdyby tak było, powiedziałbym, że jestem chory i pojechałbym do domu, ktoś skomentowałby za mnie. Ktoś może powiedzieć, że teraz się tłumaczę… Nie, zrobiłem to, czego nie powinienem zrobić i pewnych rzeczy więcej już na pewno nie zrobię. Za mecz Argentyny z Wenezuelą nie wziąłem honorarium. Potem dostałem do wyboru: albo robię „Bomba per Bomba” albo mecze w mecze w Orange.

Na „Bomba per Bomba” wypiłem, jakby to zliczyć, jedną całą szklankę whisky…
Reklama

Wcześniej nie bałeś się, że „Bomba per Bomba” zaszufladkuje cię, jako dziennikarza, który robi sobie ze wszystkiego jaja? Z jednej strony poważny komentarz w Orange, z drugiej – słowa: „Ale pierdolnął… Janusze na trybunach się cieszą”.
– Ale ja od zawsze lubiłem rzeczy, które opierały się o jakiś fun. Jak pracowałem w „Super Expressie”, grałem 1 na 1 z Mariuszem Bacikiem, a mówię wam – jak ktoś waży 120 kilo, to raczej ciężko jest wygrać z Bacikiem w cokolwiek. Biłem się z Agnieszką Rylik, walczyłem na rękę z Agatą Wróbel. Było trochę tych rzeczy. Generalnie nie mam oporów przed takimi akcjami, uważam, że kto ma opory – nie powinien w ogóle pracować w dziennikarstwie prasowym, a szczególnie w tabloidzie, gdzie nieustannie trzeba kreować i otwierać się na fun. „Bomba per Bomba” pozwalała mi powiedzieć coś, czego w normalnej telewizji bym nie powiedział, bo tam wszyscy są poważni i mówią, jak to taktycznie Polska jest ustawiona, jak piłkarze się przesuwają itd. A tak naprawdę piłka to prosta gra: albo się strzeli gola albo nie i to na antenie trzeba powiedzieć. Mało w naszej kadrze jest zawodników, którzy grają na serio i jeśli oni mogą robić sobie jaja z tej gry i z nas wszystkich, to dlaczego ja sobie nie mogę porobić jaj z nich? Mnie do formy „Bomba per Bomba” długo nie trzeba było namawiać. Jedno pytanie i od razu w to wchodzę. A, że komuś się to nie spodobało? Każdy ma swoją estetykę. Nie każdemu musi się podobać.

Nie masz wrażenia, że dziś wszyscy chcą udawać poważnych, bo myślą, że doda im to trochę do IQ? Dziennikarze przekrzykują się na Twitterze o duperele, jakby zapominali, że to tylko piłka i ta ich napinka wygląda momentami żałośnie.
– Dziennikarze są napięci, bo sportowcy są napięci. Wejdźcie sobie na jakiś duży portal w Polsce i spójrzcie, co się dzieje pod pierwszą lepszą informacją sportową – 20 stron komentarzy. A potem sprawdźcie The Sun. Ile komentarzy? Siedem, osiem. Tam ludzie mają to w dupie. Nie chce im się w tym babrać. Po co? W Anglii jest tradycja tzw. banter, czyli naśmiewania się do bólu, szydzenia z siebie, ale nikt tam się na nikogo nie obraża. Ty kogoś wyśmiejesz, on ciebie, za chwilę pijecie razem browar i tyle. Jak rok przed mistrzostwami Europy w 96 pojechałem pierwszy raz do Anglii i zobaczyłem w pubie kibiców Evertonu i Manchesteru United oglądających mecz obok siebie, to byłem w szoku. Dla mnie to była jakaś groteska. Rozglądałem się, kiedy tu wpadnie policja, z której strony nadlecą kufle, a tam spokój. Banter. Pokrzyczeli, trochę sobie powrzucali, po meczu jeszcze jedno piwo i do domu.

Reklama

Ani razu nie byłeś uczestnikiem knajpianej szamotaniny?
– Nie, ale kiedyś mieszkałem w Leyton, a tam biali to tylko na plakatach. Wychodziłem z autobusu i biegłem, bo zaraz bym jakimś kamieniem albo cegłą dostał. Mieszkaliśmy ja, taki Chińczyk Yang, Szkot Bryan i jakiś Murzyn z Mali. Brudas straszny… Nie mył po sobie kibla, nie mył wanny, nie mył zlewu. Nie mył niczego. Pewnego wieczoru kocówę mu zrobiliśmy. Ale taką konkretną. Brudy do walizki i ze schodów go zrzuciliśmy. Odgrażał się, że z kumplami przyjedzie, ale mówię mu „przyjeżdżaj teraz, póki mam wenę”. Już się więcej nie pojawił.

Ogólnie dużo by opowiadać o tej Anglii. Urzekło mnie kiedyś, jak mieszkałem przy Loftus Road i nieświadomy niczego poszedłem do knajpy w koszulce West Hamu. Mówię do gościa: przełącz, zaraz gra West Ham z Liverpoolem. Gość się na mnie patrzy, a za mną czterech typów w koszulkach QPR. I ten jeden mówi: chodź tu do nas. – Co tak ubrany jesteś? – No kibicuję – odpowiedziałem. Wyczuli akcent, że nie jestem Brytyjczykiem, opowiedziałem im o Iron Maiden, o tym, że od tego zaczęło się moje kibicowanie „Młotom”. Potem gadka, gadka, kolejkę postawiłem, potem drugą, potem oni postawili. Rozstaliśmy się w takim stanie, że nie pamiętam wyniku. Gość powiedział: możesz tu przychodzić ubrany jak chcesz, możesz kibicować West Hamowi, tylko kumpli nie przyprowadzaj!

Dziennikarze, którzy podobnie jak ty mieszkali przez jakiś czas w Anglii, lubią opowiadać o najdziwniejszych zajęciach, jakie tam wykonywali. Ciebie chyba jednak nikt nie przebije. Podobno robiłeś w branży… porno.
– Dostałem telefon od znajomego, który pracował dla Hustlera. Robiliśmy filmy w mega jakości, mega, skoro Hustler się tym interesował i to kupował. Ja byłem producentem, który był odpowiedzialny za przygotowanie miejsca, cateringu, kamer, musiałem zamówić make-up, naładować baterię i parę innych rzeczy. Było tam trochę do ogarniania i w sumie nie byłoby tak źle, gdyby nie montaż. To była masakra kompletna. Stężenie jęków na minutę to był jakiś szok. Nie byłem w stanie tego odsłuchać. Montujesz przez dziesięć godzin, potem idziesz spać i nie możesz zasnąć, bo słyszysz jęki. I tak w kółko. Dopiero, jak zrobiłeś całą serię, Hustler to kupił, to mogłeś znaleźć chwilę spokoju. Siadało się wspólnie, otwierało Jacka Danielsa, niektórzy ciągnęli biały śnieg. Ja akurat jestem totalnym przeciwnikiem, ale niektórzy mieli tam grubo. To było takie środowisko, pół gangsterskie, można powiedzieć.

Nie było propozycji, żebyś zagrał w jakiś filmie?
– Nie perforowałem jako aktor porno, Rocco Siffredim nie jestem. Pojawiła się gdzieś propozycja, ale powiedziałem, że absolutnie wykluczone. Potem przyjechałem do Polski i od razu zaczęły się podśmiechujki, szczególnie brylował w tym Paweł Wójcik z Polsatu. Pornoski, pornoski. Ja się tego nie wstydzę. Robiłem to i tyle. Powiedziałbym, że tego nie robiłem, a potem ktoś by wyciągnął, że jednak tak i co? Po co mi to? Dostawałem za to godziwe pieniądze i tyle. Ł»eby nie było – w Anglii robiłem też dużo dziennikarskich rzeczy, m.in. dla londyńskiej telewizji Simply.

W końcu jednak wróciłeś do Polski. Przemyślałeś, że lepiej będzie wrócić do kraju i zająć się dziennikarstwem?
– Wróciłem z powodu Big Love, która niestety okazała się klapą. Krótko pracowałem w wydawnictwie Brok. Mój przyjaciel Jurek skontaktował mnie z Ewą Jarosławską, wydawcą Informacji w Polsacie. Fenomenalna babka, która dużo mi w życiu pomogła i jeśli kiedykolwiek będę mógł jej jakoś podziękować, to na pewno to zrobię. Zacząłem robić w telewizji, gdzie wkrótce wszyscy zaczęli płakać, że przychodzi Lis i robi „Wydarzenia”. To jest człowiek-demolka. Niby coś tworzy, ale tak naprawdę psuje atmosferę w każdej redakcji, w jakiej się pojawi. Despota. Facet zakochany w sobie. Narcyz do siódmej potęgi. Gość, który nie liczy się ze zdaniem innych, co uważam, jest brakiem inteligencji. Można się zderzać na argumenty, można dyskutować, ale jeśli ktoś wie wszystko najlepiej i nie słucha drugiej osoby, to wiecie… Proszę bardzo, wiedz wszystko najlepiej. Generalnie wyrosłem już z tego wieku, gdzie chciałbym się za coś odgrywać. Od zawsze byłem człowiekiem wierzącym, a w ostatnich latach moja wiara jeszcze się pogłębiła. Przyjdzie ten najwyższy i rozliczy każdego. O paru ludziach mogę powiedzieć tylko tyle, że moje drogi raczej już się z nimi nie zejdą.

Podobno z Marianem Kmitą też miałeś pod górkę.
– Marian Kmita, jak pracowałem w TVN-ie i dostałem propozycje przejścia do „Jedynki”, powiedział mi kiedyś bardzo nieprzyjemną rzecz i od tamtej pory nasze drogi się nie zeszły i chyba się nie zejdą. Wszystko było już dogadane, więc pytam go „Dobra panie Marianie, to porozmawiajmy teraz o pieniądzach”. On wtedy powiedział: „co się pan będzie martwił o pieniądze: na chlebek starczy, na samochód nie będzie”. Dziękuje panu bardzo, do widzenia. Ja już się nie odzywałem w tamtym temacie. Co to za rozmowa? Kompletnie niepoważna. Myślał, że przyjdę do TVP za chlebek, bo prestiż, tamto, siamto. Szkoda mi tej Publicznej, bo tam wypływają pieniądze bokiem, a oszczędza się na pierdołach. Oszczędza się na tyle, że zauważyliście jakiś mecz, którego publiczna by nie zacięła? Pokazują połowę hymnu itd. Przecież tam się non stop takie rzeczy dzieją. To jest to samo, z czym wojowałem w Sportklubie. Ta banda debili na Węgrzech nie miała pojęcia, na czym polega mecz międzypaństwowy. Za każdym razem, gdy pokazywaliśmy takie spotkanie, oni wchodzili w połowie hymnu albo po jednym hymnie. Wchodzą w połowie, ja milczę, a oni drą się: jesteś na antenie! I jak z takimi ludźmi można rozmawiać? Oni nie szanowali niczego.

W Sportklubie miałeś fajny okres, bo komentowałeś swoją ulubioną ligę angielską. Ale co się stało, że zaczęliście zapraszać do studia jakichś totalnych przebierańców, którzy zamiast się promować tylko się kompromitowali?
– Ale przecież nie zabronię ludziom się kompromitować. Było to groteskowe – OK. Facet, który pozdrawia wieloryba nie może być do końca poważny. Każdy, kto jest normalny miał z tego bekę, ale skąd my mogliśmy wiedzieć, że gość palnie taką rzez na antenie? Devilpage.pl jest popularnym portalem. Dzwonisz do człowieka, przez telefon brzmi racjonalnie, wiadomo, że nie zna zapachu szatni United, ale wie, że Evans jest kontuzjowany i ma te wszystkie newsy w jednym paluszku. O to nam chodziło. Było kilku dobrych ekspertów, tylko ten od wieloryba nie wypalił. Wytłumaczyliśmy sobie wszystko. Powiedziałem mu, że dla mnie ta sytuacja była bardziej kabaretowa niż dziennikarska.

Trochę się wtedy o was mówiło. Mieliście studia przed meczami Championship, do tego Puchar Króla i mecz Barcelony z Realem.
– Uważam, że dziennikarsko złego zestawu tam nie mieliśmy. Patryk upodobał sobie ligę belgijską, nazdobywał kontaktów, chociaż do dziś wszyscy śmieją się, jak po wejściu Axela Witsela w Wasilewskiego powiedział, że absolutnie tam żadnego faulu nie było! Ł»ałuję, że taki człowiek jak Bartek Rabij nie jest nigdzie zapraszany, mimo że latynoską piłkę ma w jednym palcu. Stan napisał, że to facet z plecaczkiem, ale Bartek naprawdę jeździ w tamte strony. Zna świetnie portugalski, ma szerokie horyzonty, do tego naprawdę ogromną wiedzę. I wiecie, mało kto go docenia. Potem taki Tomek Wołek, gość bez wyrazu, pierdoli jakieś głupoty typu Viva, Vava, Garrincha. Facet żyje w jakieś bańce mydlanej, a tu obok jest Rabij, który jest prawdziwym pasjonatem jest marginalizowany. No, ale widocznie w cenie są goście bez wyrazu, mdli, tacy, którzy w nikogo nie przypieprzą.

Odnośnie Rabija – wszyscy narzekają, że za dużo krzyczy. Ten sam zarzut stawia się zresztą tobie.
– Ja się nie zatrzymam. Komentuję dla widza, ale jeśli 400 tys. widzów napisze, żebym nie krzyczał, a 2 tys. żebym krzyczał, to ja i tak będę krzyczał. A co reszta wyłączy? Nie sądzę. Napiszą do redakcji, żebym przestał krzyczeć to się zwolnię i zacznę robić coś innego. Nie byłbym sobą, a nie bycie sobą to najgorsza rzecz, jaka może być. Znam kilku takich dziennikarzy, co mają z tym problem.

Zanim usiadłeś za mikrofonem ćwiczyłeś ten swój, charakterystyczny głos?
– Koleżanki zabrały mnie kiedyś na karaoke, zainteresowałem się śpiewem i zacząłem chodzić na lekcje do takiej babki. Nauczyła mnie wyrównywać oddech, ustawiać emisje głosu itd. Są dwie rzeczy, które każdemu komentatorowi polecałbym od razu. Jedna to pójść właśnie na taką lekcję głosu, druga – przejść się do najbliższego okręgowego związku piłki nożnej i odbyć kurs sędziowski. Nawet dla samych zasad. Ja bawiłem się w to cztery i pół roku, dojechałem do okręgówki. Sędziowałem m.in. z Grzegorzem Gromkiem, później nazywanym Grzegorzem G. Ten sam kurs sędziowski w 1994 roku ukończył Tomek Smokowski, z którym mieszkałem na jednym osiedlu.

Obok mieszkali też Ł»ewłakowowie i Tomek Jarzębowski. Jak zaczynali się przebijać w piłce to momentalnie czuli się na podwórku lepsi?
– Ł»ewłaki jak to Ł»ewłaki – od zawsze czuli się takimi PIفKARZAMI. Śmieję się z tego do dziś, wszyscy się śmiejemy. Nikt nie chciał mieć ich obu w drużynie, bo ciągle się kłócili. Biegali w napadzie i każdy chciał grać sam. Do dziś wspominamy, jak jeden do drugiego mówi: – Weź, mógłbyś coś strzelić. – Nie mogę, bo rzucasz mi takie smarki… I takich tekstów było pełno. Kończyliśmy grać, gdy robiło się ciemno. Piłka była wałkowana non stop. Graliśmy o Złotą Piłkę na Błoniach Stadionu Dziesięciolecia. Wzdłuż Alei Zielenieckiej były boiska, przyszedł facet z Legii i zapytał, czy może zabrać tego chłopca. No i zabrał Jarzębowskiego, ale mówiąc szczerze było tam dużo więcej utalentowanych chłopaków od niego. Cieszę się, że z tego osiedla udało się nam wszystkim wyjść na ludzi, bo ogólnie udawało się niewielu. Ulica فukowska, gdzie się wychowałem, w latach 80. miała renomę numer 1 pod względem skradzionych samochodów w Polsce.

Byłeś na pożegnalnej imprezie Michała w Atenach. Działo się coś spektakularnego?
– To była pełna klasa i tylko wstydziłem się, że tych wszystkich gamoni z kadry nie ma, którzy podobno dostali wolne od Smudy, a nikt się nie pojawił. Nie wiem, czy się bali czy nie mają jaj. To pokazało, że po odsunięciu Boruca i Ł»ewłakowa ta reprezentacja zrobiła się mdła jak budyń. A impreza była fantastyczna. Buzuka to jest coś tak niesamowitego, że mój znajomy, Grek chce coś podobnego zacząć organizować w Warszawie. Zabawa, tańce, latające płatki kwiatków. Było dużo ludzi, przyszedł Sagan, „Gucio” Warzycha, był też ówczesny menedżer Michała, nie pamiętam jak się nazywał, ale lamus straszny.

Suwary?
– Tak, Suwary. Możecie napisać, że mało w tubę wtedy nie dostał, bo bardzo nieładnie odzywał się do żony Michała.

Teraz Michał będzie dyrektorem sportowym Legii. Nieźle się to potoczyło, bo przecież mało kto wie, ale gdyby nie Wojciechowski pewnie zakończyłby karierę w Polonii.
– Wojciechowski załatwił Marcina jak ostatniego frajera. Gdyby to nie było wtedy załatwiane na poziomie chujostwa, to i Michał pewnie zakończyłby karierę w Polonii. Co innego było dograne, a co innego dostał potem do podpisu. I opcja: albo tak albo nie. Ł»e niby musi. Oni myśleli, że on musi.. On powiedział: panowie, to niepoważna rozmowa, dziękuję bardzo. Za Wojciechowskiego takie tematy były co chwilę grane. To jest facet, który przyjeżdżał na budowę i kierownika budowy podobno potrafił uderzyć z liścia. Wiem to od ludzi, którzy tam pracowali. To jest cham! Jaki Polak założyłby sobie kowbojską kokardkę albo jeździł białym Bentleyem?

Pogadajmy jeszcze trochę o dziennikarstwie. Zgodzisz się ze Krzyśkiem Stanowskim, że miejsca pracy dla dziennikarzy sportowych jest w tej chwili tyle, co w jednym tramwaju?
– Dla dobrych tak. Reszta musi trzymać się na haku i uważać, żeby prąd ich nie strzelił. Ktoś, kto nie interesuje się niczym, kto nie interesuje się nawet piłką nie ma prawa zaistnieć w tym zawodzie, a niestety wielu ludzi istnieje. Nie oglądają meczów, bo po co? Według nich jest to nużące. W ogóle zauważam, że dziennikarze sportowi są w środowisku traktowani jako takie freaki, że â€œa to sportowcy…”. Ci polityczni mają się za wielkich, kulturalni to samo, a ja uważam, że sportowi są jedynymi z najwszechstronniejszych, są najbardziej zainteresowani życiem dookoła. Może czasem nie mają studiów, ale studia nie są żadnym wyznacznikiem. Jeśli ktoś chce zostać dziennikarzem i idzie na studia to od razu mówię mu, że niczego się tam nie nauczy. Dla młodych mam jedną radę: zainteresować się własnym otoczeniem. Wyjść z domu. Popytać.

Dzisiaj młodym często się nie chce, do tego zauważam, że mają mniej pokory i szacunku do starszych kolegów. Nie chodzi mi o to, żeby robić komuś kawę, ale czasem warto starszego posłuchać. Rzadko kiedy spotykałem się z tym, żeby moi starsi koledzy w redakcji robili mi na złość. To było tak, że raczej starali mi się pokazać kierunek. Śp. Robert Rymarowicz, z którym pracowałem w Wizji, Wojtek Michałowicz albo Waldek Heflich – od tych ludzi nauczyłem się bardzo wiele. Fajną mamy teraz ekipę w Orange, widzę, że dziewczyny i chłopaki chcą się uczyć. Masz pomysł na materiał, bierzesz kamerę i jedziesz. Ja też kiedyś byłem w podobnym położeniu. Zaczynałem od kodowania taśm, a potem robiłem coś więcej. W 1998 roku TVN kupił mecze Holandii przed mundialem, pamiętam, że spotkanie z Kamerunem robiłem ze „Smokiem”. Karol Stopa, który był szefem redakcji powiedział mi następnego dnia: “Jak będziesz w życiu coś robił, to zajmij się tym. Dobrze wyszło”. Było to budujące, niestety TVN pokazywał wtedy wszystko tylko nie piłkę nożną.

Na koniec spytamy cię o jeszcze o jedno zdjęcie, które znaleźliśmy w archiwach. Jesteś na nim w koszulce Molde Jazz. O co chodzi?!
– A, to ciekawa historia. Mój śp. wujek z ciotką z Niemiec zabrali mnie w 1992 roku ze sobą do Norwegii, niedaleko Molde. Pojechałem tam i razem z bratem ciotecznym trafiliśmy na festiwal jazzowy, akurat grał Carlos Santana. Kupiłem sobie tę koszulkę, a potem w 99 roku byłem m.in na meczu Molde – CSKA. Tam to w ogóle się działo. Ja poszedłem do młyna norweskiego, a mój kumpel – do ruskich. Ruscy u siebie wygrali 2:0, a tutaj do przerwy było już 0:2. No i zaczęła się awantura na sektorze. Ale co w tym momencie zrobili Norwegowie? Wysłali dziewczyny-policjantki na sektor. Kawka, herbatka, wspólne zdjęcia i atmosfera rozładowana. W Polsce już by białe kaski ruszyły, a tutaj spokój. Po meczu poszliśmy jeszcze na rynek i tak się ruscy złoili, że nie wiadomo było, co z nimi zrobić. Jeden Norweg mówi: dzwonię po policję. Ja tu przerażony, że zaraz wytrzeźwiałka, wpierdol jak to w Polsce. Ale nie. Przyjechał radiowóz, policzył ludzi i rozwiózł ich po hotelach. Grzecznie.

ROZMAWIALI PAWEف GRABOWSKI I FILIP KAPICA

PS – Weszło czytają przede wszystkim młodzi ludzie, więc muszę jeszcze dodać kilka rzeczy, żeby uświadomić ich, żeby nie wszystko, co czytają i oglądają w telewizji brali na serio. Jeżeli w telewizji nakładą ci do głowy, że dwóch facet wychowujących razem dziecko jest w porządku to coś tu nie gra. To kompletna bzdura. Kompletną bzdurą jest to, że wmawiają ci, że to jest postęp, a nie zgadzając się na coś takiego jesteś ciemnogrodem i troglodytą. Uważam, że cywilizacja europejska wyrosła na pewnych wartościach i te wartości stworzyły z naszego kręgu cywilizacyjnego wiodącą siłę na świecie. Jeżeli te wartości były kiedyś wiodące, to dlaczego nie miałyby być teraz? Ja się na to nie zgadzam i chcę, żeby młodzi ludzie też się na takie rzeczy nie zgadzali. Niekoniecznie muszą wychodzić na ulicę i rzucać kamieniami, po prostu wystarczy mówić własne zdanie i nie bać się tego zdania. Poprawność polityczna zaprowadzi nas kiedyś na krawędź niemożności wypowiedzenia się. Młodzi ludzie w sprawie Katynia pytają często “a dlaczego Polska sobie tego nie daruje?”. Ł»yczę każdemu, żeby darował sąsiadowi śmierć własnych rodziców. Może my tych ludzi nie znaliśmy, ale dla Polski byli oni bardzo ważni nie należy zapominać, jak zginęli. Ze Smoleńskiem jest to samo. W jaki sposób można pomylić ciała prowadząc rzetelne śledztwo? Nie wiem, ale prowadząc nierzetelne można to zrobić bardzo łatwo. Na pewno zaraz znajdzie się paru hejterów, którzy napiszą, że jestem kumplem Macierewicza. Spokojnie, miałem kiedyś propozycję wejścia do polityki i odrzuciłem ją. Politykiem nigdy nie chciałem być I nie będę. Polityka to grubsza umiejętność lawirowania, a ja lubię wyłożyć kawę na ławę.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama