Trwa sąd nad Waldemarem Fornalikiem. A w zasadzie to już nawet nie sąd, wyrok najwyraźniej zapadł zaocznie, facet aktualnie stoi przed plutonem egzekucyjnym. Jeśli nawet „Przegląd Sportowy” stwierdza, że trener jest nieudacznikiem i do niczego się nie nadaje, to znaczy, że do Smutnego Waldemara strzelają już nawet najmniej odważni i najmniej wyrywni z opiniami dziennikarze. Pamiętamy przecież, że Franciszek Smuda mógł kompromitować się przez dwa lata na przeróżnych polach, a przedstawiciele mediów (prasa, telewizja) wraz z selekcjonerem i tak pili sobie z dzióbków.
Z Frankiem był ten problem, że nagle mógł się odwinąć – tzn. jakimś dzikim fartem, niezasłużenie, bo kuriozalnym meczu kogoś pokonać, np. Czechów. Dziennikarze przygotowali się na tę ewentualność w jedyny sposób, jaki znają: robiąc trenerowi dobrze zawczasu. „Franz” – wiadomo – farciarz nad farciarze, więc lepiej było iść z nim ramię w ramię do końca, w razie czego na mecie, z bliska, można mu wsadzić nóż pod żebra, na to nigdy nie jest za późno. To przecież tak: jak trzymasz z wygranym, to trzymasz z nim także po zwycięstwie, a jak trzymasz z przegranym to możesz szybko zmienić front i zacząć okładać gościa znienacka. Natomiast sytuacja odwrotna – konsekwentne krytykowanie jakiegoś nieudacznika od samego początku – jest później niemożliwa do odwrócenia. Jeśli facet w sposób nielogiczny zacznie wygrywać, to nie wybaczy ci wcześniejszych uszczypliwości, już zawsze będziesz w jego oczach ostatnim chujem, ręki ci nie poda, wywiadu nie udzieli. Co najwyżej syknie: – A nie mówiłem!
Gdy Euro za pasem: zbyt duże ryzyko.
W czasie kadencji Smudy mieliśmy do czynienia z czystym koniunkturalizmem, no i ze strachem, że można się niespodziewanie znaleźć po złej stronie barykady. A głupio nagle znaleźć się po złej stronie barykady, będąc przez całe życie dziennikarzem stricte sportowym – gdy po drugiej stronie za ekspertów od początku przeczuwających triumf robią Monika Olejnik czy Jarosław Kuźniar. Poniekąd więc kolegów z gazet i TV rozumiem. Poniekąd, bo jednak to musiało być naprawdę frustrujące udawać, że kadra Franciszka Smudy zmierza we właściwym kierunku i że za moment porwie cały kraj do tańca.
Z Fornalikiem jest inaczej: wiadomo, że już po nim, więc można okładać gościa do woli. Poza tym on nawet gdyby nagle jakimś cudem (to musiałby być faktyczny cud) zaczął iść w górę, to raczej nie będzie się potem odgrywał na tych, którzy mieli czelność sprzedać mu cios w splot słoneczny. Nie ten typ. Jest więc całkiem… bezbronny. Na swój sposób faceta mi żal, ponieważ odczuwam, że to strasznie niesprawiedliwe: za chwilę się okaże, że przy nim Smuda to Mourinho. Nieśmiało chciałem przypomnieć, że jeszcze niedawno Franio twierdził, iż zostawił gotową drużynę na eliminacje mistrzostw świata i wielu dziennikarzy z uznaniem kiwało głowami. Nieustannie będę też przypominał, że zdarzają się w futbolu mecze, które piłkarze po prostu mają obowiązek wygrać, nawet jeśli na ławce zamiast trenera siedzi Pszczółka Maja. Takim meczem był ten z Grecją na otwarcie Euro 2012 (1:0 do przerwy i gra w przewadze jednego zawodnika), takim też meczem był ten w Mołdawii. Czy naprawdę zawodnicy to dzieci, które trzeba prowadzić za rączkę? Wysiusiać potrafią się sami?
Wiele razy na tych łamach było pisane: niech piłkarze wezmą odpowiedzialność. Ale widzę, że mało kto się ze mną zgadza. Piłkarze u nas mają jak u Pana Boga za piecem. Jeśli coś wygrają – są wielcy. Oni, nie trener. Jeśli przegrają – dalej są wielcy, tylko niewykorzystani przez nieudolnego szkoleniowca. Ostatnio było na Weszło o tym, że bilans Roberta Lewandowskiego w kadrze jest niezmiennie żałosny, ale zaraz znaleźli się obrońcy: że to inny typ napastnika, że z Mołdawią i tak zagrał dobrze, że to, że tamto. Jaki to typ napastnika, to mnie akurat średnio obchodzi. Jeśli taki, który w systemie gry kadry nie wypali, to niech gra kto inny. Mnie to rybka. A że z Mołdawią zagrał nieźle? Może i tak. Co nie zmienia faktu, że od roku nie strzelił gola (tak, wiem, karne z San Marino), mimo kilku okazji. Oceniając cały jego dorobek reprezentacyjny, to niestety trudno dojść do wniosku innego niż taki, że póki co to kolejny Krzysztof Warzycha. Tylko gorszy.
(O zgrozo, przeczytałem wywiad z Lewandowskim – jest ze swojej gry zadowolony. Za dużo klakierów wokół, za mało dystansu. Szczerze: odkąd zacząłem interesować się piłką, jeszcze nigdy nie widziałem mniej groźnego ataku reprezentacji. A że teraz ten cały atak to sam Lewandowski – cóż…)
Wróćmy do meritum, do Fornalika. Mam mu wiele do zarzucenia (grzech pierwszy: lenistwo), ale nie to, że nie wygrał w Mołdawii. Przypomina mi się fragment książki Andrzeja Iwana „Spalony”. Trener Wisły Kraków miał guza mózgu (z czego nikt nie zdawał sobie sprawy) i potrafił w czasie meczu wypowiedzieć jakieś całkiem niedorzeczne słowa. W stylu: – A wiecie, że w Bieszczadach pojawiły się wilki?
Nawet gdyby Waldemar Fornalik wygadywał tego typu idiotyzmy, i tak piłkarze mieliby obowiązek wygrać z Mołdawią. Tak jak przy wszystkich wadach Smudy, nie mieli prawa nie wygrać z Grecją, mając tak komfortową sytuację w przerwie spotkania. Zamiast znęcać się nad trenerem, który oglądał mecz z boku, pytajmy tych, którzy w spotkaniu uczestniczyli: dlaczego daliście dupy? Dobra, katujmy tych kolejnych selekcjonerów, bo wiele razy na to zasługiwali, ale nie zapominajmy, że w tej grze uczestniczą jednak zawodnicy, rozdzielajmy te ciosy równomiernie. Zbigniew Boniek powiedział kiedyś: – Nigdy w życiu nie miałem poczucia, że wygrałem dzięki trenerowi i nigdy w życiu nie miałem poczucia, że przez trenera przegrałem.
Nie sądzę, by Fornalik był największym problemem tej kadry. Może nie jest jej największym atutem – tu się zgodzę – ale żeby od razu palącym problemem? Ot, zwykły facet, żaden półdebil, jak w przeszłości bywało, żaden też mag. Wie więcej o piłce ode mnie i od każdego (no, od 99,9999 procent osób), kto ten tekst przeczyta. Jego największy problem polega na tym, że nie jest w stanie strzelać goli za Lewandowskiego, Rybusa, Mierzejewskiego, Polanskiego i za innych. Wcale nie mam przekonania, że przyjdzie kozak z Holandii czy z Niemiec i wyniki się poprawią. Mam przekonanie, że wyniki się poprawią, kiedy zawodnicy zaczną strzelać w bramkę, zamiast w bramkarza.
Perquis z Grecją
Boenisch z Rosją
Lewandowski z Czechami
Lewandowski z Czarnogórą
Obraniak z Ukrainą
Rybus z Mołdawią
To tylko te świetne sytuacje, które zapamiętałem, a które mogły odmienić losy kluczowych spotkań. Pierwsze trzy – i Smuda pracowałby dalej, właśnie by go beatyfikowali. Kolejne trzy – i Fornalik byłby w zupełnie innej sytuacji.
Przyjdzie nowy selekcjoner. Jak będzie miał szczęście, to Lewandowski wreszcie trafi w bramkę, Polanski poda, Rybus poceluje. Jak będzie miał pecha – będą strzelać i podawać jak do tej pory. Loteria. Zależnie czy wypadnie czerwone, czy czarne, ogłosimy gościa fachowcem lub nieudacznikiem. Dorobimy piękną teorię do zwykłych strzałów, które czasami naszym piłkarzom schodzą, a czasami wchodzą.
Jak z Bertem van Marwijkiem (o, jego zatrudnijmy!). Kiedy mu żarło – to doszedł do finału mistrzostw świata w 2010 roku. A kiedy mu żreć przestało – to przegrał wszystkie mecze w mistrzostwach Europy w 2012 roku i zajął ostatnie miejsce w grupie. Może ten przykład da niektórym do myślenia. Van Marwijk chyba był tak samo dobrym trenerem w 2010 i w 2012 roku. Różnica taka, że za pierwszym razem jego napastnicy strzelali w bramkę, a za drugim – obok. Naprawdę, czasami w piłce nożnej coś jednak zależy od piłkarzy.
PS Raz jeden w ostatnich latach widziałem na oczy faktycznie zrozpaczonych piłkarzy reprezentacji. Na Wembley. Pod koniec maja.