Mamy wrażenie, że są dwie takie rzeczy, których wokół kadry ostatnio niezmiennie brakuje w równie dużym stopniu. Po pierwsze i dość oczywiste – dobrej gry w piłkę. Po drugie – co jest bez wątpienia konsekwencją pierwszego punktu – atmosfery meczów. Tak się składa, że reprezentacja notuje właśnie bilans 7:0 w starciach z dwiema europejskimi potęgami (San Marino, Liechtenstein), więc w takie dni jak dzisiaj ta druga sprawa bije po oczach chyba nawet bardziej. Sparing z Liechtensteinem – bądź co bądź, spotkanie drużyny narodowej – obejrzało na żywo niespełna 10 tysięcy ludzi. To niewiele więcej niż na co dzień ogląda Cracovię w pierwszej lidze, a nawet mniej niż przychodzi dopingować kopiących się po czołach zawodników Wisły.
Bilety – od 60 do 90 złotych. Bez karty kibica – od 75.
Niby nie tak dużo, jak na okazję obejrzenia krajowej reprezentacji w najpopularniejszej dyscyplinie sportu, ale jak widać ciągle sporo w zamian za możliwość zobaczenia kadry Fornalika w morderczym boju o pietruszkę ze 148. drużyną rankingu światowego.
Kibic żyje emocjami. Pozytywnymi emocjami, których ostatnio nie dostaje. Cała ta historia z 60. występem Dudka, który zapisał się w pamięci ludzi jednak trochę inaczej niż statystyczny Matuszczyk, pokazuje to dobitnie. Ł»adne zagranie nie wzbudzało w Krakowie takich emocji jak każdy, najmniejszy nawet kontakt z piłką bramkarza-emeryta (mimo że ten nie zdążył się nawet wybrudzić, a po meczu mówił, że żałuje, że nie miał okazji do poważnej interwencji). Nic nie wywoływało takiej fali oklasków, jak jego pojawienie w bramce, co z jednej strony w oczywisty sposób pokazuje jakim Dudek był niegdyś dla ludzi idolem – dwa, cztery, sześć lat temu. A z drugiej – jak niewielu podobnych mamy w obecnej kadrze, prawdziwej, bez golfistów. Jak niewiele dobrych odczuć wywołuje ta reprezentacja. Gdyby nie obecność Dudka na boisku, przez dziewięćdziesiąt minuty bylibyśmy skazani na pojedyncze, niemrawe okrzyki „Polska, Polska”. No i od czasu do czasu na meksykańską falę, która kibicom drużyny narodowej ostatnio wychodzi najlepiej.
Od miesięcy, a może trzeba to już liczyć w latach, nie da się nie zauważyć, że atmosfery na trybunach wokół tej drużyny nie ma. Aż dziwnie brzmią podziękowania spikera po ostatnim gwizdku, który ma do wyczytania z kartki, że kibice jak zwykle byli dwunastym zawodnikiem biało – czerwonych. Dziwnie, bo nie byli. Ani dziś, ani wcześniej z Ukrainą, ani z Urugwajem. Co tam, że nie widać skoordynowanego dopingu, jak na meczach klubowych. Coraz mniej już spontanicznych zrywów, jakie kiedyś były normą. Teraz to po prostu piknik.
„Moja stara gra lepiej niż ty, daj mu to na prawą” – wykrzykiwał dziś w pewnym momencie jakiś rubaszny „Janusz” pod adresem Mierzejewskiego. Może nawet nie do końca wiedział do kogo pokrzykuje, ale w gruncie rzeczy to niezłe podsumowanie tego reprezentacyjnego krajobrazu.
Jak to błyskotliwie ujął Dariusz Szpakowski: plus jest taki, że wygraliśmy.
***
Aha, prawie zapomnieliśmy „docenić” kilkudziesięciu prawdziwków spod znaku Cracovii, którzy z pierwszym gwizdkiem, a później tuż przed przerwą koniecznie chcieli zaznaczyć, co sądzą o rywalu zza miedzy i zawzięcie pozdrawiali Wisłę – co przynajmniej spotkało się z gwizdami tych – nazwijmy to – bardziej normalnych obserwatorów. Słusznie, bo było to wyjątkowo nędzne.