To jedna z największych – obok Piasta i Podbeskidzia – niespodzianek wiosny. Piłkarze GKS-u Bełchatów skazywani już przez wszystkich na pożarcie nagle okazali się piątą drużyną rundy rewanżowej, dzielnie walcząc o utrzymanie. Walczyli i walczyli, ale jednak gol dla Jagiellonii w ostatniej minucie przedostatniej kolejki Ekstraklasy zmienia właściwie wszystko. O trudnej sytuacji bełchatowian rozmawiamy z Maciejem Wiluszem.
Doszliście już do siebie po spotkaniu z Jagą?
Pewne rzeczy w głowie jeszcze siedzą, nie da się od tego momentalnie odciąć. Ale myślimy już o kolejnym meczu, bo tak czy inaczej musimy go wygrać.
Co sobie powiedzieliście w szatni?
Jak już się wszyscy zebraliśmy, to padły mocne słowa. Takie, które pokazują, że nie możemy oglądać się wstecz i rozgrzebywać tego, co się wydarzyło. Wiadomo, jest frustracja, są nerwy, ale trzy punkty w Gliwicach to zdecydowany priorytet. Jak nie wygramy z Piastem, to nie mamy już o czym myśleć. Zapewniam jednak, że nikt się nie załamał, raczej wszyscy są wkurzeni.
Wiosną graliście świetnie, Mateusz Mak już zapowiadał, że utrzymacie się w Ekstraklasie. Wczoraj przy tym napompowanym baloniku pojawiła się igła.
Nie do końca. Dalej robimy swoje i dalej gramy fajną piłkę. Wczorajsze warunki nie były pod nas – liczyliśmy na normalną pogodę, że będziemy mogli zagrać to, co gramy ostatnio. Warunki trochę te plany pokrzyżowały, a że doszedł jeszcze przypadek i pech, to zrobiło się nieciekawie.
Grałeś kiedyś w takich warunkach?
Nie, to był pierwszy raz. Nie wiem, kogo powinniśmy winić, ale myślę, że mecz można było opóźnić jeszcze o godzinę. Widać to było w drugiej połowie, wtedy warunki były już lepsze i gra wyglądała normalniej. Do nas dochodziły jednak słuchy, że spotkanie musi się odbyć, i to najlepiej jak najwcześniej, nie patrząc na warunki czy ryzyko odniesienia kontuzji. Pewni ludzie mieli takie podejście, choć ja twierdzę, że najlepiej było jeszcze chwilę poczekać.
Wy jako obrońcy mieliście wyjątkowo przechlapane.
Grzechem byłoby pozwolić sobie na normalne rozgrywanie piłki w defensywie. Chcieliśmy zagrać inaczej, ale warunki zmusiły nas do zmiany planów. Każda sytuacja pod polem karnym pokazywała, że meczem rządzi przypadek. Piłka często się na murawie zatrzymywała, trudno było obliczyć jej lot – nawet nie tyle lot, bo ona po prostu się turlała… No, i gola też straciliśmy w bardzo dziwny sposób.
W niedzielę nie dość, że musicie skupić się na meczu w Gliwicach, to pewnie cały czas będziecie mieli w głowach wynik Podbeskidzia w Łodzi.
Spróbujemy się od tego odciąć, choć łatwe to na pewno nie będzie. Nie ma co się skupiać na rezultacie rywala, jeśli my sami nie będziemy w stanie wygrać. Od początku rundy patrzymy tylko na siebie i to się nie zmienia. Myślę, że wiosną gramy naprawdę fajną piłkę, nie przynudzamy i w ostatnim meczu postaramy się tego nie stracić.
Jesteś jednym z tych piłkarzy, którzy byli też w klubie jesienią. Co się stało z GKS-em zimą? Pomaga wam to, że w rundę weszliście bez jakiejkolwiek presji?
Presja była cały czas. Walczyliśmy o dobre imię klubu, dla kibiców, również dla siebie samych. Po tym, co pokazaliśmy w pierwszej rundzie, każdy oczekiwał, że w końcu pokażemy się z lepszej strony. Spięliśmy się, wzięliśmy mocno do roboty, przestaliśmy patrzeć na tabelę, ale przede wszystkim od początku trzymamy się razem. To nam bardzo pomaga na boisku. Wszyscy od rundy wiosennej mówili, że już jest pozamiatane, że nie mamy na nic szans, a my coś jednak udowodniliśmy. Takie głosy też mobilizowały.
Na początku pracy Kamila Kieresia z drużyną brakowało mu charyzmy i zdecydowania, ale dziś wygląda to już inaczej – trener wchodzi zdenerwowany w przerwie do szatni, uderzy ręką w tablicę z całej siły, aż się przewróci. Potwierdzasz przemianę?
Jak my weszliśmy w tę rundę bardzo zmobilizowani, tak samo wszedł w nią trener. Takie sytuacje, owszem, miały miejsce, ale tylko z pozytywnym skutkiem na drużynę. Dobrze to na nas oddziaływało, dawało dodatkowego kopa. Widać po wynikach, że jest lepiej.