Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski

redakcja

Autor:redakcja

28 maja 2013, 01:28 • 8 min czytania

Na skutek nieprzewidzianych okoliczności miałem okazję przetestować Wembley w zakresie, w jakim testować go w ogóle nie miałem zamiaru. Nie wiem, czy komukolwiek przyszło kiedyś do głowy, by sprawdzić, jak niesie się stadionowy tumult w czasie finału Ligi Mistrzów. Czy słychać wrzaski kibiców kilometr dalej? Otóż tumult nie niesie się wcale. Kiedy stanąłeś przed Wembley w czasie finału Ligi Mistrzów, mogłeś odnieść wrażenie, że jeśli ktokolwiek znajduje się na obiekcie, to co najwyżej facet koszący trawę (ale jeszcze nie uruchomił kosiarki). Nie słychać nic. Obiekt jest tak skonstruowany, że wszystkie, ale to absolutnie wszystkie dźwięki zostają w środku. Nie wiem, czy to zamierzony efekt, czy dzieło przypadku, ale naprawdę gdy na trybunach jest 90 tysięcy ludzi, to na zewnątrz usłyszysz nawet bzyczącego komara.
Dziwne uczucie.

Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski
Reklama

Z przyczyn prywatnych, nie mogłem do Londynu polecieć wcześniej, ale opcja z lądowaniem na Heathrow o 16.20 nie wydawała się aż taka beznadziejna. Blisko godzinne opóźnienie lotu zrobiło jednak swoje.

Opóźnienie nie zepsuło mi jednak humoru, ponieważÂ – czas się do tego przyznać – jestem skończonym kretynem. Zmierzałem w stronę stadionu może i w lekkim pośpiechu, ale zarazem spokojnie. W końcu mecz o 20.45… Gorzej, że metro puste. Hmm, metro nie bywa puste w dniu finału Ligi Mistrzów, prawda? Kibice gdzie? Miało być 150 tysięcy Niemców, a ja widzę dwóch, w wagonie obok. I wtedy pierwsza, jakże niepokojąca myśl: przecież ten mecz jest o 20.45 czasu polskiego, czyli 19.45 londyńskiego… Hmm… Zaraz, zaraz, a może o 20.45 londyńskiego? Ale nigdy nie grali finałów o 21.45 czasu polskiego… Głupio zadzwonić do Polski i pytać „ty, w sumie o której jest ten mecz, na który ja poleciałem, a który ty będziesz oglądać w telewizji?”.

Reklama

No to idę na ten stadion, już jestem tuż przed nim i nie słyszę nic. Cisza. Wtedy przez głowę przeszło naiwne: „za cicho, jeszcze nie zaczęli”. Ale po sekundzie SMS rozwiewający nadzieję: „na razie Borussia lepsza, co”?

Oglądałem więc ten mecz od jakiejś 25 minuty, czyli okresu, kiedy Borussia była lepsza nie widziałem w ogóle. Później sądziłem, że piłkarze zrobią mi prezent i stracone niespełna pół godziny odzyskam w postaci dogrywki. Robben miał jednak na wieczór inne plany.

* * *

Podobno w Londynie straszono atakami. Bycie spóźnionym udowodniło mi, że nie straszono wystarczająco skutecznie. Dziennikarze zawsze są dokładnie sprawdzani, przeszukuje się im torby, ogląda aparaty, obiektywy, kamery. Nikt inny przecież nie przychodzi na stadion z plecakiem wyładowanym elektronicznym sprzętem.

W 25 minucie kontroli już nie było, stanowiska bezpieczeństwa zwinięte, pracownicy oglądają mecz. Wnieść mógłbym więc nawet głowicę jądrową, gdybym miał tylko takie życzenie. Zawsze mam obawy, że stadion w czasie tak gigantycznej imprezy (blisko 90 tysięcy osób w jednym miejscu, liczba ofiar z World Trade Center to przy tym pikuś) stanie się miejscem ataku terrorystycznego. Gdy wchodzę na stadion, a nikt nawet nie zagląda, co mam w swoim wielkim plecaku – obawy tylko się nasilają.

Wszedłem więc nieprzeszukany i w dodatku bez biletu (ale z akredytacją, do której dodatkowo powinienem mieć bilet), ponieważÂ i ten punkt – wydawania wejściówek – został wcześniej zamknięty. Paradowałem sobie gdzie chciałem. Pierwsza połowa meczu (jej część) – z kibicami Bayernu. Druga – z trybuny prasowej, bliżej fanów BVB. Zawsze potrafili ryknąć. Kiedyś, podczas imprezy w Zielonej Górze, mówię do Piotra Reissa: – Najlepsi kibice są w Dortmundzie. Byłeś tam kiedyś na meczu? A on mi na to: – Czy byłem tam na meczu? Strzeliłem gola na bramkę przed ich młynem i przyłożyłem palec do ust. Byli tak cichutko…

No i ja też byłem cichutko, bo „Rejsik” zgasił mnie koncertowo, jak kibiców. Faktycznie, miał okazję widzieć tę trybunę z idealnej perspektywy.

* * *

Najbardziej przejebana praca na stadionie – być gościem od wciskania guzików w windzie. Wind na Wembley jest sporo, każda ciasna, w każdej Murzyn (no serio, jechałem chyba czterema windami, w każdej był Murzyn), który pyta, na które piętro. No i pyta o jeszcze jedno: – Jaki wynik? Powiedz, jaki wynik? Kto lepszy?

– Nie wiem, człowieku, dopiero przyjechałem.

* * *

Powrót z meczu autokarem dla VIP-ów UEFA. Obok jakiś znany gość, aktor chyba, gdzieś go już widziałem. A, w reklamie Tyskiego!

Luis Figo bodajże.

Jak zawsze zafrasowany. I niestarzejący się. Jak miał 25 lat, to wyglądał na 40. I dalej na tyle wygląda. Cóż, nie to co ja. Pracownica straży granicznej na Okęciu popatrzyła na mnie, w mój paszport, na mnie, znowu w paszport i z niedowierzaniem zapytała: – To naprawdę pan?

– Cóż, przytyło się trochę, co? – odpowiedziałem. No i zakola, wiadomo.

* * *

Tym razem VIP-y (między którymi jakimś cudem się znalazłem) miały swobodny przejazd, wygodnymi autokarami. Natomiast znajomy opowiadał mi, co działo się rok temu w Monachium. Biesiadników – często mocno zawianych – prowadzono ze stadionowych lóż do minibusów, którymi mieli udać się do hotelu. Ale wszędzie wokół – korki! Minibusy ruszają, w środku ubzdryngolone towarzystwo, udało się przejechać 500 metrów i dupa: autostrada stoi po horyzont. Stoi dziesięć minut, dwadzieścia, trzydzieści… Stoi godzinę… A VIP-om – jak Cezaremu Pazurze w „Kilerze” – chce się szczać. Mówią: – Wypuścić, toaleta! A kierowca: – Nie mogę, jesteśmy na autostradzie.

W środku niby notable, ale i notable mają pęcherze. Jak ich przyszpili, nie ma zmiłuj. No więc – szczać! Szczać!!! Wrzeszczą do kierowcy, żeby drzwi otwierał, a on ciągle – że nie ma szans. Zresztą, wyobraźcie sobie ten widok: stoicie w korku na autostradzie, a nagle z autokaru przed wami wytacza się 20 osób z pierwszych stron gazet i zaczynają sikać na ekrany akustyczne.

Jak mówił znajomy: sceny dantejskie. Ktoś już rozpiął spodnie i mówi: – Wysikam się tak czy siak! Albo tu, albo na zewnątrz!

* * *

Tym spóźnionym samolotem do Londynu leciał też Bogusław Biszof. W ogóle nie obraził się za pojazd w sprawie braku Superpucharu. Mówi zresztą, że może Superpuchar będzie, ale zimą. Z tego co wiem, sondowane są koszty, po jakich można byłoby taki mecz zorganizować w Londynie, na przykład na Stamford Bridge. Moim zdaniem: ciekawy pomysł i ukłon w stronę rodaków, których wywiało z naszego fantastycznie zarządzanego kraju. W Londynie mieszka dziś tylu Polaków, co w Poznaniu czy Gdańsku.

* * *

Po finale dogrywka w hotelu Marriott przy Hyde Parku. W restauracji oczywiście Polacy. Szefowa – też Polka – na koniec biesiady przynosi sernik i mówi, że najlepszy w Wielkiej Brytanii.

No to siedzimy sobie w fajnym gronie. Kolega – mający firmę wartą 400 milionów złotych i bujający się po świecie – opowiada ciekawą historię. Nienawidzi, gdy gdzieś nie może wejść, zresztą zdarza mu się to rzadko. Kiedyś był w Paryżu, mieszkał w hotelu Ritz. Sprawdza najlepsze restauracje w mieście, namierzył tę jedną najlepszą. Idzie do konsjerża i mówi: – Proszę zarezerwować mi tam stolik na dzisiaj.

A konsjerż na to: – Przykro mi, ale tam na stolik czeka się cztery miesiące…
– Niech pan jednak zadzwoni.

Oczywiście w restauracji powiedzieli to co mieli powiedzieć: – Rezerwacji można dokonać, ale najwcześniej mamy wolny stolik za cztery miesiące.

Kolega uknuł więc plan. Mówi do pracownika hotelu: – Niech pan tam jeszcze raz zadzwoni i powie, że łączy rozmowę z gościem hotelu Ritz.

– Dzień dobry, dzwonię z hotelu Ritz. فączę rozmowę z naszym gościem.

I słuchawkę chwyta Darek, po angielsku mówi: – Chciałbym zarezerwować stolik.
– W porządku, na sierpień najwcześniej.
– Nie, nie, na dzisiaj.
– Oj, bardzo mi przykro, nie mamy żadnego wolnego stolika.
– Jak to nie macie? Musicie mieć jeden stolik wolny, na wszelki wypadek, dla specjalnych gości.
– Nie, niestety nie mamy.
– Ale ja chcę zjeść u państwa dzisiaj dobrą kolację.
– To niemożliwe.
– Ale ja nazywam się Jordan…

(hotelowy konsjerż patrzy na Darka jak na idiotę, jego twarz wyraża tylko jedno pytanie: – Co on pierdoli?)

– Jak się pan nazywa?
– Michael Jordan.
– Ach, panie Jordan, będzie nam bardzo miło pana gościć.

No i idzie Darek do tej restauracji.
– Dzień dobry, mam rezerwację.
– Na jakie nazwisko?
– Michael Jordan.

Konsternacja, wiadomo. Ale rezerwacja na takie nazwisko faktycznie jest, obsłużyć trzeba. Przecież ekskluzywna restauracja nie będzie żądać od swojego gościa okazania dokumentów. Zresztą, wielu jest na świecie Jordanów, prawda?

Jeśli więc chcecie gdzieś wejść na krzywy ryj – chyba nie ma lepszego sposobu. Ale mogą napluć do zupy.

* * *

W Widzewie dopuścili do głosu Witolda Skrzydlewskiego. Rzadki burak.

* * *

Wiecie co czasami jest zmorą dziennikarza? Weryfikacja informacji. Zdarza się, że lepiej nie weryfikować!

20 kwietnia na twitterze napisałem (na Weszło może też, nie pamiętam już dobrze), że Norymberga interesuje się Mariuszem Stępińskim. Tak naprawdę to miałem inną informację: że wszystko już zostało ustalone i że Stępiński idzie na sto procent do tego klubu. Nie żadne zainteresowanie, tylko klepnięty transfer.

Pomyślałem sobie: sprawdzę! Zadzwoniłem więc do menedżera Mariusza, którego trochę znam. I on mi na to, że nie, Krzychu, co ty, że bzdura, że to plotki, że wiele klubów się interesuje, ale żeby akurat ten?

Poważne źródło kontra poważne dementi. Wybrałem półśrodek. A wystarczyło odpuścić weryfikację i byłby twardy „news”. Ale z drugiej strony: lepiej trzy razy nie podać pewnej informacji niż raz podać niepewną, prawda?

* * *

W lataniu samolotami najbardziej lubię to, że nikt nie zawraca głowy. Spokój. Telefon milczy, internetu nie ma. No i można poczytać prasę. W „Dzienniku Gazecie Prawnej” z soboty interesujący tekst o kolejnym absurdzie w polskim prawie – podatku od nieruchomości. Przez myśl by mi nie przeszło, że opłaty od posiadania stadionu mogą być aż tak uznaniowe. Wyobraźcie sobie, że nikt do końca nie wie, czy stadion to budynek, czy budowla. I tak w jednym mieście jest budynkiem, w innym budowląâ€¦ A ma to decydujący wpływ na wysokość podatku.

Jeśli miasto sportowi przychylne – budynek.
Jeśli miasto fiskusowi przychylne – budowla.

Bogusław Leśnodorski powiedział mi, że Legia samego podatku od nieruchomości płaci trzy miliony złotych rocznie.

* * *

Przed nami ostatnie dwie kolejki ekstraklasy. Przypomina się stary dowcip. Wraca dwóch kolegów ze szkoły, jeden załamany, bo na świadectwie kiepskie oceny. I pociesza go kumpel: – Co się smucisz, jeszcze tylko wpierdol i wakacje.

Najnowsze

Anglia

Polski wychowanek Arsenalu zagra… w szóstej lidze

redakcja
0
Polski wychowanek Arsenalu zagra… w szóstej lidze
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama