Oficjalnie – to już koniec ery Jose Mourinho w Realu Madryt. Portugalczyk od momentu gdy opuścił Uniao Leira, a było to jedenaście lat temu, w każdym kolejnym roku zdobywał piłkarskie trofeum. W każdym, tylko nie w 2013, a przecież to miał być właśnie ten moment, gdy wielki „Mou” wstrząśnie światem. Nie wstrząsnął ani światem, ani nawet Hiszpanią. Ba, nie wstrząsnął nawet Madrytem. Primera Division przegrał z Barceloną, Ligę Mistrzów z Borussią, a Puchar Króla z Atletico. Opuszcza „Królewskich” po trzech latach, z trzema zaledwie trofeami. Nie trzeba dobudowywać skrzydła w klubowym muzeum…
– Dla wielu trenerów taki sezon byłby najlepszy w karierze, dla mnie jest najgorszy – powiedział niedawno. Buńczuczne słowa. I głupie. W rzeczywistości niewielu jest chyba trenerów, którzy mając do dyspozycji Cristiano Ronaldo, Mesuta Ozila, Xabiego Alonso, Sergio Ramosa, Ikera Casillasa czy Karima Benzemę, no i dodatkowo niepoliczalne miliony euro na transfery, cieszyliby się z sezonu, po którym niczego nie mogliby postawić na półce. Bez względu na to, czy nazywasz się Robert Kasperczyk, czy Jose Mourinho – przegrałeś, jeśli jako trener Realu tylko patrzyłeś (z bliska, to fakt), jak cieszą się inni. Portugalczyk w swoim ostatnim sezonie poniósł klęskę, którą chciałby zagadać, ale której zagadać tak łatwo się nie da.
Kiedy komunikujesz się w ten sposób z resztą świata jak Mourinho, kiedy takim brakiem szacunku obdarzasz wszystkich wokół, kiedy masz w sobie takie pokłady pychy, to po prostu musisz wygrywać. Wszystko. Jeśli zakładasz maskę wielkiego zwycięzcy i z pogardą patrzysz na przeciwników, nie możesz pozwolić sobie nawet na najmniejsze potknięcia. „Mou” jednak potykał się coraz częściej, maszynka, którą stworzył, na najwyższych obrotach działała tylko przez jeden sezon. Za duży był rozdźwięk między bufonadą trenera a realnymi osiągnięciami. Za dużo było też negatywnej atmosfery, za dużo jadu, gdzieś się ta koncepcja wyczerpała. „Królewscy” pod wodzą Jose zatracili się w żądzy sukcesu. Ł»ądza sukcesu jest oczywiście w sporcie konieczna, ale gdy przekroczy punkt krytyczny, można okazać się niszczycielska. Real pod wodzą Mourinho niszczył się sam, od środka. Bezsensowny konflikt z Ikerem Casillasem był tego najlepszym przykładem. Brak klasy w trudnych chwilach, jakże widoczny w czasie niedawnego spotkania z Atletico, tak wspaniałemu klubowi nie przystoi.
Czy Real Mourinho był wielki? Był. Bezsprzecznie. Zdetronizował Barcelonę, wówczas najlepszy zespół w historii futbolu. Ale Real nie był wielki dość długo. Można było odnieść wrażenie, że żywił się energią wysysaną z „Barcy”, ale gdy już się w ten sposób nasycił, nie był w stanie zrobić kolejnego kroku. Cel drużyny Mourinho był jasno zdefiniowany: pokonać odwiecznego rywala. Kiedy ten cel został osiągnięty, trudno było utrzymać tempo. Portugalczyk wprowadził „Królewskich” na wyższy poziom, lecz w Madrycie coraz więcej osób miało wrażenie, że szczyt już został minięty i że teraz – bez zmiany trenera – zespół czeka tylko wędrówka w dół.
Dodał Mourinho kolorytu lidze hiszpańskiej. W dobrym i złym tego słowa znaczenia. W dobrym, bo Gran Derbi w czasach Guardioli i „Mou” były nadzwyczajne, ale w złym, bo Real nigdy nie był tak – hmm… – wiejskim (?) klubem. „The Special One” jawił się jako człowiek tysiąca wymówek, nie potrafiący przegrywać z klasą, wietrzący spiski, nawołujący do gry, która nie ma nic wspólnego z cudowną tradycją Santiago Bernabeu. Sprowadził zawodników „Królewskich” do rangi piesków, które miały na komendę ujadać i wgryzać się w nogawki przeciwników. To nie był Real dumny, chociażby z czasów Fernando Hierro. Ciekawe, ilu dzisiejszych „wielkich” kibiców tego klubu wie, że ktoś taki kiedyś grał na środku obrony (i czasami jako defensywny pomocnik) i że zdobył dla Realu ponad sto goli, a w sezonie 1991/92 trafił 21 razy, co dało mu drugie miejsce w klasyfikacji strzelców.
Realu Mourinho bał się cały świat, to chyba można powiedzieć na pewno. Barcelona to był Lennox Lewis albo Witalij Kliczko, dżentelmeni ringu, a Real – Mike Tyson, który może i znokautować, i odgryźć ucho, w każdym razie cokolwiek zrobi, będzie boleć. Przy Portugalczyku Madryt odzyskał utracony sportowy prestiż i reputację klubu z topu topów. Bilans też robi wrażenie: 127 zwycięstw, 27 remisów i 22 porażki. Tylko co zostało na końcu, po tych trzech latach? Chyba zespół wyciśnięty jak cytryna, coraz bardziej skonfliktowany, chyba bez nadzwyczajnych perspektyw przy zachowaniu dokładnie tej samej szatni i dokładnie tego samego trenera.
Zostaje Casillas, odchodzi Mourinho. Z tych dwóch osobowości, jakże innych, wybrano jednak tę właściwą. Real jest zbyt potężny, by egzystować w atmosferze ciągłej brudnej wojny.