– Ł»ałuję, że nie mogę cofnąć czasu. Gdybym mógł tylko zmienić tamtą decyzję i nie wyjechać, naprawdę, chętnie bym jeszcze dopłacił – przyznaje Sławomir Cienciała, jeden z czwórki Polaków, którzy zimą wyjechali do bułgarskiego Etyru 1924 Wielkie Tyrnowo. Dziś wszyscy zdążyli wrócić już do kraju, z podkulonym ogonem i wielkim bagażem nieprzyjemnych doświadczeń. Lewe kontrakty, trzy tygodnie bez treningów, wyrzucanie z hotelu, groźby od właściciela klubu, SMS-y ze składem. W skrócie: pomieszanie z poplątaniem. – Słowo „jutro” padało tam non stop, usłyszeliśmy je chyba z dwieście razy. Wszyscy dookoła kłamali. Każdy nadałby się na głównego bohatera bajki Pinokio – zaczyna Mateusz Bąk.
Wyjeżdżając, wszyscy podjęli ryzyko. Bułgaria to nie jest popularny w Europie kierunek, dla polskich piłkarzy zupełnie nieznany. Tym bardziej, że jechali właściwie w ciemno – bez niczyjej pomocy, bez żadnego pośrednika czy menedżera, który załatwiałby transfer. Ot, niedawno wybrany trener Etyru znał się z Michałem Protasewiczem, byłym piłkarzem Floty, i jego ojcem, a że szukał piłkarzy, to maszyna ruszyła. Najpierw Protasewicz i Krzysztof Hrymowicz z Zawiszy, potem Cienciała (testowany był jeszcze Mariusz Sacha) i na końcu Bąk. Perspektywa, a przecież każdy z nich był bez klubu, wydała się niezła. Bułgarska ekstraklasa, obiecane zwroty za bilety, płatności na czas i może wynagrodzenie niezbyt wysokie, ale premia za utrzymanie już tak.
– Zaczęło się obiecująco. Wygraliśmy dwa pierwsze mecze, zgarnęliśmy sześć punktów, czyli ponad połowę dorobku z jesieni i otworzyła się przed nami szansa. Ale po trzecim, już przegranym, nagle wybuchła gigantyczna afera. Wparował do szatni prezydent klubu, Turek, zaczął się na wszystkich wydzierać, a pod lupę wziął dwóch piłkarzy, w tym Protasewicza. Wyzywał ich i wykrzykiwał, jak nam później przetłumaczono, że ich pozabija – opowiada Bąk. – To był pierwszy sygnał ostrzegawczy.
Ł»e coś jest nie tak, zorientowali się jednak już na początku. Etyr, mimo że miał swoją siedzibę w Tyrnowie, to w Tyrnowie nie grał. Burmistrz miasta był skonfliktowany z prezydentem klubu, podobnie kibice, do tego remontowano boiska. Turek zabrał więc drużynę do oddalonego o kilkaset kilometrów Sliwen. Tam rozgrywali mecze, tam trenowali i mieszkali w hotelu, którego właścicielem jest Jordan Leczkow, były reprezentant Bułgarii i piłkarz m.in. HSV czy Marsylii. – Opowiadali nam, że w Tyrnowie przychodziło po dziesięć tysięcy ludzi. No, ale w Sliwen zostaliśmy bez kibiców. A nie, sorry, jednak przychodzili. Średnio po dwieście osób na mecz – mówi Bąk.
– Na początku mieliśmy bramki bez siatek, boiska bez linii, piłki sprzed kilku lat i postawione baraki. Niesamowite – wspomina Cienciała. Później się poprawiło, warunki w czterogwiazdkowym hotelu były niezłe. No, poza jedzeniem, które zdaniem Polaków przypominało to dla więźniów w Afganistanie. Kupili więc kuchenki elektryczne i czasem gotowali sami, na balkonach.
– Potem posiłki w hotelu przestali już nam wydawać. Okazało się, że pobyt kilkunastu osób od dłuższego czasu jest nieopłacony, to była forma wywarcia presji. Nie dawali nam jedzenia, nie chcieli wpuścić na boisko – przypomina Bąk. Przez trzy tygodnie nie trenowali więc w ogóle, nawet nie mieli, z kim, bo po jednym z przegranych meczów pierwszy trener spakował się i wyjechał bez słowa. A przecież poza nim w klubie właściwie nikogo nie było: dyrektor sportowy odszedł już w styczniu, lekarze i masażyści zmieniali się co kilka tygodni (aż zorientowali się, co się święci), a ktoś podający się za kierownika zespołu wpadał do hotelu wtedy, kiedy miał ochotę. Został trener bramkarzy, ale i jemu po czterech miesiącach bez wypłaty puściły nerwy. Wyjechał.
– Od poniedziałku do piątku nie trenowaliśmy w ogóle, a nagle w sobotę przyjeżdżał pod hotel autobus. Jedziemy grać ligę. Z licencjonowanym trenerem, którego widywaliśmy tylko na swoich meczach i który od wiceprezydenta klubu dostawał z Turcji SMS-y ze składem, jaki ma wystawić. Nam już zupełnie się odechciało, zawsze byliśmy skazani na porażkę. Każde wyjście na boisko oznaczało wstyd, że ten wynik pójdzie w świat – opowiada Bąk. – Staliśmy się hotelowymi sierotami, co chwila dzwoniącymi do wiceprezydenta i proszącymi o pieniądze, o odrobinę normalności. Ale tak naprawdę nie było nikogo, z kim moglibyśmy porozmawiać o rozwiązaniu umowy.
No właśnie, umowa. W ostatnim dniu zimowego okienka transferowego kontrakty podpisywało blisko dwudziestu nowych zawodników. Wszyscy tego samego dnia, ciągle poganiani, w niesamowitym pośpiechu. Klub dał zawodnikom do podpisania dwie różne wersje kontraktów, tłumacząc to sprawami podatkowymi. Zresztą, w dzisiejszym świecie to coraz częstszy przypadek. – Widzieliśmy te kontrakty, wszystko napisane cyrylicą. Imię i nazwisko się zgadzają? Zgadzają. Wszelkie kwoty i daty? Zgadzają się. No to podpisujemy te dziesiątki stron w stylu „jakie warunki zapewnia klub”. I gdzieś, pośród całych tych papierów, musiała być wsunięta strona z zupełnie inną, niższą kwotą. 990 lewa, czyli dwa tysiące złotych! Parafka postawiona, tamta karta na sam początek i pozamiatane. W federacji bułgarskiej znalazło się dwadzieścia kontraktów podpisanych właśnie na takie wynagrodzenie. Cholera, przecież to niemożliwe, żeby ludzie o zdrowych zmysłach zgodzili się w obcym kraju na dwa tysiące złotych pensji! – denerwuje się Bąk. Ale nawet umowy tych, którzy podpisywali tylko jedną wersję, do federacji trafiały z zupełnie innym wynagrodzeniem.
Wypłatę przez cały ten okres dostali tylko jedną, w dodatku niepełną – 80 proc. To wszystkie pieniądze, jakie zarobili w Bułgarii. Podejrzewają, że część mógł przywłaszczyć trener. Dziwny, ich zdaniem, gość. W pewnym momencie oskarżył czterech Bułgarów (był jeszcze jeden) o obstawanie meczów i wyrzucił ich z zespołu. – Pokazaliśmy te umowy dziewczynie z miejscowego związku piłkarzy. Uśmiechnęła się: już ich nie potrzebujecie. Nie ma najmniejszych szans na odzyskanie tamtej kasy, a i klub za chwilę upadnie. Zrobiliśmy błąd, nie powinniśmy byli tego podpisywać. Najlepiej byłoby teraz o tym zapomnieć – przyznaje Cienciała. On już nawet nie jest zły, pogodził się.
Po tym, jak z drużyny zwiał trener, Polacy skontaktowali się z prezydentem klubu. Obiecał, że pieniądze przeleje. Nie przelał, a do zespołu dotarła informacja, że siedzi w holenderskim areszcie. Podobno za przewóz zbyt dużej gotówki. Ci, którzy znali go wcześniej, Polakom zawsze powtarzali: to typ, z którym wolicie nie zadzierać. Sami woleli też nie ryzykować i nie wyjeżdżać, jak niektórzy, bez słowa, obawiając się kar i dyskwalifikacji. Bułgarski związek twierdząc wcześniej, że najlepiej będzie, jak rozegrają sezon do końca, na hasło „wyrzucili nas z hotelu, nie mamy gdzie mieszkać” musiał przyznać im rację. Bąk dodaje: – Czasami czułem się tam, jakbym grał w ósmej lidze polskiej. Cieszę się, że to już za mną. Wszyscy się cieszymy.
PIOTR TOMASIK