Nie ma żartów, lokomotywa zajechała na kolejny peron. Aż przyjemnie ogląda się takie mecze, w których gołym okiem widać jak drużyna walczy o mistrzostwo. Nie prześlizguje się marnym 1:0, tylko tłamsi rywala, demoluje jednym, drugim, trzecim, czwartym golem. Nie pełznie do celu, tylko jak przystało na Rumaka – galopuje. Na miejscu legionistów mieliśmy dziś lekki ból głowy. Kolejorz znowu, jak przed tygodniem, prowadzi w tabeli i to zespół Jana Urbana musi teraz gonić, nie uciekać jak dotychczas.
Mariusz Rumak narzekał do tej pory, że nie pasuje mu granie dzień czy dwa po Legii. Dziś, przynajmniej w pierwszej części, wydawało się, że nie odpowiada mu również granie przed nią, bo nie dość, że kulało rozegranie, to jeszcze na boisku nie stwierdziliśmy napastnika. Zresztą tak w Lechu, jak w Widzewie. Niech najlepiej świadczy o tym fakt, że jedyny celny strzał w 41. minucie oddał Sebastian Dudek i był to strzał tej jakości, że gdyby w bramce stał Wojtek Pawłowski, rzuciłby mu pewnie, że takie to on łapie jedną ręką. Idealną sytuację zmarnował Łukasz Teodorczyk, który ciągle nie potrafi się odnaleźć w nowym otoczeniu, a mimo tego – jak wieść niesie – coraz częściej porusza się po Poznaniu drogą powietrzną i najłatwiej złapać z nim kontakt wzrokowy. Inny niekoniecznie.
Całe szczęście, tak z perspektywy bezstronnego widza, jak i ze względu na całą pikanterię walki o mistrzostwo, Lech po przerwie pokazał wreszcie trochę klasy i przejechał się po Widzewie brutalnie. Ślusarski w dziesięć minut zrobił więcej niż wspomniany Teodorczyk i w tej chwili jest naprawdę poważnym kandydatem do korony króla strzelców. Facet, który miał być w Poznaniu tylko zapchajdziurą albo jak to się ładniej mówi – uzupełnieniem składu, który złapał pana Boga za nogi, gdy okazało się, że to nim Lech zamierza zapełniać luki. Wreszcie napastnik, który jeszcze w poprzednim sezonie nie zdobył w Ekstraklasie ani jednej bramki. Dziś ma ich jedenaście, najwięcej w całej karierze.
Lech efektownie wystrzelił po przerwie. Pięknie huknął Możdżeń, do którego po pamiętnym golu z Manchesterem City pisaliśmy: „Możdżeniu, nie zostań Smolińskim! Należało mieć nadzieję, że wskakuje na trampolinę, która wybije go naprawdę wysoko, a jednak od tamtej bramki strzelił w Ekstraklasie jeszcze tylko cztery. Ostatnią trzynaście miesięcy temu. I wreszcie dziś – znów taką, że palce lizać. Generalnie, na grę Lecha patrzyło się z przyjemnością. Choćby na grę skrzydłami czy aktywność Lovrencsicsa, mimo że Widzew pomagał jak tylko potrafił. Wielokrotnie mylił się Phibel i przy pierwszym golu niefortunnie wybił piłkę. Nie mówiąc o Abbesie, który przy bramce Hamalainena zachował się skandalicznie, dając się wyprzedzić facetowi, o którym można mówić wszystko, ale nie to, że jego głównym atutem jest akurat szybkość. Być może powinniśmy napisać o Widzewie parę słów więcej, ale chyba dziś nie warto. Nie o drużynie, która przez 90 minut notuje 4 faule i przechodzi obok meczu. Bronić się potrafi przez jedną połowę i ani przez chwilę nie umie atakować.
Czemu Widzew po przerwie nie wyszedł na boisko? Nie wiadomo. Ale Legia może się obawiać.
Drugi mecz (to znaczy pierwszy) – Polonii z Podbeskidziem był dziwny, nawet bardzo dziwny. Temperatura raczej nie pozwalająca na marzenia o urlopie na Hawajach, a w środku drugiej połowy pauza na uzupełnienie płynów. Wszołek przez godzinę niewidoczny, nagle ładujący bramkę i zaczynający grać na poziomie, może nie Hannoveru, ale naprawdę przyzwoitym ligowym. Wreszcie Stokowiec wystrojony jak na hipsterską popijawę w Planie B przy Placu Zbawiciela. No i grande finale. Marek Sokołowski i Piotr Grzelczak. Jak nazwać ich pojedynek przy drugiej bramce dla Polonii? Doszło do jakiegoś unikalnego splątania korzeni, jak na tych romantycznych ilustracjach, gdzie dwa rosnące obok siebie drzewa wiążą się gałęziami. Grzelczak, człowiek, który z dwóch metrów nie trafia do pustej bramki, kontra Sokołowski, dziś w charakterze lewoskrzydłowego Polonii. Jeden definiujący na nowo pojęcie bezproduktywności, drugi kiksujący w 75% sytuacji przechodzących jego stroną. W tej bitwie na drewniane miecze górą okazał się Grzelczak (!) strzelając celnie w bramkę (!) i zdobywając gola na wagę trzech punktów! Tak naprawdę w całym meczu najwięcej emocji przyniosły właśnie różnorakie wpadki i kiksy. Najpierw dwie zmarnowane okazje Polonii natychmiast zemściły się golem Wodeckiego (zresztą też po kiksie, tym razem Morozowa). W drugiej połowie Malinowski minął wędrującego gdzieś w nieznane Pawełka, ale do pustej bramki już trafić nie dał rady.
Wszystko było dziełem przypadku i paradoksalnie nieźle się ten splot niefortunnych decyzji oglądało. No i jeszcze wartość tego meczu dla tabeli. Podbeskidzie nie wykorzystało fantastycznej okazji do zrównania się punktami z Pogonią, która może im odskoczyć nawet na sześć „oczek”. Jeśli chcielibyśmy popuścić wodze fantazji i wyobrazić sobie przez moment, że ekstraklasowi zawodnicy tacy jak Chmiel, albo Malinowski potrafią strzelać gole do pustej bramki… Cóż, Podbeskidzie miałoby dzisiaj dwadzieścia osiem punktów. Dwa przewagi nad Pogonią i mecz z Portowcami u siebie. Ale strzelanie do pustej to nie taka bułka z masłem.
Polonia Warszawa – Podbeskidzie Bielsko-Biała 2:1
Paweł Wszołek 60, Piotr Grzelczak 73 – Marcin Wodecki 45
Polonia: Pawełek 4 – Todorovski 6, Morozov 3, Wełna (15. Pazio 5), Tosik 6 – Przybecki 5, Hołota 6, Baran 5, Wszołek 6 (80. Tarnowski) – Grzelczak 4, Gołębiewski 4 (46. Kiełb 5).
Podbeskidzie: Zajac 6 – Sokołowski 1, Pietrasiak 4, Konieczny 4, Górkiewicz 4 – Chmiel 3, Sloboda 3 (77. Janeczko), Piter-BuÄko 3, Wodecki 5 (73. Kołodziej), Malinowski 2 (77. Cetković) – Demjan 4.
Lech Poznań – Widzew Łódź 4:0
Lech: Kotorowski 5 – Kędziora 6, Ceesay 6, Kamiński 6, Wołąkiewicz 6 (75. Durdević) – Lovrencsics 7, Trałka 5, Murawski 6, Linetty 3 (46. Hamalainen 7), Możdżeń 7 – Teodorczyk 2 (46. Ślusarski 6).
Widzew: Mielcarz 4 – Broź 4, Phibel 2, Abbes 1, Płotka 3 – Kaczmarek 3, Okachi 3, Kasprzak 3 (58. Nowak 3), Dudek 3 (58. Ben Dhifallah 1), Pawłowski 3 – Stępiński 2 (76. Rybicki).