Od serbskiej kinematografii, po mandat w Suzuki. Trzy godziny z Vukoviciem – część druga

redakcja

Autor:redakcja

06 maja 2013, 17:51 • 20 min czytania

Ten facet to nie pierwszy z brzegu wyrobnik, który wpadł do Polski na parę lat, zrobił swoje, albo i nie, po czym zabrał dobytek i odjechał. Nie, Aleksandar Vuković i jego historia to ponad dekada z polską ligą, kilkanaście lat dynamicznych przemian, w których środku siłą rzeczy się znalazł, setki zawodników z którymi grał, kilku trenerów, których miał okazję poznać. Przyszpililiśmy go na długie trzy godziny i wypytaliśmy o wszystko, od serbskiej historii i belgradzkiej sceny kibicowskiej, aż po… problemy z czarną społecznością Warszawy, które miał Moussa Yahaya. Zapraszamy na część drugą rozmowy z Aleksandarem Vukoviciem!
Słyszałeś, że Trzeciak bronił się kiedyś, że Lewandowski nie trafił drugi raz do Legii, bo jego menedżer chciał po prostu zbyt dużą prowizję?
Nie powinienem się zbytnio wypowiadać na ten temat – tak będzie korzystniej dla Trzeciaka. On już swoje przeżył, to błąd, który odbił się zespołowi mocną czkawką. A w tamtych czasach jeszcze niezbyt chętnie brano zawodników od Czarka Kucharskiego. Był początkującym menedżerem, m.in. moim i rozmawiał na temat przedłużenia mojego kontraktu z Legią. Nie sądzę, by miał jakieś dziwne wymagania. Ale… mówimy o Lewandowskim, a on miał jeszcze na wyciągnięcie ręki Peszkę i Arboledę. Sięgnął po innych, a Lech, który wcześniej był słabszy od nas, finiszował przed nami z tytułem.

Od serbskiej kinematografii, po mandat w Suzuki. Trzy godziny z Vukoviciem – część druga
Reklama

Klub bywał też niepoważny, kiedy żegnałeś się z nim po raz drugi. Mogłeś poczuć się jak na okresie próbnym, bo przedłużenie kontraktu uzależniali od twojego ostatniego półrocza. Tymczasem historia pokazała, że poszukiwanie zastępców dla ciebie to był żart. Kowalski, Smoliński, Iwański…
Odchodząc mówiłem, że odwiecznym problemem Legii jest przeświadczenie, że oni zaraz będą mieć lepszego zawodnika od Vukovicia. W porządku, ale za chwilę pozyskiwali… jeszcze gorszego. Nie chcę jednak mówić, że zarząd był wobec mnie nie fair. Wolę tak tego nie nazywać, choć miałem swoje jasne stanowisko, z którym się nie zgadzano… W zasadzie to może i trzymali mnie jak na okresie próbnym. Trzeba jednak zaznaczyć – właściciel pozwolił mi odejść na pół roku przed zakończeniem umowy, za darmo. To ułatwiło sprawę, ale chciałem pozostać w Warszawie, którą darzę wielkim sentymentem. Najzabawniejsze było to, że Legia jako drugi zespół w Polsce nie chciała mi zaproponować oczekiwanych przeze mnie pieniędzy, a Bełchatów… dawał jeszcze o 50% więcej niż sam chciałem! Ja zachowywałem się w porządku i nadal czekałem na decyzję działaczy. Nie mogłem być przecież zadowolony, gdy zarabiałem o wiele mniejsze pieniądze niż właśnie różne wynalazki. Chociaż wtedy być może nie pasowałem już działaczom pod wieloma względami…

Legia zawsze dbała o dobry PR, a ty potrafiłeś w mediach nie zgadzać się z zarządem w kwestii konfliktu z kibicami. Wręcz najeżdżałeś na kierownictwo!
No tak. (śmiech) Nie pomagałem sobie, ale uważam, że na dłuższą metę robiłem dobrze. Człowiek powinien postępować zgodnie ze swoimi przekonaniami, nawet jeśli nie jest to najodpowiedniejsze w danej chwili.

Reklama

I tym samym przechodzimy do kwestii twojego pierwszego i drugiego odejścia z Legii. Przechodząc do Ergotelis w 2004 roku, nie myślałeś, że inny kierunek byłby odpowiedniejszy? Chciał cię Szynnik Jarosławl, skąd odszedł od was Radostin Stanew.
To było jeszcze w zimie, jak miałem pół kontraktu, ale to była dobra oferta. Zdecydowałem się jednak pozostać w Legii do końca sezonu i resztę historii już znasz. To był wtedy największy błąd, bo może i Szynnik nie był jakąś wielką drużyną, ale liga rosyjska oznaczała większe pieniądze do zarobienia i może sportowo też była odpowiedniejsza. W ogóle ten pierwszy wyjazd to był brak doświadczenia, brak wszystkiego. Brak… mózgu. Teraz z perspektywy czasu mam poczucie, że odleciałem i nie wiedziałem, jaka jest rzeczywistość. I całe szczęście, że ledwie pół roku po wyjeździe od Grecji, Legia znów zadzwoniła. Gdyby działacze nie wykręcili wtedy mojego numeru, nie wiem jakby się to wszystko potoczyło, bo ja na pewno bym się sam nie prosił powrót. Decyzja o odejściu w 2008 roku gwarantowała mi więcej opcji, bo przyszła szokująca oferta z Bełchatowa trenowanego przez Pawła Janasa. Szokująco dobra. Zdecydowałem się jednak na zagranicę, do Iraklisu i tutaj akurat nie mam sobie nic do zarzucenia. GKS jeszcze nie miał problemów przez następne 2-3 lata, ale świetnie, że trafiłem do Kielc.

I spadłeś na cztery łapy, w odróżnieniu od swojego rywala z Legii z tamtego czasu. Dziennikarze pytali cię, jak podchodzisz do walki z Marcinem Burkhardtem, a ty zażartowałeś, że nie możesz na niego patrzeć. Przypuszczałeś, że z biegiem czasu w ogóle nikt nie będzie mógł na niego patrzeć i chłopak wyląduje w Azerbejdżanie?
Bury jest na pewno jednym z tych produktów przesadzonej pompy. Bo on nigdy nie był piłkarzem tak świetnym, na jakiego go swego czasu kreowano, ani tak beznadziejnym, jak pisano o nim później. Wydaje mi się, że może i miał jakiś problem, który tkwił w głowie i nie osiągnął maksimum swoich możliwości. Ale ten kres możliwości nie gwarantował mu żadnej wybitności. To jest tak, jak z polską kadrą. Nie wygrywacie, ale oczekiwania macie duże i później po porażkach myślicie , że to przez głowę i nastawienie. Kurwa! Bury był niezłym graczem, ale sobie nie poradził z tym, że tak na niego najeżdżano. Zarzucano mu brak profesjonalizmu, sodówkę. A on był taki sam jak przedtem! Nie miał szansy wskoczyć na wyższy poziom, tak samo jak Klatt, Smoliński, Dawid Janczyk. Rozgrywali jeden, drugi lepszy mecz i przychodziły nie wiadomo jakie oczekiwania. Później piłkarze sami nabierają wiary, że muszą strzelać bramkę co mecz itd. Tak działa przedwczesna promocja, która bardziej krzywdzi niż pomaga. Nie każdy potrafi bowiem temu sprostać, dlatego chłopaki odchodzili z Legii i nigdzie nie szło im już tak dobrze.

Legii bez nich też bardzo różnie. Pamiętasz co mówiłeś odchodząc za pierwszym razem? Ł»yczyłeś Legii, żeby wkrótce była regularnym uczestnikiem fazy grupowej LM i że te rozgrywki to twój największy cel sportowy. Tymczasem zdążyłeś wrócić do Warszawy, odejść powtórnie, zakończyć karierę… i nic.
Znajdujemy się w punkcie wyjścia i pozostaje życzyć, że aktualny zespół przerwie tę passę, skoro mi się tego nie udało. My mieliśmy dwie próby, jeśli można to tak nazwać – Barcelona i Szachtar. I nie mieliśmy prawa o niczym myśleć, nie oszukujmy się. Teraz trochę ułatwiono regułę losowania, ale to trochę upokarzające. Z mojego punktu widzenia to takie dawanie iskierki nadziei biednym, wskazywanie na jakieś światełko w tunelu. Ł»e niby wielkie pieniądze i wielcy rywale są tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Szkoda tylko, że trafisz do tej grupy i nie masz najmniejszych złudzeń na osiągnięcie czegokolwiek. Masz tylko uzupełnić listę uczestników rozgrywek, tak jak robi to dość regularnie np. Dinamo Zagrzeb.

A twoja Legia z 2002 roku nie była lepsza, jeśli spojrzymy na potencjał piłkarski?
Wydaje mi się, że ta aktualna może być nawet lepsza.

Tyle, że do obecnej pretensji jest sporo – niby drużyna wygrywa, ale nadal w mało przekonującym stylu. Nie jest to taki kolos na glinianych nogach, jak na nasze warunki?
Przede wszystkim wrogiem Legii była zawsze sytuacja, kiedy była głównym faworytem do tytułu. Bo zwróć uwagę, że ostatnie dwa mistrzostwa, 2002 i 2006, przyszły w momencie, kiedy nikt nie dawał wojskowym większych szans na sukces. Zdaje się, że ten klub ma już tak w DNA – zaskakuje w najmniej spodziewanych momentach. Ale mam wrażenie, że teraz zła karta się wreszcie odwróci i Legia, jako faworyt, będzie pierwsza na mecie rozgrywek. Zresztą, jak tu nie mówić o wyjątkowości tego miejsca, skoro chłopaki wygrywają w sześciu kolejkach z rzędu i remisują, a my słyszymy zarzuty o brak stylu. To rzadka sytuacja, bo nie wydaje mi się, żeby w przypadku Lecha, Wisły, Śląska albo jakiegokolwiek innego zespołu w Polsce mówiono właśnie o widowiskowości gry.

(do stolika podchodzi Paulina Czarnota-Bojarska:
– Vuko, jak ty pięknie mówisz, porównania, metafory. Nie wiadomo, gdzie masz więcej, w nogach, czy w głowie.
– Zdecydowanie wolę jednak w głowie… przyda się bardziej.)

Słuchaj, na razie zaczepiają cię dziś dziennikarze i trener mentalny Korony. A co z kibicami?
Nie martw się, dalej mnie zauważają!

Można powiedzieć, że razem sporo przeszliście. Jednego dnia potrafiłeś być „Pinokiem”, innego ulubieńcem.
Z kibicami jest jak w małżeństwie, potrafi być gorąco. Można doświadczyć ciepłego przyjęcia, by potem zupełnie się z nimi nie zgadzać. Myślę, że generalnie jednak wszystko było pozytywne.

Choć sam swego czasu dolewałeś oliwy do ognia i nazwałeś ich „Ł»yleta-Pinokio”.
Odważyłem się, a na drugi dzień trzeba był spokojnie przemyśleć tę wypowiedź w domu. (śmiech) Nie no – doskonale wiem, kiedy wypowiedziałem te słowa i nie miałem prawa ich żałować. To było po meczu z ŁKS-em w Pucharze Polski w półfinale albo ćwierćfinale rozgrywek. Stwierdziłem, że konflikt konfliktem, ale atmosfera na trybunach nie może sprawiać, że klub nagle przestaje być w tym wszystkim najważniejszy. Nie można go zdradzać, bo liczy się tylko jego dobro. Najważniejsze było wtedy zdobycie trofeum, które w Bełchatowie po 13 latach wróciło do Legii. I dziś nikt nie pamięta, że wygraliśmy puchar w roku, kiedy trwał konflikt na linii działacze-kibice, a tylko o wygraniu rozgrywek. Liczy się puchar w gablocie, więc kibice powinni robić, to co potrafią najlepiej. A więc pomagać, tak jak teraz.

Chodziły słuchy, że kiedyś szykował się na tobie lincz, kiedy w 2004 plotkowano, że odchodzisz do Wisły.
Nie, nie, nigdy nie dostałem. Pamiętam szamotaninę pod stadionem, jak przyjeżdżałem na trening. Czekało tam już paru chłopaków, ale wyjaśniliśmy sobie wszystko w kontekście przeprowadzki do Krakowa. I wtedy to na dobrą sprawę się skończyło i kibice byli fair. Traktowali mnie zresztą szczególnie.

Z Wisłą poniosła cię młodzieńcza fantazja, bo nie rozmawiałeś z nimi na poważnie, ale… nie dementowałeś zainteresowania, żeby podbijać swoją wartość rynkową.
Tak, wychodziłem z założenia, że może mi to pomóc. Mogło to też dać do myślenia działaczom Legii, ale koniec końców cały ten zabieg oceniam negatywnie. Zresztą, ja nie rozmawiałem z nikim z Wisły, tylko jeden z menedżerów mi przekazał, że w Krakowie są ludzie gotowi mi dużo zapłacić. Blabla. No i to możemy nazywać na wyrost ofertą, bo z żadnym pracownikiem klubu nigdy nie zamieniłem słowa. Problem był jednak kompletnie inny – w gazetach nie pisano, że mam propozycję, tylko, że wszystko jest już dogadane! Nawet mój przyjaciel Andrzej Twarowski powiedział w Canal+, że sprawa mojego odejścia do naszego rywala jest przesądzona. Tyle zbędnych informacji, bo nagle się okazało, że niczego nie podpisałem.

Prezes Majchrzak z Lecha powiedział na tamtym etapie, że są zainteresowani, a trener Michniewicz, że czemu nie – byłbyś dobrym nabytkiem.
Ooo, kurde. To nawet nie wiedziałem, że kiedyś Lech się mną interesował. Tym bardziej wzrasta moja cena i szkoda, że już nie gram w piłkę. (śmiech) Ja wiem, że wówczas było dużo dziwnych wiadomości, ale to nagłośnienie sprawy przyszło w okolicach naszego meczu w finale Pucharu Polski… z Lechem właśnie. Wtedy na wierzch wyszła Wisła i dziś wiem, kto wypuścił tego newsa. Fermentu narobiła jedna bardzo znana osoba w środowisku piłkarskim. Nie mogę powiedzieć, kto to, ale jestem przekonany, że maczali w tym palce najważniejsi zawodnicy w Lechu i ich kumple z Warszawy, niezwiązani z Legią.

Dobra, odstresuję cię od tych starych przepychanek i coś ci pokażę. W 2005 roku – już po powrocie – powiedziałeś, że nie masz samochodu służbowego. Jak patrzę, na to, co dostałeś cztery lata wcześniej, przestaję się dziwić. Co to był za wynalazek?

Suzuki Wagon R5! (śmiech) Bardzo krótko mieliśmy te samochody, jakieś kilka miesięcy, bo później przesiedliśmy się do seata. Wcześniej było jeszcze daewoo, które miało umowę sponsorską z Legią. Kiedy suzuki weszło do klubu, śmiałem się, że w wolnych chwilach rozwożę pizzę po mieście. Ale nie miałem kompleksów i jeździłem nim, dopóki nie miałem swojego i nigdy nie chciałem nikomu niczego udowadniać. I przede wszystkim – mam niezapomniane wspomnienia związane z tym autem. Pewnego dnia wybrałem się nim z Siergiejem Omeljańczukiem na trening… Jechaliśmy Alejami Ujazdowskimi, z góry. Jest tam taka ulica, która przecina فazienki i wychodzi na dół na hiszpańską ambasadę, na stary Canal+. No i wepchnęliśmy się na zakazie, a oczywiście trafiliśmy na moment, kiedy czatowała tam policja. Zatrzymano nas, a my ani słowa po polsku. Ubaw miał przejeżdżający Andrzej Twarowski, ubaw mieli także koledzy w szatni, bo mediatorem, którym nas odbijał był niezawodny kierownik Zawadzki.

Czyli i ty czasem dostarczałeś rozrywki w szatni, bo przypuszczam, że akurat na przestrzeni lat odpowiadał za nią kto inny. Szczególnie w Kielcach.
Różnie, przypomina mi się w tej chwili taka jedna sytuacja… jeszcze z Legii. Opowiadałem chyba już jedną sytuację Robertowi Błońskiemu, który mógł to wrzucać na Twittera. W każdym razie – siedzę koło Murasia w szatni i słuchamy Drago Okuki, który chwali się, jak to złapał polski język i świetnie się dogaduje. Słuchamy odprawy, ja niczego nie rozumiem i byłem święcie przekonany, że mówi znakomitą polszczyzną. Drago skończył, a Muraś odwraca głowę: – Ty, on teraz to po serbsku gada? (śmiech)

Drago miał nie do końca idealną wizję, jak wyglądał jego polski, ale próbował, próbował i w końcu mu się udało. Uparta walka się opłaciła, choć kosztem kosztem kilku odpraw przed treningami. A co do Korony – znów muszę przyznać, że to kolejny specyficzny klub. A to dlatego, że powszechnie uznawano nas za zespół łysych wariatów. W kadrze mieliśmy 25 osób, z trzech ogolonych, ale nie – jesteśmy bandą łysych i już. Co z tego, że tylko takich dwóch gości widać w podstawowej jedenastce. No ale mniejsza o to, Korona dorobiła się własnego stylu za sprawą trenera.
Mówiłeś, że Leszek Ojrzyński to najlepszy fachowiec z jakim pracowałeś oprócz Drago.
Wiele razy mocno go chwaliłem, bo najzwyczajniej w niego wierzę. Ma wystarczająco dobry warsztat, by zajść daleko i widać po zawodnikach, że lubią z nim pracować. Ł»e mają naprawdę niesamowitą chęć do wspólnego działania. Ja sam się na niego nie zamykałem, nie przychodziłem tam i nie myślałem: „Po co robić to, tamto, przecież jestem ukształtowany i niczego się już nie nauczę, ani nie poprawię”. Otworzyłem się na jego wizję i teraz tylko się zastanawiam – czy prezesi będą go chronić przez całą jego karierę. W tym kraju nawet warsztat nie uchroni cię przed zarządem, który na siłę chce zwolnić. Ale Ojrzyński to materiał na – dajmy na to – przyszłego trenera Legii. I życzyłbym sobie, żeby tam kiedyś wylądował.

Kiedy obejmował Koronę, był kompletnie anonimowy, ledwie wypłynął na powierzchnię.
Dla mnie to też była nowa postać i… OK, przyznaję, kompletnie go nie znałem. Poczytałem trochę w internecie, trafiłem także na tekst na Weszło, gdzie obchodziliście się z nim niezbyt miło. Tym bardziej szacunek dla trenera, który tak szybko przekonał wszystkich w szatni o swojej wartości. Mieliśmy może trochę szczęścia i na początku wszystko układało nam się bardzo dobrze. Przede wszystkim mówimy o osobie, która jest w stanie pracować z nieprawdopodobnym oddaniem, 24-godzinnym zaangażowaniem. Będzie tylko potrzebował wsparcia cierpliwego prezesa. Bez niego nie zaistniałby nawet Ferguson, który przez kilka lat przebudowywał Manchester United. Albo popatrzmy dzisiaj na Arsenal – ktoś ubolewa, że nie zdobywają trofeów, ale nikt mi nie wmówi, że płacą gościowi, który nie potrafi wygrywać. Realia są takie, że nie jest to Real.

Ze wszystkimi trenerami miałeś taki dobry kontakt?
Mogę powiedzieć, że w Legii nigdy nie miałem słabego trenera, naprawdę. Praktycznie u każdego z nich miałem miejsce w składzie i nigdy nie zdążyło mi się pomyśleć: „Kurde, kto tu nas trenuje”.

Ze Skorżą też byś się dogadał?
Myślę, że tak skoro w pewnym momencie chciał mojego powrotu do Legii i to wcale nie tak dawno. Generalnie z większością trenerów miałem dobre relacje, choć czasami mogli myśleć, że moja mentalność, temperament mogą się przeciwko im obrócić. Ale ja byłem tak wychowany jako piłkarz, że zawsze byłem absolutnie wierny szkoleniowcowi. Do ostatniej momentu.

A byłeś świadkiem, kiedy twoi koledzy próbowali grać na czyjeś zwolnienie?
Piłkarze, siłą rzeczy, stają przed wyborami – wściekle walczyć i robić absolutnie wszystko, by naprawić sytuację beznadziejną lub mają wszystko gdzieś. I bardzo, bardzo często idą na łatwiznę. Tak jak każdy człowiek. فatwiej zawsze pogodzić się z odejściem trenera niż próbować naprawić coś zepsutego. Tyle, że później przychodzi refleksja, że zwolnienie szkoleniowca wcale nie jest rozwiązaniem.

Kary finansowe motywują? Sam dostałeś kiedyś 10 tysięcy złotych po porażce z Odrą w barwach. Wraz ze starą gwardią: Surmą, Włodarem… Byłeś zaskoczony?
Nie byłem zaskoczony, ale na pewno te kary motywują, siłą rzeczy. Nagroda daje ci pozytywnego kopa, a kara też jakoś wpływa na psychikę, jest bolesna. Byłem w grupie tych, od których najwięcej zależało, a dołowaliśmy jako drużyna. Zaskoczyła mnie jedynie postawa pozostałych, którzy przyjęli te wieści bez szemrania. Ja jestem inny i kiedy nie otrzymałbym kary, ale ta spadłaby na moich kolegów – nie mógłbym tego zaakceptować. Przegrywamy jako drużyna, więc nie pozwoliłbym sobie, żeby musiało płacić za to kilku zawodników, a ja stałbym z boku.

Zasady, zasady, zasady. Niewiele brakowało a przez to, że tak rzadko uginasz się w niektórych sytuacjach, twoja przygoda z Koroną mogła potrać ledwie rok. Razem z Mijajloviciem byliście niezadowoleni ze zwolnienia prezesa.
Może nie do końca nosiliśmy się wtedy z zamiarem odejścia, ale wyraziliśmy swój sprzeciw po jego odejściu. To wszystko było w dość niewyjaśnionych okolicznościach, więc byliśmy zaniepokojeni. Ale później doszliśmy do wniosku – nie mamy prawa mieszać się w tę politykę. Tam zespół funkcjonuje na trochę unikalnych zasadach, bo Korona to klub miejski. Przeżyłem tam fantastyczne chwile, mimo wszystkich zawirowań. Ł»yło mi się tam kompletnie inaczej niż w Warszawie, głowa pracowała mi tam inaczej.

Czyli pomógł ci mimo wszystko ten brak presji.
Tak, bo miałem już trochę dosyć tej całej otoczki związanej z Legią. Bywało zwyczajnie ciężko, bo w Warszawie za bardzo się przejmowałem. Dbałem o rzeczy, na które nie miałem wpływu, ale mniejsza o to. Tutaj znalazłem spokój, bo dziennikarze dzwonili raz na dwa miesiące, a w mieście miałem duży komfort – wszędzie blisko, warunki do treningu fantastyczne. Byłem spełniony od strony piłkarskiej i obawiałem się tylko, czy wszystko będzie szło zgodnie z naszą umową. Zastanawiałem się nad stabilnością Korony, czy faktycznie działacze wywiążą się z tego, co podpisałem. Trafiłem koniec końców o wiele lepiej, niż mogłem zakładać. Swój poprzedni sezon w klubie uznawałem w ogóle za najlepszy w Polsce od pierwszego po przyjeździe do Legii. I od strony drużyny, i indywidualnej. Wolałem teraz skończyć z grą w piłkę, żeby nie stać się najsłabszym ogniwem.

Nie masz wrażenia, że wywiady zajmują ci teraz więcej czasu niż do niedawna… treningi?
Oczywiście, nawet teraz rozmawiamy już dwie i pół godziny. Nie liczyłem wywiadów, ale żona coraz rzadziej zaczyna to rozumieć, bo znowu jest sama. Na szczęście ma u siebie teraz siostrę, więc jest w porządku. (śmiech) Warto podkreślić, że Korona to był absolutnie najlepszy możliwy wybór, jakiego mogłem dokonać na tamtym etapie kariery. Dzwonił niby Michał Probierz z Jagiellonii, ale nie mam czego żałować. Blisko do Warszawy, atmosfera na stadionie też fajna. Chciało się grać, a w Bełchatowie… no, byłoby dziwnie. Jak na peryferiach.

Kibice zawsze byli dla ciebie ważni, a w Kielcach szczególnie podchodzono do meczu z Wisłą, po tym jak chuligani z Krakowa zamordowali niejakiego „Małpę”, fanatyka Korony. Motywowało cię to jakoś bardziej przed pierwszym gwizdkiem?
Moje podejście do kibiców jest… hmmm, nietypowe, bo sam nim jestem. I tak jak powiedziałem na początku – jeździłem na wyjazdy Partizana, chodziłem na Legię. Wiem, jak to wszystko wygląda i co czuje człowiek przychodzący na trybuny. Dlatego potrafiłem żyć w symbiozie z fanami. A co do Wisły – z nią nigdy nie przegrałem, grając w Kielcach. Przez trzy sezony raz dostaliśmy w czapę raz, wysoko, ale ja wtedy pauzowałem za kartki. Sam widzisz. To ciekawa rzecz, która działa na zespół. Mi też odpowiadało, że napinka w mieście była zdecydowanie bardziej skierowana na Wisłę niż na Legię. Także w szatni.

A tam czułeś się lepiej niż w Legii?
Im większy luksus, tym mniej zżyci ludzie. W klubach bogatych każdy jest bardziej skupiony na sobie i wtedy to wszystko wygląda zgoła inaczej. W Koronie byliśmy blisko siebie, bo nie można tam mówić o jakimś przepychu. Mówiło się momentami o mniejszych lub większych problemach finansowych, ale… atmosfera tak naprawdę przypominała mi tą w Legii z moich początków w Warszawie. Kończyłem i zaczynałem w podobny sposób, otoczony fajnymi ludźmi i pracujący ze świetnymi trenerami. Okuka i Ojrzyński potrafili zbudować coś, co funkcjonowało w bardzo fajny sposób.

Macie – mam tu na myśli akurat Okukę – cały czas kontakt?
Przede wszystkim rozmawiamy telefonicznie, ale zdarzało nam się spotykać w Belgradzie. Drago to człowiek, który zawsze bronił stanowiska, że jestem dobrym zawodnikiem i liczył się z moim zdaniem. Ani ja, ani on nie chcieliśmy co prawda współpracować w Chinach, ale już stamtąd pytał mnie o potencjalne wzmocnienie kimś z ekstraklasy. Wydałem pozytywną opinię Siergiejowi Kriwcowi z Lecha. Okuka potrzebował kogoś, kto będzie grał do przodu, ale i z rozwagą z tyłu.

Czyli poniekąd wcieliłeś się w rolę skauta. Skoro już masz w tym fachu przetarcie – kogo byś z Korony polecił do Legii?
Korzyma i Jovanovicia. Maciek mógłby pełnić rolę Sagana, zdecydowanie dojrzał i poradziłby sobie. No i ma zdecydowanie przewagę wiekową. Oczywiście to wszystko też zależy, jakie wizje snuje Legia i jak zamierza budować zespół. Jak dla mnie w tym kraju powinno się iść modelem konstruowania nieustępliwej, walczącej drużyny. Agresywnej jak Korona. Legia powinna iść tą drogą, bo wbrew pozorom – da się wtedy grać ładnie dla oka. Udowodniliśmy to choćby przed rokiem. Walka, duże zaangażowanie plus jakość piłkarska. To jest klucz do sukcesu w Polsce. Od lat marzymy w tym kraju o pięknej grze, ale na trzy tysiące piłkarzy mamy trzech technicznych. Przy obecnym zapleczu finansowym nie ma co liczyć na więcej. Gdyby Legia miała budżet Szachtara Donieck, zapewniam, że wygrywałaby ze wszystkimi w lidze z łatwością i mogłaby sobie budować ekipę o unikalnym stylu gry.

Tym bardziej po takim spojrzeniu na piłkę nie rozumiem, że stwierdziłeś parę dni temu, że skauting to dla ciebie zbyt nudne zajęcie!
Może nie do końca nudne, ale to zajęcie bardziej pod emeryta. Typowa spokojna robota. Chciałbym piastować poważniejsze stanowisko, np. trenera. Ale nie mogę obiecać, że nigdy nie przeczytasz, że zostałem gdzieś skautem. Tak może się stać – pod warunkiem, że miałbym jeszcze co innego do roboty, bo jedna taka rola to byłoby za mało. Wiadomo, można obejrzeć jeden, drugi, trzeci mecz, ale na pewno chciałbym się móc wykazywać jeszcze w inny sposób. W tej chwili widzę siebie np. jako menedżera współpracującego z Legią lub innymi ekipami.

W obecnej Legii nikt na ciebie by już wilkiem nie patrzył, bo przyznasz – wizerunkowo wygląda to o wiele lepiej niż w ostatnich latach i klub odzyskał jakąś naturalność, brudów nie zasypuje się za wszelką cenę pod dywan w brzydki sposób.
Na pewno pod tym względem wiele może się podobać. Prezes zaimponował mi tym, jak załatwił sprawę z kibicami, dzięki czemu znów mamy taką znakomitą atmosferę na trybunach.

Stwierdził nawet, że jak parę razy zapłaci karę za race, to nic się nie stanie.
I wydaje mi się, że na dłuższą metę więcej tylko i wyłącznie na tym zyska. Byłem ostatnio na meczu z Pogonią Szczecin i ludziom zwyczajnie podobała się ta oprawa. A mówię tu nie tylko o fanach z „Ł»ylety”, ale także tych z trybun biznesowych. Prezes Leśnodorski to wszystko wyczuł, umie wykorzystać i wykorzystuje. Dla mnie to był absurd, gdy właściciel słyszał bluzgi pod adresem swoim i swojej rodziny. Pompując miliony w zespół! I to tylko wyłącznie z tego powodu, że ludzie, których zatrudniał, byli nieudacznikami. Nie potrafili załatwić najprostszych problemów z fanami… To oczywiste, kto był wtedy za to odpowiedzialny.

Leszek Miklas. Mówiąc krótko – nie radził sobie.
Ja sobie wyobrażam to wszystko tak: jeżeli ty mnie zatrudniasz, ja muszę zrobić wszystko, żebyś ty był zadowolony i unikał nieprzyjemnych sytuacji. Mariusz Walter wkłada ogromne pieniądze w Legię i nie przyjeżdża na stadion, bo jest tam persona non grata. Tylko dlatego, że ludzie, którym zaufał, nie potrafią zaradzić tej sytuacji. Pewne rzeczy trzeba umieć, a odpowiedzialni za relację z kibicami nie potrafili nawet nawiązać z nimi dialogu. Nie dziwię się w takiej sytuacji, że właściciel potrafił reagować nerwowo, dość agresywnie, bo był zrezygnowany. Ciężko iść na ugodę z kimś, kto cię obraża.

A jak się czułeś kiedy ten sam Miklas was pouczał? Dostajecie to słynne 1:6 z Valencią, a on odnosi się do waszych kompetencji: – Nie można pójść na Oksford po ukończeniu podstawówki
Fajna wypowiedź. Nie wiedziałem. (śmiech) No ale widzisz, to święte słowa! Bo co, można? No nie można z podstawówki pchać się do Oksfordu. Podobnie z prowadzeniem klubu piłkarskiego. Takich słów też można tu użyć. Ale nawet wyższe wykształcenie nie oznacza, że będziesz od razu właściwie zarządzał zespołem.

To skoro nareszcie jakoś to wszystko układa się w stolicy – wpadniesz do Warszawy na ewentualną wczesną fetę, jeśli Legia ograłaby 18 maja Lecha?
Z chęcią, ale będę w Serbii i jest rzecz, z której nie mogę zrezygnować. Derby Belgradu…

Rozmawiał FILIP KAPICA

***

PS TUTAJ znajdziecie pierwszą część wywiadu z Vuko.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama