Za nami kolejka pełna „meczów przyjaźni”, bo i Legia grała z Pogonią, i Śląsk z Lechią, a kiedyś to jeszcze chyba Lech Poznań miał „zgodę” z Zagłębiem – może i nadal ma, nie śledziłem losów tego sojuszu.
Odkąd pamiętam, miałem jakichś „przyjaciół”, których wcale nie chciałem mieć. Chodziłem na Legię i wmawiano mi, że powinienem też lubić Pogoń, Zagłębie Sosnowiec, później jeszcze Olimpię Elbląg, a jak się wszyscy rozpędzili, to się okazało, że i Den Haag, i Juventus, i Bóg wie co jeszcze. Nie wiem, z jakiej paki miałbym lubić akurat „Juve”, w dzieciństwie wolałem AC Milan – a to tylko dlatego, że tata kupił mi w Mediolanie piękny szalik z diabełkiem i napisem „Forza Milan”. To były jeszcze czasy, kiedy na San Siro grał Marco Simone (nie wiem, dlaczego pamiętam głównie jego – aż tak dobry nie był), Zvonimir Boban (tego pamiętam, bo zlał policjanta na boisku) czy Franco Baresi (wstyd się przyznać, ale najbardziej utkwił mi w pamięci jego piękny swojak). Dzisiaj jakaś grupa powiedziałaby mi: – Powinieneś kibicować Juventusowi, Juventus to nasi przyjaciele!
Chodziłem więc na stadion i widziałem, jak ludzie niby cieszą się z gola dla Pogoni. Piszę, że niby, bo z czego tu się cieszyć? Albo kibicujesz Legii, albo Pogoni, przynajmniej ja tak to odbierałem. Jakieś śpiewy o zgodzie, o przyjaźni. Dla mnie żadnej zgody nie było – przyjeżdżał Robert Dymkowski i miałem nadzieję, że nie strzeli gola, albo patrzyłem jak rozgrywa Olgierd Moskalewicz i czekałem, aż straci piłkę. Nie miałem nigdy, ani przez sekundę, większego sentymentu do Pogoni, niż np. do Stali Mielec. Bo i niby z jakiej racji? Kolejny rywal, którego należy opędzlować – im wyżej, tym lepiej.
Atmosfera też mnie irytowała. Najbardziej podoba mi się model niemiecki, czyli kibice obu drużyn mogą nawet razem iść na stadion i nikt nikogo nie atakuje, jednak już w czasie meczu „kurwy” latają w powietrzu. Tymczasem tutaj dostawałem piknik, śpiewy „Legia, Pogoń”, „nasza zgoda najlepsza w Polsce jest” i inne takie sentymentalne pierdy. Mecz to jednak zawsze musiała być taka mała wojna, z elementami wrogości wobec przeciwnika, z jakąś kontrolowaną, mieszczącą się w przyjętych normach nienawiścią – dlatego „meczami przyjaźni” niezmiennie rzygałem.
Dziennikarze patrzą na „mecze przyjaźni” jako na coś dobrego, oznakę normalności. Dla mnie te wszystkie zgody zazwyczaj jednak biorą się ze zjawisk patologicznych. Ktoś komuś pomógł stłuc inną bandę, ktoś z kimś się uchlał na śmierć, ktoś zrobił jakiś lewy interes, podprowadził dziesięć bryk, albo i przerzucił tonę koksu. Ale zazwyczaj kluczowe były mordobicia: ci za słabi, by kogoś zlać w pojedynkę, brali do pomocy inną ekipę, tamci ubezpieczyli się z jeszcze drugiej strony. Sojusze jak na wojnie, bo i w czasach wojny stadionowej się narodziły. Koalicje gangów, które w latach 90. rządziły trybunami. Podłożem było skuteczniejsze napadanie na innych.
Później ja – często na bazie różnego rodzaju przestępstw – mam odbierać wskazówki, komu należy kibicować i z kim się przyjaźnić? Mam udawać, że któryś z klubów jest bliski memu sercu? Mam śpiewać o Pogoni, tylko dlatego, że jedna wierchuszka zorganizowała libację z drugą? Albo dlatego, że ubili jakiś nielegalny interes? A gdyby umówili się z Arką, Wisłą czy Kotwicą, to miałbym udawać fana tamtych ekip? Szukać tam „braci”? Bez sensu. Z tego co pamiętam, Legia miała kiedyś zgodę ze Śląskiem Wrocław, miała z Lechią Gdańsk – a teraz to już „wrogowie”, a nie „bracia”. Wychodzi więc na to, że moja sympatia miałaby przechodzić z klubu na klub, zależnie od rozkazów z góry. A rozkazy byłyby uzależnione od aktualnej sytuacji na chuligańskim rynku. To ewidentnie nie moja bajka.
Kiedy słyszę o „meczu przyjaźni”, to od razu zastanawiam się, ile mord musiało zostać obitych, by ta przyjaźń zaistniała. Ile osób trafiło do szpitala, ile krwi przetoczono, ile rąk i nóg złamano. Ta przyjaźń to w rzeczywistości nieokiełznana nienawiść – tyle że do wspólnych wrogów. Nie widzę w niej niczego pozytywnego i niczego godnego pochwały.
Przy okazji takich spotkań piłkarze zawsze powtarzają: – Wiemy, że kibice się przyjaźnią, ale na boisku nie będzie to miało żadnego znaczenia…
To niby oczywiste, bo zawodnicy mają swoje prywatne sympatie, oderwane od tych narzucanych przez fanów. Jacek Zieliński z Legii przed laty na ryby jeździł z Tomaszem Łapińskim z Widzewa, mimo że Legia i Widzew to byli najwięksi wówczas antagoniści. Nie jeździł natomiast z nikim z Pogoni, bo i nikogo z niej dobrze nie znał. Nie przeszkadzało to jednak dziennikarzom pytać przed spotkaniem z „Portowcami”: – Czy zagracie na poważnie w meczu przyjaźni? A przed meczem z Widzewem zagajać: – Dzisiaj na boisku spotkają się wielcy wrogowie…
Taka wirtualna rzeczywistość, kreowana przez stadionowych zapiewajłów.
Nie wiem, jak wy, ale ja wolę lubić tych, którzy zwyczajnie wzbudzają moją sympatię, a nie tych, z którymi dzień wcześniej imprezował facet z megafonem.
* * *
Jak się można było spodziewać, szambo w komentarzach pod tekstem o szkółce Piotra Reissa. Słowo „szkółka” nie oddaje rozmiarów przedsięwzięcia. Słowo „akademia” też nie.
Nie wiem, czy Piotr Reiss jest winny korupcji. Po prostu – nie wiem. Ł»yjemy w kraju, w którym postawione zarzuty niewiele znaczą. Ludzie walą drzwiami i oknami na „Układ zamknięty”, ale po wyjściu z kina zapominają o przesłaniu i osądzają, zanim osądzi sąd. Dopiero co jakiś facet dostał 500 tysięcy złotych odszkodowania za nieuzasadnione zatrzymanie, którego dopuścił się „agent Tomek”. Dzisiaj „agent Tomek” jest posłem i żyje jak pączek w maśle, a tamten facet zadowolić się musi kasą, w zamian za zniszczenie życia. Jest to więc sytuacja, w której oprawca (za mocne słowo?) śmieje się w twarz swojej ofierze. A za wszystko płacimy my.
Jeszcze raz – nie wiem, czy Reiss jest winny, czy nie. Jeśli jest, to nie ma to nic wspólnego z jego dzisiejszą działalnością. Gdyby każdy piłkarz zatrzymany za korupcję szkolił rocznie 2500 dzieciaków, to za 10 lat z naszym futbolem – ale też ze zdrowiem naszych dzieci, z ich kręgosłupami, płucami itd. – byłoby dużo lepiej. Jeśli są jakieś winy do odkupienia, to nie da się ich odkupić w lepszy sposób.
Powodzenia, Piotrek!