Od kiedy cztery lata temu zawrócił z drogi donikąd, z każdym kolejnym sezonem nabiera rozpędu. Pożegnał etap nieudacznika, uporał się z kontuzjami, właśnie stąpa po szczycie, na którym w świecie piłki stąpa niewielu. Harry Redknapp miał rację: przestanie poprawiać fryzurę, zacznie grać. Ale że aż tak?
Czy jest w ostatnich tygodniach najlepszym piłkarzem świata zgody nie ma i nie będzie. Zwłaszcza w chwili, kiedy Cristiano Ronaldo prowadzi Real Madryt do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, a Leo Messi po rozmontowaniu Milanu zostaje okrzyknięty papieżem futbolu. Oglądam jednak ostatnie jego mecze i widzę kolejnego piłkarza, który podnosi ciśnienie, który może nie jest – jak twierdzi Fabio Capello – absolutnym numerem jeden, ale właśnie wdarł się do grona najlepszych. Mecz Ligi Europy z Lyonem (2:1) – dwa gole po niemal identycznym „spadającym liściu”, spotkanie ligowe z Norwich (1:1) – pięćdziesięciometrowy rajd zakończony petardą, w końcu starcie z Arsenalem (2:1, gol i asysta) albo ubiegłotygodniowe spotkanie z Interem (3:0, gol i asysta) – po takim meczu nie ma rady, z ust Włochów musiały paść słowa: znowu on, znowu Bale. 23-latek z Cardiff, który trzy lata temu objawił się światu najpierw strzelając hat-tricka na Giuseppe Meazza, a później w rewanżu robiąc wiatrak z doświadczonego Maicona.
Dziennikarze lubią wspominać tamte mecze. Lubią przywoływać narodziny piłkarza, który po wielkim sukcesie wstydził się stanąć przed kamerą, a zapytany, co zrobi z pamiątkową koszulką, odparł, że odda do pralni, bo przecież za kilka dni gra mecz z Boltonem. Wtedy jeszcze nie wiedział, w jakim kierunku podąży jego kariera, jak mocno ewoluuje jako zawodnik. Alex Ferguson podsumował kiedyś karierę Ryana Giggsa w Manchesterze United jako „20 lat włóczenia się w tę i z powrotem na tym cholernym lewym skrzydle”. Gdyby ktoś w ten sam sposób chciał zrecenzować Bale’a – nie dałby rady. Lewy obrońca, lewy pomocnik, skrzydłowy, z czasem środkowy pomocnik, aż w końcu zawodnik, który biega wszędzie tam, gdzie może zrobić różnicę. Daj mu piłkę, poczekaj, biegnij z gratulacjami. W ostatnich 9 meczach Tottenhamu strzelił 10 goli, a na końcu i tak stwierdził, że „chodzi o drużynę”. On, piłkarz, któremu kiedyś doczepiono łatkę nieudacznika, bo w pierwszych 24 meczach ligowych w barwach „Spurs” nie wygrałâ€¦ żadnego.
Przestań się tym k… zajmować!
Droga donikąd trwała dwa lata i cztery miesiące, dokładnie 1533 minut na boisku. W tym czasie dalej przebiegał setkę w okolicach 11 sekund, dalej jako jedyny piłkarz Premier League potrafił przebiec ponad kilometr w tempie wyższym niż 21 km/h, ale gdy przychodził koniec meczu, na tablicy wyników zawsze widniała porażka. Tom Huddlestone stwierdził, że z przegranych zwykle się nie żartuje, ale dla Bale’a zrobiono wyjątek. Pat Sheehan z „The Sun” napisał, że to jakaś klątwa, a gdy podobnych opinii zebrało się jeszcze kilka, Walijczyk nagle przestał podnosić się z ławki. Przegrał rywalizację z Koreańczykiem Lee Young-pyo, coraz częściej zaczął rozważać oferty z Birmingham albo z Nottingham. Był nawet czas, że Martin Jol chciał go wziąć do Ajaxu i pewnie tylko głos Harry’ego Redknappa zdecydował o tym, że wychowanek Southampton nadal gra na White Hart Lane. – Nie szukam lewego obrońcy, bo nie znajdę lepszego od Bale’a – powiedział, gdy najpierw na początku sezonu 09/10 przełamał klątwę, wpuszczając go na ostatnie minuty wygranego meczu z Burnley (5:0), a potem stopniowo wprowadzał do pierwszego składu. Gdy w kwietniu w ciągu trzech dni młodzian dał „Spurs” wygrane nad Arsenalem i Chelsea, było już jasne – właśnie nadciąga nowa gwiazda.
Legenda mówi, że wszystko zaczęło się od włosów, że Bale przed 2009 roku to nieustanny hipochondryk, który kulał po byle dotknięciu, a na boisko bez przerwy poprawiał fryzurę. Harry powiedział mu wprost: przestań się tym, kurwa, zajmować! Nie wiem, ile w tym prawdy, ale podobno któregoś razu szydząc z piłkarza przyniósł mu nawet do szatni suszarkę. Wkrótce spirala zaczęła się nakręcać: wygrany w pojedynkę mecz ze Stoke (2:1), cztery asysty w spotkaniu z Young Boys Berno (4:0), hat-trick z Interem. Wszystko w przeciągu miesiąca.
Ewidentnie było widać, że Bale to już nie tylko obrońca, że częściej woli atakować, a że pod względem wydolności i szybkości zostawia konkurencję w tyle, trzeba mu na to pozwolić. W plebiscycie Stowarzyszenia Piłkarzy Zawodowych (PFA) został wybrany najlepszym zawodnikiem 2010 roku w Anglii, Robbie Savage stwierdził, że już teraz warty jest 50 mln funtów, a Micah Richards dodał, że to jakiś absurd, bo ten piłkarz biegnie, biegnie i przestać nie chce.
Pochłaniał przestrzeń, jakby futbol nagle przestał być dla niego ciężarem, jakby w ciągu roku, ktoś niczym w grze komputerowej wszedł w jego parametry i w każdym elemencie gry dodał mu po kilka procent. Po Internecie do dziś chodzi prześmiewczy screen z gry komputerowej, gdzie sprint Maicona ma wartość 87, a Bale’a, który na White Hart Lane wydawał się dwa razy szybszy tylko 83. Dziś błędu nikt by już nie popełnił. Tak samo, jak nikt nie nazwie go Christianem Bale’m, aktorem z Hollywood, co w przeszłości zdarzyło się nawet Alexowi Fergusonowi.
Padnij nam jeszcze raz
Swoje piłkarskie Hollywood budował pomału, w wieku 8 lat zaczynając szkolenie w szkółce Southampton, by kilka lat później ze względu na problemy ze wzrostem mięśni prawie z niej wylecieć. Namowy rodziców przekonały prezesów klubu, że warto poczekać, w międzyczasie wygrywał zawody lekkoatletyczne (4 minuty i 8 sekund na 1500 metrów), na WF-ie dostał zakaz gry lewą nogą, a w klubie ktoś tak dopasowywał charaktery, że zamieszkał w jednym pokoju z Theo Walcottem.
Dziś obaj wiedzą, że lepiej trafić nie mogli. Są najmłodszymi debiutantami w historii Southampton, piłkarzami, przy których zawsze między wierszami pojawia się słowo „talent”, a o ich wyczynach prędzej przeczytamy w „The Guardian” niż w „The Sun”. Julia Upson, gosposia w bursie przy Hill Lane określiła ich jako grzecznych i dobrze wychowanych. Harry Redknapp stwierdził, że Walijczyk to nieliczny piłkarz, którego nie trzeba kontrolować, bo nawet, gdy dostał szampana za zwycięstwo z Interem, to i tak odstawił go na półkę.
Jego rówieśnik, były kolega z Tottenhamu, Giovanni Dos Santos kilka lat temu zalany w trupa sprawdzał londyńskie bruki, ówczesny kapitan drużyny Ledley King lubił obrażać ochroniarzy i sikać na środku ulicy, Bale do tego całego towarzystwa pasuje średnio. Nie odgrywa ról. Nie flirtuje z paparazzi. Na treningi długi czas chodził pieszo, a w przeciwieństwie do wielu gwiazd Premier League dziewczynę ma jedną i tą samą jeszcze z czasów liceum, o czym zresztą co chwile przypomina, biegnąc po bramce do narożnika i układając z dłoni serducho. Podobno taki sam gest robi Justin Bieber. Podobno nie podoba się to kibicom. Bale ma gdzieś wszystkie podobno, bo na boisku i poza nim już dawno przyzwyczaił, że robi wszystko po swojemu. Nie tyka jedynie rzutów karnych, po tym jak w listopadzie 2010 roku sparzył się w meczu z Werderem Brema w Lidze Mistrzów.
Zarzuca mu się, że lubi symulować. Jeśli jakiś piłkarz Tottenhamu pada bez sensu na polu karnym przeciwnika – zawsze jest nim Bale. Kiedy w Anglii na nowo rozpoczyna się debata o „nurkowaniu”, w tle przeważnie widać jego nazwisko. W tym sezonie już sześć razy dostał za to żółtą kartkę, a i tak za chwile znowu się wywróci. Brendan Rodgers, trener Liverpoolu mówi, że kibice i media w Anglii niesłusznie wytykają palcami Luisa Suareza skoro jeszcze większy nurek biega w północnym Londynie. Sam Bale wzrusza ramionami. Zaprzecza na każdym kroku, choć nieraz pewnie zapaliła mu się lampka, że piłkarz, który w wieku 16 lat debiutuje w reprezentacji Walii, który dostaje łatkę drugiego Giggsa, symulować raczej nie powinien. Zwłaszcza, że wciąż ciągnie się za nim historia, jak to przed igrzyskami olimpijskimi sfotografował się w koszulce Wielkiej Brytanii, by potem zrezygnować z turnieju ze względu na kontuzję pleców. Dziwnym trafem o kontuzji nie mówił kilka dni później, gdy razem z Tottenhamem rozpoczął przygotowania do nowego sezonu.
Wspinaczka
Kontuzje, te na serio, to zresztą ważny etap w jego karierze. Moment wyhamowania, po tym jak okrzyknięto go trzy lata temu najlepszą lewą nogą świata. Przekleństwo ma na imię Charlie, nazwisko Adam – aż dziwne, że piłkarz tak dobry technicznie, mający na boisku tyle do zaoferowania dwa razy założył maskę bandyty i szarpnął się na zdrowie Bale’a. To wyglądało trochę jak kontuzja Luca Nillisa, słynny banana leg, po którym największy złoczyńca przyszedłby i przeprosił. Adam nie przeprosił. Bale nazwał go tchórzem, a kibice założyli facebookowy profil, mówiący o piłkarzu, który od maja 2011 roku poluje na życie kolegi po fachu.
Dzisiaj nikt już jednak do tego nie wraca. Adam – owszem zaliczył jakościowy skok, przeszedł z Blackpool do Liverpoolu, ale tylko na moment, bo właśnie osiadł w Stoke. Bale odwrotnie – jednego miesiąca zrobił krok do przodu, w kolejnych wykonał ich kilkanaście. Wystarczy spojrzeć w boiskowe statystyki „Four Four Two”, by przekonać się, że na boisko jest już w zasadzie wszędzie. To nie jest już tylko lewe skrzydło, zamienianie się pozycjami z Aaronem Lennonem albo wchodzenie do środka boiska mówiąc „jestem, podaj”. To często branie piłki w dowolnym miejscu na boisku i rozpoczynanie ataku. Villas-Boas dał Bale’owi swobodę, ten, choć odwdzięcza się bramkami. Na ten moment jest jedynym nominalnym pomocnikiem w pierwszej dwudziestce klasyfikacji „Złotego Buta”, autorem szesnastu goli w Premier League, czyli generalnie rekordu, bo żaden walijski piłkarz, ani Hughes, ani Rush, ani Giggs takim wynikiem poszczycić się nie mogli.
Jest więc Bale w ostatnich tygodniach piłkarskim zjawiskiem. Piłkarzem, przy którym oglądając mecz nastawiamy lupę tylko na niego, a po końcowym gwizdku czytamy, że jest nowym Ronaldo albo Messim. Specjalnie długo nie poruszałem tego wątku, bo przecież nie ma, co popadać w skrajności, wystawiać się na strzał, skoro już kilka tygodni temu Rio Ferdinand stwierdził, że wszystkie te porównania zwyczajnie nie mają sensu. Sam Bale zresztą powiedział, że najlepszy jest absolutnie Ronaldo, a w światowym futbolu to on dopiero się rozgaszcza. Musiałby by przecież przez kilka lat udowadniać swoją wartość, takich goli jak z Lyonem strzelić jeszcze kilkanaście, a z Tottenhamu przenieść się półkę wyżej i wygrać drużynie jakieś trofeum.
Na razie trwają spekulacje. Dochodzą kolejne kluby, prasa wymyśla coraz to inne kwoty. Podobno Real Madryt daje już 80 mln funtów, Manchester United do rynku się dostosowuje i na swoją stronę przeciągnąć chce piłkarza sowitą tygodniówką (175 tys. euro). O tym, że te wszystkie prasowe wymysły póki co nie ma sensu – cisza. O tym, że Bale może wykręcić wszystkim numer i zostać przy White Lart Lane – też. Na razie nie zaprząta sobie tym głowy. Ryan Giggs powiedział kiedyś: nie zostałem piłkarzem, żeby być sławnym, tylko żeby być zwycięskim. Bale zwycięski będzie w momencie, gdy wygra Ligę Europy albo namiesza w TOP4 i wprowadzi Tottenham do Ligi Mistrzów. Przed nami więc kilka ciekawych tygodni. Aż chciałoby się krzyknąć: Biegnij, Gareth, biegnij!
PAWEŁ GRABOWSKI