Arsenal odpadł z honorem, Fabiański nie zawiódł, ale emocje to były w Maladze

redakcja

Autor:redakcja

13 marca 2013, 22:51 • 3 min czytania

Bayern wygrał dziesięć ostatnich meczów. Od października minionego roku pozostaje niepokonany w Bundeslidze. Trzy gole, tak potrzebne dziś londyńczykom do wyrównania rachunków, stracił tylko raz w tym sezonie. Czy tak prezentuje się zespół, który w meczu z Arsenalem na własnym boisku może roztrwonić przewagę wypracowaną na Wyspach? No właśnie, nie bardzo.
Zadanie londyńczyków od początku przypominało to, które wczoraj do wykonania miała Barcelona – z tą subtelną różnicą, że w Barcę można było wierzyć. Comeback wydawał się po prostu realny, gdy w przypadku Arsenalu trudno było szukać jakichkolwiek przesłanek. Ekipa Wengera zaczęła wprawdzie jakby miała przed sobą zaparkowany przy Camp Nou autobus Milanu, tylko czekający na lanie. Strzeliła gola nawet szybciej, bo w trzeciej minucie. Jednak im dalej w mecz, tym bardziej wszystko wracało do normy. To Bayern był stroną przeważającą, choć nieskuteczną w kluczowych momentach, niepotrafiącą znaleźć drogi do siatki.

Arsenal odpadł z honorem, Fabiański nie zawiódł, ale emocje to były w Maladze
Reklama

Bayern niby atakował, Arsenal niby próbował odbierać piłki, Fabiański niby miał coś do roboty.

Jeszcze kilka dni temu sama jego obecność w bramce na mecz z Bawarczykami byłaby chyba większym zaskoczeniem niż nazwisko nowego papieża. „Fabian” skazywany przez wielu na odejście wraz z końcem sezonu i obśmiewany przez dziennikarzy Daily Mail, szlifował ostatnio formę z młodzieżowcami z ligi rezerw i nic nie wskazywało na to, że coś w tej kwestii może się zmienić. Nie grał w piłkę na poważnym poziomie przez 13 miesięcy, ale nagle, gdy przyszło do wyboru zastępcy Szczęsnego, Mannone jednak został na ławie. Wenger wskazał „Fabiana” i jedno co pewne – nie ma prawa takiej decyzji żałować. Może i na poważny test فukasz musiał czekać aż do drugiej połowy, ale zrobił swoje – nie popełniał błędów. Nie dał się pokonać.

Reklama

Szkoda, że wcześniej nie doczekaliśmy się frontalnych ataków ze strony Arsenalu. Ł»e dopiero na pięć minut przed końcem padła bramka dająca londyńczykom bezpośredni kontakt z rywalem. Do tego momentu poziom emocji – porównując go z wczorajszym meczem w Barcelonie czy batalią Realu z Manchesterem United – był tylko kiepską podróbką europejskiego szlagieru.

Cud się nie zdarzył, choć Arsenal zdołał nas zaskoczyć. Odpadł z honorem. Bayern był słaby.

Przez większość czasu mieliśmy wrażenie, że postawiliśmy na niewłaściwego konia, kierując swoją uwagę przede wszystkim na Monachium, bo jak się okazało, w drugim meczu w Hiszpanii było naprawdę ciekawie. Piłkarze Malagi od początku mieli lekko przekichane. Musieli odrabiać straty. Krajowa prasa trąbiła tylko o Barcelonie. W europejskiej dominował Bayern. Nawet w momencie, gdy zawodnicy szykowali się już do wyjścia z tunelu, by walczyć o historyczny awans, wszyscy spoglądali… na Watykan.

Samo spotkanie jednak miło zaskoczyło.

Po pierwsze – Malaga od początku ruszyła do ataku. Po drugie – Porto nie zamierzało parkować w polu karnym żadnego autobusu. Po trzecie – widowisko ozdobił Isco, świetnie przyjmując piłkę i atomowym strzałem wyrównując wynik dwumeczu. To wszystko działo się już w pierwszej połowie, a gdyby komuś jeszcze było mało było emocji – już na początku drugiej odsłony z boiska wyleciał Defour. Nagle Malaga stała się zdecydowanym faworytem do awansu.

Minuty mijały, już powoli szykowaliśmy się na dogrywkę, kiedy Santa Cruz sieknął na 2:0. Tak, to był świetny mecz i zasłużony awans piłkarzy z Andaluzji. Chłopaków, którzy mieli być wielcy dzięki pieniądzom z dalekich krajów (tych zresztą szybko zabrakło). Dziś byli wielcy na boisku, naprawdę nieźle się spięli. W ćwierćfinale Ligi Mistrzów mamy trzy hiszpańskie drużyny.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama