Z Pawłem Raczkowskim spotkaliśmy się w czwartkowe popołudnie. Z całego towarzystwa sędziowskiego zaproponowaliśmy wywiad akurat jemu z prostej przyczyny. To obok Tomasza Musiała (albo ex-aequo) najlepszy polski arbiter, a pierwszy poważny błąd popełnił – ech, ten nasz timing – dopiero wczoraj. W obszernej rozmowie z Weszło sędzia Raczkowski opowiedział o radach od Pierluigiego Colliny, bucie z napisem „Thiago”, pilnowaniu gnijących bananów, specyficznym Michale Probierzu i wielu innych sprawach…
Rozmawiając z pana znajomymi najczęściej pojawiającym się przymiotnikiem jest „niedoceniony”. Zastanawiam się, czy to dobrze.
Sam się tak absolutnie nie czuję. Sędziowie powinni pomagać piłkarzom, a nie odgrywać pierwszoplanowe role. Jeżeli mówi się o nas mało lub wcale – w naszym środowisku uznaje się to za komplement, bo za naszą pracę rzadko jesteśmy chwaleni. Przypominam sobie taki mecz na Lechii. Już było z dwa lata po moim debiucie i napisaliście coś w stylu „nie kojarzymy chłopa, więc to dobrze dla niego”. Mogę potwierdzić. W ustach dziennikarza to dla mnie największy komplement, z jakim mogę się spotkać. Sam do tej pory też unikałem rozgłosu… To mój pierwszy wywiad. Dwa tygodnie temu byłem jeszcze w Orange, gdzie rozmawialiśmy, m.in. z prezesem Przesmyckim, na temat sędziów bramkowych. To był mój debiut, ale to nie oznacza, że jestem niedoceniany. Przeszedłem całą drogę do Ekstraklasy, szczebel po szczeblu, potem zostałem sędzią zawodowym – to olbrzymia nobilitacja – a rok później międzynarodowym. Czuję się wręcz bardzo doceniany!
Ale nie ma pan wrażenia, że wizerunek arbitrów znacząco się zmienił, od kiedy zaczęto się o was więcej mówić? Tomek Musiał udzielił kilku wywiadów – nawet się śmialiście, że to celebryta – Hubert Siejewicz dał się nagrać w programie Marcina Rosłonia, do tego doszło kilka innych materiałów Canal+. Sędzia przestał być złym koniecznym, przynajmniej dla mediów i części kibiców.
Ta zmiana wizerunku to dłuższy proces. Cieszę się, że jako pierwszy w mediach zaistniał mój serdeczny kolega, a nawet przyjaciel, Tomek Musiał, bo to facet z niesamowitą osobowością. Nie znam człowieka, który by go nie lubił. Ale nie tylko on… Hubert Siejewicz i Szymon Marciniak też – mam wrażenie – wzbudzają szacunek kibiców. Czy to się zaczęło dwa lata temu? My, jako sędziowie, też przeszliśmy transformację mentalną. Nowe pokolenie daje – myślę – nową jakość. Także dzięki większej styczności z Europą.
Statystycznie przebiegacie też więcej niż sędziowie sprzed kilku lat, tracicie więcej kilogramów i odległości między sędzią a piłkarzem też się na boisku zmniejszają.
Byliśmy w styczniu z Danielem Stefańskim i Pawłem Gilem na zgrupowaniu UEFA w Rzymie, na którym Pierluigi Collina podał bardzo wymowną statystykę. W 2005 roku sędziowie przebiegali mniej niż piłkarze, w 2011 tyle samo, czyli ok. 12 kilometrów, a w 2012 już więcej i robili więcej sprintów niż zawodnicy. Przygotowanie fizyczne i motoryczne to priorytet. Dziś trenuję codziennie, dzień po meczu robię rozbieganie, czyli reaktywację mięśni np. na basenie lub rolkach, raz w tygodniu robię tlenówkę, a raz jeżdżę do Płocka na naprawdę morderczy trening z trenerem fitnessu. Taka rzeźnia kardiologiczna, że niektórych trzeba było przytrzymywać. Dwanaście stacji, gdzie na każdej pompujesz przez półtorej minuty. Na pierwszym kursie UEFA nie ma żadnego marginesu błędu.
My, polscy sędziowie, zaliczyliśmy spory skok jakościowy po tym, jak naszym szefem został pan Przesmycki. Nie wiem, skąd on bierze czas na oglądanie tych wszystkich meczów i prowadzenie własnej firmy, ale razem z Grzegorzem Krzoskiem wzięli się ostro za nasze przygotowanie kondycyjne. Rozpoczęło się od przebadania na obecność tkanki tłuszczowej, wyposażono nas w pulsometry i bardzo, bardzo dokładnie zaczęto nas monitorować. Plan treningów Krzoska sprawił, że przestano myśleć o sędziowaniu jako o weekendowej pracy. A to był dla nas problem. Szczególnie dla mnie, gdy jeszcze pracowałem zawodowo…
… jako kierownik w Auchan?
Tak jest. Fajna praca, bo lubię kontakt z ludźmi, ale bardzo ciężko było mi się przygotować do sędziowania. Wstajesz o szóstej do samochodu, 45 minut w korku na Moście Grota do Auchan, siedem-osiem godzin w pracy, powrót do domu, obiad, bo trzeba naładować akumulator, chwila odpoczynku, maksymalnie godzina, trening i człowiek jest trupem. I tak codziennie. Rodzina cierpi, czasu na zainteresowania żadnego – nawet filmu w telewizji nie obejrzysz, nie mówiąc o kinie – a jeszcze trening po takiej pracy… Sport jest dla mnie najlepszym odpoczynkiem, ale na dłuższą metę było bardzo ciężko. Myślałem nawet o rzuceniu pracy zawodowej albo znalezieniu mniej absorbującej, bo rezygnacja z sędziowania nie wchodziła w grę. Na szczęście rozwiązanie przyszło samo. Przejście na zawodowstwo to był kluczowy moment w moim życiu. W końcu mogę się skupić na swojej kondycji, a nie na tym, czy kilka tysięcy ton bananów gnije właśnie w magazynie. Od czerwca moje życie nabrało rozpędu, bo wziąłem ślub, potem dostałem nominację na sędziego międzynarodowego, mnóstwo wyjazdów na mecze. Zadebiutowałem w Lidze Mistrzów z Pawłem Gilem na przepięknym stadionie Paris Saint-Germain. Ten rok 2012 był niesamowity. Sam widzę po sobie, że po prostu sędziuję lepiej, bo poświęcam na to o wiele więcej czasu.
To znaczy? Jak konkretnie wygląda przygotowywanie się do meczu?
Może zacznę od końca. Po meczu tradycyjnie omawiamy spotkanie z obserwatorem. Potem jesteśmy zobowiązani dokonać analizy własnego występu. Taki „self-assessment”. Siadamy przed komputerem i przez cztery-pięć godzin oglądamy mecz, odnosząc się do wszystkich ważnych sytuacji. I nie piszemy tylko: „dobry rzut karny, zły rzut wolny”, ale omawiamy nawet kwestie związane z ustawieniem czy relacjami z zawodnikami. Jak przeprowadziliśmy zawody pod względem taktycznym i czy wszystko złożyło się do kupy. W tym sezonie jestem zadowolony z progresu, jaki osiągnąłem z moimi asystentami w kwestii komunikacji. Czasami masz taką burzę mózgów i dostajesz tyle komunikatów na raz, że przestają one do ciebie docierać. My nauczyliśmy się, że muszą być one bardzo klarowne. Z wysokości trybun to wszystko wygląda dość jasno – jest gwizdek i decyzja. A to, co się dzieje w naszym radiu… Pierwszy materiał z Hubertem otworzył oczy tak wielu ludziom… Te rozmowy, emocje – sprawa wcześniej kompletnie nieodkryta i fajnie, że sędziowie w końcu pokazują ludzką twarz. Ale sam jestem zdania, że zwycięstwa mało uczą, a najwięcej wniosków można wyciągnąć z błędów. I ne spływają one po nas jak po kaczce. Nawet jeżeli obserwator nic poważnego nie dostrzeże, to zdarza się wiele momentów, w których powinienem zachować się lepiej.
W poprzedniej kolejce trafił pan na czołówki w śląskiej prasie po tym, jak Jacek Zieliński wylał na pana żale za kartkę dla Baszczyńskiego.
Mam tak skonstruowany kontrakt, że nie mogę komentować własnych decyzji ani swoich kolegów. Jeżeli chcę być sędzią najwyższej klasy – a do tego dążę – muszę być na takie rzeczy odporny. Rozumiem emocje, grę nerwów i wiem, że to, jak zawodnicy prezentują się na boisku, nie ma żadnego związku z tym, jacy są na co dzień. Widział pan zachowanie Baszczyńskiego, przecież nie mam na to wpływu. Kładł się po murawie, zakładał koszulkę na głowę, był bardzo zdenerwowany, ale to było „frustration”, a nie „dissent” – jak to tytułujemy w UEFA. Był bardzo ekspresyjny, ale nie przekroczył granicy. Poza tym wie pan, jaka była Komisji Ligi? Kartki nie anulowano.
Ale czyta pan takie opinie Zielińskiego i potrafi od razu złapać do nich dystans? Nie wierzę, że nie był pan zaskoczony, wkurzony, zakłopotany… Niepotrzebne skreślić.
Wszystkie emocje targają człowiekiem, przecież mam normalny układ nerwowy. Nie chcę komentować słów trenera, żeby nie zostało to nieopatrznie zrozumiane, ale wnioski nasuwają się same, gdy mecz ma taki, a nie inny przebieg. Tak, byłem zaskoczony, ale dzięki trenerowi Zielińskiemu jestem teraz silniejszy.
To pierwsza taka chwila w pańskiej karierze. Nigdy wcześniej nie spotkała pana taka otwarta krytyka.
To trochę grzebanie w trupach, ale w moim pierwszym sezonie podyktowałem karnego w meczu Podbeskidzia z Cracovią. Zawodnik był ciągnięty, ja byłem pewny decyzji, a Cracovia oburzyła się moim werdyktem. Adam Westfal poprosił mnie po meczu – bo mamy taką możliwość, jeśli obserwator się zgodzi – żebym zanalizował tę sytuację. Nie ma problemu. Mogę pójść do wozu transmisyjnego i ocenić to, co widziałem wtedy i co widzę teraz. Przebrałem się, poszedłem, po czym zrobiono mi zdjęcie z komentarzem w jednym z tabloidów: „Sędzia Raczkowski nie był pewien decyzji i bronił jej przed kamerami, ale pierwszy poleciał do wozu, by sprawdzić, czy się nie pomylił” (śmiech). Tak, to był ciężki moment, ale cóżâ€¦ Takie zdarzenia nas ubogacają. Swobodnie mogę wymienić 20-30 błędów, ale nie są one znaczące i mam nadzieję, że ludzie, słysząc nazwisko „Raczkowski”, nie identyfikują go od razu z jakąś pomyłką. Przyznanie się do błędu to pierwszy krok, potem, analiza i – jak w kościele – postanowienie poprawy.
Ma pan jakiś sposób na uspokojenie się po takiej sytuacji? Tomek Musiał np. przeklina.
U mnie przekleństwa przychodzą w momencie ekstremalnego zdenerwowania. Ł»eby się uspokoić, po prostu głębiej oddycham (śmiech). A same rozmowy z piłkarzami powinny polegać na wzajemnym szacunku. Często, gdy mają ostrzejsze pretensje, mówię wprost: „ja ciebie szanuję, to dlaczego ty nie szanujesz mnie?”. Zdziwiłby się pan, jak często opadają im szczeny.
Podstawą jest też poczucie humoru. Kiedyś między Wszołkiem a jednym z pana kolegów wywiązał się dialog: „Kurwa, panie sędzio była kartka”, „kurwa, nie było”, „kurwa, żartowałem”.
Jestem facetem i nie będę udawał, że nie przeklinam, ale ta „kurwa” to zmora naszego języka (śmiech). Wszystko zależy od meczu – jeżeli zmienia się jego charakter, sędzia musi zmienić swój sposób bycia. Niektórych emocjonalnych piłkarzy można przykasować w prosty sposób – na chamstwo odpowiadając kulturą. Ulubiony sposób mojej babci, ale sprawdza się w 90 procentach. Dziś o pozytywny kontakt z piłkarzami jest mi łatwiej. Sędziuję już trzeci rok, oni są mi bliżsi, a wcześniej latałem po Ekstraklasie jako sędzia techniczny. Dla chłopaka z drugiej ligi to niesamowite przeżycie. Był taki moment, że jako sędzia techniczny byłem na Jagiellonii z pięć razy na dziesięć meczów i dobrze – wydaje mi się – poznałem trenera Probierza. Książkę można byłoby napisać o jego obcowaniu z sędziami. Facet impulsywny, ale z dużym poczuciem humoru. Kiedyś zobaczył mnie w szatni i mówi: „nie no, kurwa, znowu on. Nie, nie, ja nie wchodzę na boisko”. A obok stoi delegat. Patrzy zaskoczony. Widzę, że zaczyna się teatrzyk, a Probierz dalej: „nie, nie, to w ogóle ostatni raz, kiedy z panem rozmawiam, koniec, nie, wychodzę”. Wyszedł, a delegat pyta: „Paweł, o co tu chodzi? Co ty masz z nim za zatarg?”. A to wszystko żarty. Poza tym Probierz bardzo nie lubił, gdy sędzia przeszkadza mu w pracy.
A to nie on bardziej przeszkadzał?
Jako sędzia techniczny zawsze od razu zawierałem z trenerami taką „gentleman’s agreement”. Mówię: „dzień dobry. Nie jestem tu, by panu przeszkadzać i mam nadzieję, że drugi i ostatni raz porozmawiamy po zakończeniu meczu, więc proszę się zająć swoimi piłkarzami, a ja się zajmę swoją pracą”. Czasem się sprawdza, czasem nie, ale w przypadku Probierza nigdy (śmiech).
Na takich trenerów musicie brać poprawkę, bo ich impulsywne reakcje przy ławce to często zwykła gra.
Kiedyś, choć ja tych czasów tak dobrze nie pamiętam, mówiło się, że trenerzy Wdowczyk i Engel zapoczątkowali to w Polonii. Terroryzowali sędziów. Mieli pretensje o każdą decyzję. No i jeżeli masz piątą ewidentną sytuację, zero wątpliwości i widzisz, że cała ławka wyskakuje z podniesionymi rękami, to jest jakiś kosmos. Bo gdy masz sytuację 50/50, to… człowiek jest tylko człowiekiem. Na początku Probierzowi też się to udawało. Później zaczął z tym przeginać, bo to nie było tylko wywieranie presji, ale właśnie terroryzowanie. Potrafił biegać za asystentem i cały czas mu nadawać do ucha. Trenerzy czasem nie wiedzą, że aby główny usłyszał przez radio to, co oni mówią do technicznego, najpierw trzeba je włączyć.
Mówił o tym ostatnio Daniel Stefański w „Przeglądzie Sportowym”.
I drze się nad uchem, licząc, że doleci to do głównego… Także mówię – wszystkie fortele, których używają trenerzy, nie są nam obce. Ale Probierz potrafi się też przyznać do błędu. Wspomnę sytuację z meczu Bełchatów – Lechia Gdańsk. Obrońca GKS-u, upadając, podciął przeciwnika ręką i podyktowałem bardzo dziwny rzut karny. Po meczu Probierz mówi: – Panie sędzio, OK, był karny, ale wcześniej była nakładka.
– Panie trenerze, niczego takiego nie widziałem, ale sprawdzę to potem na komputerze.
Zaczynamy omawiać mecz z obserwatorem, wchodzi Probierz i mówi: „panie sędzio, chciałbym bardzo przeprosić. Miał pan całkowitą rację i nie było żadnego niebezpiecznego zagrania”. Aż obserwator zrobił wielkie oczy. Ale w takich sytuacjach poznaje się człowieka.
Zdarzyło się panu kiedyś wyrzucić trenera?
W niższych ligach pewnie tak, ale dopiero tam człowiek poznaje piękno sportu. Sam podziwiam tych panów z brzuszkiem, którzy, choć kopią się po czole, uparcie jeżdżą na tę B-klasę i chce im się po wyjściu z fabryki założyć strój piłkarski. Rzeczywistość tych niższych lig została świetnie oddana w filmie „Gwizdek”, a wcześniej w TVN Uwaga, gdzie sędzia był rąbany na funty. Ja swoją C-klasę wspominam z uśmiechem. Musiałem być mobilny i sporo zawdzięczam mojemu świętej pamięci ojcu, który woził mnie na te mecze. A to nie były czasy, kiedy za tysiąc złotych kupiłeś jakiegoś szrota i mogłeś jeździć. Na samym boisku nie przeżyłem żadnych chwil grozy, ale wielu moich kolegów sędziowało z duszą na ramieniu. Już nie mówię o przebijaniu opon czy rysowaniu samochodów, ale proszę sobie wyobrazić, że totalnie pijany kibic wsiada po meczu do dużego fiata i chce… rozjechać sędziego. Tak po prostu. Na boisku! Potem rozwiązano ten problem, bo kluby musiały oddelegować osobę odpowiedzialną za bezpieczeństwo arbitra i dziś już nie ma aż takich abstrakcji. Drastyczne kary od okręgowych związków też na to wpłynęły.
Taka ciekawostka… Pierluigi Collina mówi, że sędziowie mają być lepsi od piłkarzy w przygotowaniu motorycznym, nie mówiąc o mentalnym. Mają być atletami. Mówi: „musicie być w każdej chwili przygotowani na gwizdanie najpoważniejszych zawodów”, pokazuje zdjęcie butów zawodnika Barcelony, który miał na nich naszyte imię „Thiago” i pyta: „czyje to są buty?”. Thiago, Thiago… Ktoś tam mówi, że Motta, ktoś, że Alcantara, a my z Danielem Stefańskim śmialiśmy się, że Cionek. A wie pan, o kogo chodziło? Nikt nie zgadł!
O Messiego, bo jego syn to Thiago.
Dokładnie! I mówi Collina: „to są buty Messiego, a wy jesteście sędziami TOP i musicie wiedzieć wszystko. Jeżeli jedziecie na mecz, musicie mieć jak najwięcej informacji na temat piłkarzy, jak trenerzy”. Coś w tym jest. Od początku spotkania budujesz jakąś relację. A nawet przed, bo dla nas mecz zaczyna się tuż po przyjeździe na stadion czy inspekcji boiska. To pierwszy moment, gdy spotykamy się z zawodnikami. Potem jest moment w tunelu, kiedy z jednej strony zawodnicy są skupieni, ale z drugiej można rzucić żartem.
Na Legii największe jaja przed meczem robią ponoć Kuciak i Ł»ewłakow.
Jestem z Warszawy, więc sędziuję Polonii i Legii tylko w sparingach, ale gość, który cały czas robi żarty, to Radović. Kuciak też – non stop. Sędziowałem ostatnio sparing z Rakowem i tłumaczę Kuciakowi, że nie może grać w szaliku. On na to pokazuje, że sobie go chowa. A ja: – Ale Szymon Marciniak na Lechu kazał ci go ściągnąć.
– Ale Buffon może.
– Przenieś się do Włoch, to też będziesz mógł.
– No, do włoskiej lub do hiszpańskiej, bo tam jest ciepło. Chciałem kiedyś do Anglii, ale teraz już nie chcę. Tam też nie ma słońca.
I co odpowiesz gościowi, jak ci tak rozbroi system? Rozmawialiśmy o Baszczyńskim. Fantastyczny człowiek, dusza towarzystwa i tłumaczę mu, jak się kładł po tej murawie: „Panie Marcinie, spokojnie, to tylko żółta kartka”. To tak, jak opowiadał Daniel Stefański, gdy wykluczył Pietrasiaka. Zobaczył, że zawodnik nie jest zły na niego, tylko przede wszystkim na siebie. Za samą „frustration” nie mogę dać żółtej kartki. Dopóki Baszczyński potrząsa piłką, ale nie pokazuje „dissent”, nie muszę interweniować. Na kursie w Rzymie pokazywali nam sytuację, gdy sędzia nie odróżnił frustracji od zdenerwowania. Kiedy widzimy, że zawodnik macha rękami, wykazując dezaprobatę, musimy zrobić wszystko, by „zarządzić” tym zawodnikiem. Ł»eby nie wziąć kolejnego problemu na głowę. Baszczyński pokazał emocje, które cechują fightera. Wiedział, że chce grać ostro i na pograniczu faulu. Po czerwonej kartce dla Dragojevicia próbowaliśmy dojść do porozumienia, żeby nasza współpraca przebiegała bez zarzutu. I mówi: „OK, ja jestem zdenerwowany, bo nie mogę już grać ostro!”. – Rozumiem – tłumaczę mu – ale ja jestem od egzekwowania.
Woli pan takie ostre mecze czy spokojniejsze?
Zdecydowanie ostre. Uwielbiam mecze walki i twardą grę. Taka jest Korona, z którą nigdy nie miałem problemów. To zespół z prawdziwymi liderami – Korzym, Kuzera, Sobolewski, Małkowski, Vuković…
Wasz problem polega na tym, że z jednej strony ofensywny styl sędziego i puszczanie gry jest mile widziane przez ekspertów i kibiców, ale już niekoniecznie przez UEFĘ. Dlatego ponoć najlepiej postrzeganym polskim sędzią przez nią jest Szymon Marciniak.
I znowu chce mnie pan łapać na tym, żebym mówił o swoich najlepszych kolegach…
Nie, absolutnie nie o to mi chodzi. Rozumiem, że kontrakt pana ogranicza.
Mogę się wypowiedzieć na temat efektów polityki UEFA. Proszę zwrócić uwagę, że w dzisiejszej piłce nie ma już tak wielu złamanych nóg. Ostatnio czytałem biografię Fergusona, w której opowiadał o czasach Aberdeen. O tym, jak postrzegano szkockich piłkarzy. Sam nie pamiętam tak dobrze tamtych czasów, ale wiele wspólnego z futbolem to nie miało. I po latach ktoś wspominał, że grając z Aberdeen, przegrali już w tunelu. Zobaczyli gości bez zębów, którzy byli tak nabuzowani, że warczeli jak wilki. Przeciwnicy przestraszyli się na tyle, że Szkoci rozklepali ich momentalnie. Ale problemem tych czasów było to, że wiele młodych talentów kończyło przedwcześnie karierę z powodu złamanych nóg.
UEFA idzie takim bardzo logicznym ciągiem. Na początku zaczęto zwracać uwagę na ciągnięcie w polu karnym, czego sami staliśmy się ofiarą na Euro 2008. Howard Webb upominał, upominał i w końcu wyegzekwował. Kolejnym elementem było eliminowanie brutalnych ataków na piłkę, które zagrażają bezpieczeństwie zawodników.
„Flying attacks”.
To już jest w ogóle recydywa i wysyłamy do szatni bez mrugnięcia okiem. Ale widzi pan – nie przypominam sobie w ostatnim czasie zbyt wielu złamanych nóg. Wiadomo, zdarzają się kontuzje typu Eduardo czy Witsel, ale liczba takich sytuacji radykalnie się zmniejszyła. Na tym polega siła UEFY – specjaliści zastanawiają się nie tylko, co zmienić w sędziowaniu, ale ogólnie w poziomie piłki. Aby zapobiec jakimś zachowaniom, trzeba je po prostu tępić. I to radykalnie. Przed sezonem dostajemy klipy – za takie, takie i takie zachowanie bezpośrednio czerwona kartka. W meczu Zagłębie – Lech dałem drugą żółtą Ceesayowi za to, że trafił z bardzo dużą siłą w kolano przeciwnika, uderzając jednocześnie piłkę. Wie pan, na czym polegał mój błąd?
Ł»e nie było bezpośredniej czerwonej.
Dokładnie – według nowych wytycznych. Robię po meczu analizę, patrzę: „matko, czerwona!”. A na drugi dzień słyszę komentarze, że niepotrzebnie dawałem żółtą, bo Ceesay przecież trafił w piłkę. Już nawet nie chcę wspominać, który znany, wybitny obrońca o tym opowiadał. „Olbrzymi błąd sędziego!”. I potem ktoś jedzie do Poznania na mecz np. młodego Lecha i słyszy, co ten Raczkowski nawyprawiał. Eksperci mówili, że niesłusznie, przecież była piłka.
Jesteście w pewnym sensie zakładnikami opinii mediów momentami nawet bardziej niż piłkarze.
Nie unikniemy tego, ale nie da się całkiem zamknąć głowy na takie opinie. Każdy jest ciekawy tego, jak jest odbierany. Każdemu zależy na pozytywnej opinii, ale nie można chłonąć wszystkiego, jak leci. Już nie mówię o komentarzach w internecie, ale często ludzie wygłaszają swoje sądy, nie znając po prostu przepisów. Ktoś o gorszych nerwach mógłby sfiksować. Trzeba słuchać ludzi, którzy mają coś do powiedzenia.
A kiedy ludzie, uchodzący za ekspertów, mają różne opinie i na temat jednej decyzji kłóci się cały świat? Mówię oczywiście o Nanim.
Jestem członkiem rodziny UEFA i zapis w kontrakcie obliguje mnie do niekomentowania takich decyzji. Powiem tyle – UEFA bardzo dąży do tego, by chronić piłkarzy przed poważnymi kontuzjami. Intencja nie jest ważna – czy zawodnik chciał zagrać piłkę, czy widział przeciwnika – Ceesay też chciał trafić w piłkę. Ale że włożył ogromną siłę w atak wyprostowaną nogą, powinien zostać wykluczony z gry. Atak Naniego? Korki na brzuchu… Ogromne narażenie na niebezpieczeństwo, tak? Bardzo podoba mi się zasada, którą usłyszałem od Colliny. Ł»e dobry sędzia to taki, który nie boi się podejmowania kontrowersyjnych decyzji. Nie wszystkie oczywiste faule w telewizji są tak klarowne na boisku.
To trudny zawód… Jeden z moich największych idoli, David Elleray, z którym mam przyjemność współpracować w ramach programu młodych talentów, wydał książkę „Man in the middle”. Czyli człowiek w środku. Bardzo znaczący tytuł, mówiący wszystko o sędziowaniu. Elleray, pomimo tego że był świetnym sędzią, miał otwarty konflikt z Fergusonem po jednej z kontrowersyjnych decyzji. Także widzi pan – jesteśmy narażeni na pocisk jak nie z jednej strony, to z drugiej.
Może trochę zbaczam z tematu, ale mógłbym rozmawiać o tym godzinami – jest taka fajna maksyma: sędzia nie tylko oddziałuje na boisko, czyli akcja-reakcja, ale musi się zastanawiać: „what’s next?”. Co dalej? Podejmując decyzję, musimy mieć w głowie, co wydarzy się dalej. „Verbal warning” ma inne konsekwencje niż żółta kartka. Sędzia musi być „proaktywny”.
Czyli?
Miałem w niedzielę wykład z sędziami z III i IV ligi, gdzie rozmawialiśmy na temat korzyści. Ci, którzy puszczali korzyść, byli uznawani za takich, co czują grę. Akcja leci dalej, zawodnik jest przy piłce – puszczasz grę. A co się tak naprawdę liczy? Korzyść dla drużyny, a nie dla tego jednego gracza. Oczywiście nie możesz brać pod uwagę, że w zespole jest Brzyski, który świetnie bije stałe fragmenty, ale konkretną sytuację. Oceniamy skutek, ale nie pod kątem umiejętności. Do czego dążę – sędzia musi być reżyserem. Od tego, jak sobie ustawisz pułap kartkowy i relacje z zawodnikami, wychodzi produkt po 90 minutach. Jeżeli sędzia podejmuje dobrą decyzję, a jest jej niepewny, piłkarze od razu to wyczują. Sędzia to reżyser. Od niego zależy, czy wyprodukuje bestseller, czy gniota. Czasem się śmieję, że tak się skupiam na swojej robocie, że nie pozwalam nawet nikomu wziąć się za moją meczową torbę. Czytał pan autobiografię Agassiego?
Jasne. Świetna.
Niesamowita. Od kiedy zamieszkałem z moją obecną żoną, a wtedy dziewczyną, proponowała, że spakuje mi całą torbę. Nie było szans. Sam musiałem wszystko od początku do końca ułożyć. Mama by mi tego nie wybaczyła, bo zawsze przynosiła mi zakładki, ale odgiąłem sobie róg książki o pakowaniu torby przez Agassiego. On miał w niej wszystko tak ułożone, że wiedział, gdzie wsadzić rękę, by wyjąć gripa od owijki, a gdzie coś innego. Co wyniosłem do sędziowania? Ł»e jeśli skupiłem się na każdym detalu, to dopiero wtedy mogłem się skoncentrować na meczu.
A przygotowanie fizyczne? O tym pan nie mówi, a pozostali sędziowie twierdzą, że ma pan najlepszą sylwetkę w całym towarzystwie.
Oszukują (śmiech).
Czyli 27 kilogramów, które stracili ostatnio polscy sędziowie, jednak pana dotyczyło?
Średnio, straciłem tylko pół kilo, ale tylko dlatego, że miałem ciężką podróż. Nie doleciałem na początku do naszych arbitrów, bo sędziowałem mecz Włochy – Niemcy U-20 i musiałem się później przedostać z Bari do Stambułu, a następnie Antalyi. 400 gramów poszło, bo cały dzień leciałem. A mówiąc poważnie – zawsze lubiłem korzystać z życia. Kiedy koledzy chodzili na piwo, to nie będę ściemniał, że odmawiałem. Ale jeżeli impreza trwała do późnych godzin nocnych, a dzień później miałem rano mecz juniorów lub B-klasy, to o 23. się zwijałem. Oni tego nie rozumieli, ale dziś sami mówią, że opłacało mi się wychodzić bokiem, po angielsku. W piłkę nie wyszło, to chciałem przynajmniej sędziować.
Czemu nie wyszlo?
Słaby byłem… Do tej pory się ze mnie śmieją, że drewniany. Dobrze, że się nadarzyła ta kontuzja, to przynajmniej już nie kaleczę (śmiech).
Jaka konkretnie?
Skręcenie kolana… Na początku wyglądało to bardzo źle. Na początku leżałem trzy tygodnie w gipsie bez USG. „Zerwane więzadła, zero sportu” – lekarz opowiadał. A ja miałem 15 lat! Spodziewaliśmy się, że operacja wyniesie 15 tysięcy złotych, co byłoby olbrzymim obciążeniem, bo nie wychowałem się w bogatej rodzinie. Mama była nauczycielem, ojciec rencistą po zawale i naprawdę się nie przelewało, więc i tak w młodym wieku doszliśmy z bratem do wniosku, że czas pomóc rodzicom. On zaczął uczyć angielskiego, a ja sędziowałem. Nawet te sto złotych było jakimś odciążeniem, ale 15 tysięcy za operację to było horrendum. Rodzice uspokajali mnie, że jak będzie trzeba, to sprzedadzą mieszkanie, żebym tylko mógł normalnie funkcjonować. Byłem w szoku, bo bardzo tego nie chciałem. Dziś jestem starszy i dla swojego dziecka zrobiłbym to samo, ale wtedy było to dla mnie nie do pomyślenia. Pamiętam, jak dziś, gdy zszedłem z kozetki po rozcięciu gipsu. Spojrzałem na nogę, która była chuda jak palec i kiedy spróbowałem przenieść na nią ciężar, po prostu upadłem. Myślę sobie: „co jest grane, przecież tak się nie da!”. A nikt mi nie powiedział, że po trzech tygodniach mięśnie zanikają. Co się okazało? Zrobiono USG, więzadła nie były zerwane, tylko naciągnięte. Stał się cud. Wtedy postanowiłem zostać sędzią. Namówił mnie kolega, który jest dziś księdzem. Nieźle się te nasze losy potoczyły. On zajął się duszpasterstwem, ja studiowaniem resocjalizacji, a potem sędziowaniem…
Rozmawiał TOMASZ ĆWIÄ„KAŁA
***
Po wczorajszym meczu Górnika z Lechem, w którym sędzia Raczkowski podyktował dwa kontrowersyjne karne (pierwszego, po „ręce” Gancarczyka naszym zdaniem nie było), zadzwoniliśmy do niego z prośbą o komentarz, ale niestety zapisy kontraktowe nie pozwalają mu na opiniowanie własnych decyzji.