– Kuba Słowik przyszedł do Jagiellonii ze szkoły w Szamotułach, więc o jego techniczne wyszkolenie nie musieliśmy się martwić. Niestety, zdarzali się tacy, którzy trafiali do nas zupełnie surowi. Laik by to dostrzegł. W mniejszych środowiskach, niestety, nie ma pieniędzy na pracę z bramkarzami – uważa Ryszard Jankowski opiekujący się dziś golkiperami Jagi. Kiedyś remisował na Camp Nou z Barceloną w barwach Lecha Poznań. Jako trener bramkarzy pracował między innymi w Wiśle, Dyskobolii czy Polonii Warszawa. Od niedawna współpracuje też z reprezentacją U-19 Marcina Sasala.
Dwa lata temu miał pan dość ambitną wizję, kiedy zapowiadał: „Nie zdziwię się, jeśli niedługo z czwórki bramkarzy reprezentacji, trzech będzie mieć w CV grę w Jagiellonii”.
– Chodziło mi o Grześka Sandomierskiego, Kubę Słowika i Rafała Gikiewicza. Dwaj pierwsi już się w kadrze pojawili, Grzesiek pojechał nawet jako trzeci bramkarz na mistrzostwa Europy, natomiast Rafał podjął, moim zdaniem, kilka błędnych decyzji. Gdyby był cierpliwy i poczekał na odejście Sandomierskiego, dziś może nawet nie byłoby tematu Słowika. Niewykluczone, że do teraz Giki broniłby w Jagiellonii. Tyle że trochę się podpalił i poszedł do Śląska, gdzie trafił na Kelemena…
W pewnym momencie chyba poczuł się mocniejszy niż był naprawdę.
– Rafał był przez chwilę zdecydowanym numerem jeden w Jagiellonii. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem potencjał w Sandomierskim i powiedziałem, że niedługo może grać w wyjściowym składzie, wiele osób się ze mną nie zgadzało. Giki był w tym czasie nie do wyjęcia. Niestety, zrobił błąd. Wykonał zbyt nerwowy ruch i podejrzewam, że gdyby teraz miał jakąś ofertę, to by ze Śląska odszedł. W historię z Mrazem w ogóle nie zamierzam wnikać. Oceniam tylko jego bramkarskie możliwości, które są moim zdaniem bardzo duże.
Od czterech lat działa pan w Jagiellonii i nie jest w niej człowiekiem jednego trenera. Szkoleniowcy się zmieniają, a Jankowski zostaje. Co chwilę pracuje z kimś innym.
– Moja historia zaczęła się od współpracy z Jurkiem Kasalikiem w Płocku. Awansowaliśmy do Ekstraklasy, zajmowaliśmy piąte miejsce jako beniaminek i co najśmieszniejsze, władze zwolniły nas po wygranej 3:1 z Legią. To była jakaś abstrakcja, którą mocno przeżyłem. Jurek mówił: „nie martw się, jakaś robota zawsze się znajdzie”, po czym się okazało, że przez siedem lat nie było żadnej. Najtrudniejszy okres w moim życiu. Zacząłem nawet jeździć w Poznaniu na taksówce…
Zakładał pan, że już nie wróci do trenerki?
– Był taki moment, kiedy machnąłem ręką. „Dobra, trudno. Jest ta taryfa, trzeba się pogodzić i jakoś żyć dalej”. Ludzie mnie kojarzyli, robota była całkiem fajna, więc jakoś to ciągnąłem. Chociaż cały czas szukałem powrotu do pracy z bramkarzami. Po siedmiu latach szansę dał mi Michał Globisz. Zaprosił do pracy z reprezentacją roczników 1987 – 1990, za co będę mu wdzięczny do końca życia. Nie miał powodu, żeby do mnie wyciągać rękę, a jednak to zrobił.
Potem już poszło z górki.
– Na tyle, że do dziś cały czas mam pracę, byłem już w kilku klubach Ekstraklasy. Na początku dostałem ofertę z Karpat Lwów. Nawet nie wiedziałem, skąd pojawił się taki temat i gdzie oni mnie znaleźli, ale pojechałem na te Ukrainę, żeby podpisać kontrakt. I nagle dzwoni telefon – Adama Nawałki proponuje, żeby pomóc mu z bramkarzami w Wiśle Kraków.
W Wiśle, której wtedy się nie odmawiało?
– Nie było się nad czym zastanawiać. Przy Adamie, który do dziś jest moim trenerskim guru, ostatecznie złapałem bakcyla trenerskiej pracy. Myślałem nawet, że zakotwiczę w Krakowie na trochę dłużej, ale okazało się, że Skorża przychodzi ze swoją ekipą, czyli między innymi z Jackiem Kazimierskim i nie ma dla mnie miejsca. Wtedy wskoczyłem do Grodziska.
W największe zamieszanie…
– No tak. Szybko się okazało, że prezes Drzymała nie wytrzymał tego rynku. Na obóz do Austrii wyjeżdżaliśmy jeszcze jako Grodzisk, a wróciliśmy już jako Polonia Warszawa. Tam pracowałem jednocześnie jako trener bramkarzy i kierownik drużyny. Mieliśmy w miarę regularny kontakt z prezesem Wojciechowski. Myślę, że się szanowaliśmy. Na niego akurat nie powiem złego słowa.
Wasza praca często jest o tyle parszywa, że trener bramkarzy nie ma wpływu na to, kiedy zostanie zwolniony. Nieraz decyduje o tym wylot pierwszego trenera.
– O tyle fajnie ułożyło mi się w Jagiellonii, że prezesi dali mi całkiem czystą kartę. Pozwolili trochę wyczyścić kadrę i samodzielnie poukładać sobie pracę z bramkarzami. „Poczyściłem” kilku chłopaków, którzy za bardzo się nie nadawali, paru sam ściągnąłem. Do dzisiaj, kiedy tylko znajdę jakiegoś fajnego, młodego bramkarza, a klub stać na jego sprowadzenie, to go kontraktujemy. W tej chwili mamy czterech takich zawodników – dwóch na co dzień w klubie plus Tomka Ptaka i Krzyśka Barana na wypożyczeniach.
Sami młodzi.
– Optymalnie byłoby stworzyć taką sieć bramkarzy. Pięciu, sześciu zawodników, którzy mogliby bronić w różnych klubach na wypożyczeniach. Wtedy w przypadku oferty transferowej, jak wówczas, gdy odchodził Grzesiek Sandomierski, miałbym duży komfort wyboru. Przy takiej metodzie można utrzymywać w grze kilku młodych chłopaków, monitorować jakie robią postępy i w każdej chwili mieć „gotowca” do bronienia.
Mówi pan: „Jestem konserwatystą. Jeśli mam bramkarza numer jeden, to naprawdę wiele musi się wydarzyć, żeby ta jedynka wyskoczyła z bramki”.
– Biorę to ze swojego doświadczenia. Kiedy wyjechałem do Szwecji, broniłem przez pięć lat prawie bez żadnej przerwy. Tylko kontuzja mogła mnie wyeliminować. Zresztą tak samo dzieje się dziś w poważnych klubach i w największych ligach. Jeśli bramkarz ma zaufanie, to naprawdę musi popełnić nieprawdopodobne błędy, żeby trener postawił na tego drugiego. Na tej pozycji pewność i stabilność jest niezwykle ważna.
Patrząc na któregoś z byłych podopiecznych, myśli pan sobie dziś: „cholera, zrobiłem z niego dobrego bramkarza”? Pracował pan w Wiśle, Polonii, teraz w Jagiellonii.
– Mam satysfakcję, kiedy widzę w lidze „Przyrosia”, Gliwę czy Adama Stachowiaka, który jest moim stuprocentowym wychowankiem. Grzesiek Sandomierski i Kuba Słowik w dłuższej perspektywie też są skazani na bronienie w dobrych klubach. Trudno więc wymienić jednego.
Nie wspomniał pan o Mariuszu Pawełku.
– Kiedy razem pracowaliśmy, był w naprawdę niezłej formie. Tyle że miał pecha, bo trafił na Emiliana Dolhę. Najlepszego bramkarza ze wszystkich, z jakimi kiedykolwiek pracowałem. Był świetny warsztatowo i charakterologicznie. Nie wiem, co się później wydarzyło w tym Poznaniu. Nie wytrzymał meczu z Wisłą, posypał się psychicznie, ale u mnie w Krakowie był nie do wyjęcia z bramki. Sam Pawełek to dostrzegał, choć przez cały czas fajnie pracował. Miałem kiedyś trenera w Szwecji, który powiedział mądre zdanie: nie jest sztuką sprawić, żeby pierwszy bramkarz był zadowolony. Sztuką jest, by zadowolony był ten drugi. I Pawełek chyba nie narzekał.
Jak to osiągnąć?
– Myślę, że mam na to receptę, bo gdziekolwiek byłem, moi bramkarze zawsze tworzyli kolektyw. Staram się robić atmosferę, rozmawiać z zawodnikami. Ale przede wszystkim, chcę być wobec nich sprawiedliwy. Jeśli bramkarze widzą, że gra najlepszy, zwykle wszystko jest w porządku.
Trener bramkarzy musi czasem wcielić się w rolę psychologa.
– Oczywiście. Kiedy widzę, że coś się dzieje, nieraz lepiej poświęcić 20 – 30 minut na rozmowę niż na kolejne ćwiczenia. W tak małej grupie, w jakiej pracujemy, od razu widać każdy problem. Dlatego rzadko podnoszę głos, gdy ktoś nawala. Wolę wiedzieć, co siedzi w człowieku i dlaczego danego dnia jest słabszy niż powinien. Zwykle jest jakiś powód.
Wspomniał pan już o Przyrowskim. Latem minionego roku chciał pan go w Jagiellonii.
– Faktycznie, było blisko, ale poszło – zdaje się – o sprawy rozliczeniowe między Sebą a Polonią. Chyba zbyt dużo pieniążków musiałby na tym stracić, dlatego nie doszło do transferu.
Pytam, bo nie wiem, co pan w nim w ogóle widzi. Nie lepiej już stawiać na tych młodych?
– Uważam go za bardzo dobrego bramkarza. Ludzie mogą opowiadać różne rzeczy, wyciągać jakieś pojedyncze interwencje, ale w polskiej lidze to jeden z najlepszych graczy na tej pozycji. To oczywiście nie zmienia faktu, że młodzi chłopcy pewnie zyskali na tym, że do nas nie przyszedł.
Był moment, kiedy zastanawiał się pan czy w Jadze ma bronić Słowik, czy Sandomierski.
– Pojawił się dylemat tuż przed wyjazdem Grześka za granicę, kiedy już wszyscy pakowali mu do głowy coraz większe nazwy klubów. Odnosiłem wrażenie, że zaczyna mu to szkodzić. To był młody chłopak, miał prawo na lekki odlot, kiedy mówiło się o jakimś Juventusie i temu podobnych klubach. Bardzo dużo na ten temat rozmawialiśmy, choć to był raczej tylko medialne pierdółki.
Co mu pan doradzał, kiedy po krótkim powrocie do Jagi, znów wyjeżdżał za granicę?
– Wtedy już nie było o czym gadać. Musiał wrócić do Belgii, z której tylko go wypożyczyliśmy. To był zresztą mistrzowski ruch naszych prezesów. Sprzedali chłopaka za bardzo dobre pieniądze, po czym on za chwilę wrócił i przez pół roku – kiedy Słowik leczył kontuzję – mieliśmy spokój z obsadą bramki. Strzał w dziesiątkę.
Odchodząc do Blackburn niekoniecznie trafił w dychę.
– Cały czas utrzymujemy kontakt. Dzwonimy do siebie, SMS-ujemy. Mówię mu, żeby był cierpliwy. Ma 24 lata. Po tym, co już przeszedł, będąc trzecim bramkarzem na mistrzostwach, będąc kupionym do Genku i teraz wypożyczonym do Blackburn, on jest skazany na grę w dobrym klubie. Piłka jest tak nieprzewidywalna, że za moment może wylądować w zupełnie innej lidze, ale jestem przekonany, że w końcu będzie bronił w naprawdę silnej drużynie.
Gdy pan patrzy dziś na Słowika, jak mają się jego możliwości w porównaniu z Sandomierskim?
– Potencjał Kuby jest nieprawdopodobny. Uważam, że jeśli dalej będzie się rozwijał w takim tempie, to już latem możemy mieć problem z obsada bramki, bo ktoś będzie chciał go wyciągnąć. Takie życie w Polsce. Jak tylko pojawi się jakaś kusząca propozycja, możemy go nie utrzymać.
Trzeba było go odkręcić psychicznie po meczu z Rumunią?
– Już kiedyś powiedziałem, że reprezentacja wygrała 4:1, ale Kuba swoje spotkanie przegrał. Zawsze powtarzam chłopakom, że oni grają osobne mecze. Zespół może się dobrze zaprezentować, wszyscy będą zadowoleni, tylko bramkarz smutny, bo zawalił bramkę. Kuba przyjechał z kadry trochę zgaszony, ale pogadaliśmy i wydaje mi się, że świat się nie zawalił. Na koniec nawet żartowaliśmy, że tego meczu nie zaliczyli jako oficjalny, więc pół biedy. Wielka krzywda się nie stała. Jego czas jeszcze nadejdzie. Na razie są inni ludzie do gry w reprezentacji.
A propos innych. Boruc – Szczęsny, komu wręczyłby pan dziś jedynkę?
– Nie mam wątpliwości, zdecydowanie Borucowi. Facet spełnia wszystkie warunki, żeby być przywódcą i bramkarzem, który w kadrze ma stuprocentowy szacunek u pozostałych zawodników. Szczęsny, mimo wszystko, ciągle zalicza i lepsze, i gorsze interwencje. Gra w świetnym klubie, ale mam wrażenie, że czasem pojawiają się u niego jakieś braki w koncentracji.
Tytoń zjeżdża na bocznicę i powoli przestaje się liczyć.
– Nie broni od pół roku. Tu już pojawia się poważny problem. Poza tym, choć nie znam chłopaka osobiście, odnoszę wrażenie, że jest trochę zbyt spokojny. Boruc to przy nim bramkarz z jajami.
Był taki moment, kiedy za granicą mieliśmy tylko dwóch zdrowych bramkarzy w niezłych klubach – Szczęsnego i Kuszczaka w drugiej lidze. Powoli rozmywa się mit o polskiej szkole bramkarzy?
– W Polsce szkolenie bramkarzy kuleje totalnie, brakuje systematycznej pracy. Taki Kuba Słowik przyszedł do Jagiellonii ze szkoły w Szamotułach, więc o jego techniczne wyszkolenie nie musieliśmy się martwić. Wystarczyło przestawić chłopaka mentalnie na dorosłą piłkę. Niestety, zdarzali się też tacy, którzy trafiali do nas z mniejszych ośrodków zupełnie surowi. Widać było przepaść. Laik by to dostrzegł. Takich szkółek jak Szamotuły jest u nas ledwie kilka. W mniejszych środowiskach nie ma pieniędzy na pracę z bramkarzami. Kluby nie mogą sobie pozwolić na zatrudnienie odrębnego trenera. Często biorą chłopaka dwa razy w tygodniu na półtorej godziny młócki, po której tylko usiąść przy słupku i płakać.
Z punktu widzenia laika można by powiedzieć, że w Polsce łatwiej wyszkolić bramkarza niż dobrego napastnika. Pokazują to nazwiska, które mamy za granicą.
– Jeśli zdolny bramkarz trafi w młodym wieku do klubu Ekstraklasy i ma okazję pracować regularnie w wąskiej, kilkuosobowej grupie, wówczas dużo łatwiej o efekty. Trening bramkarski jest bardziej specjalistyczny i zindywidualizowany niż w przypadku obrońców, pomocników czy napastników. Na tym polega nasza przewaga nad głównymi trenerami, którzy muszą skupić się nad ogółem. Mają na głowie dwudziestu zawodników, których szlifuje się inaczej.
Niebawem zaczyna pan współpracę z kadrą U-19, do której ściągnął pana Marcin Sasal.
– Jestem mu bardzo wdzięczny. Praca z reprezentacją to dla mnie wielki zaszczyt. Nawet jeśli chodzi tylko o kadrę juniorską, to zakładając orzełka na serducho, zawsze pojawia się dreszczyk emocji. Porozmawiałem z prezesami i z Tomkiem Hajtą. Powiedzieli, że nie ma problemu, żebym się w to włączył. Przy okazji będę miał pełny przegląd zawodników z roczników 1994 – 95.
Wśród młodych bramkarzy nie tak łatwo o dobre rozeznanie, jak w przypadku pierwszej kadry.
– Na razie powołałem Michała Leszczyńskiego, którego w zeszłym roku miałem na obozie w Turcji i wiem już, co potrafi. W pozostałe kwestie dopiero będę się wdrażał. Andrzej Dawidziuk i Piotrek Wojdyga wyciągnęli do mnie rękę i przekazali raporty dotyczące chłopaków, z którymi sami pracowali. Teraz, podczas konsultacji w Cetniewie, zrobimy pierwsze rozpoznanie.
Jak to się stało, ze Sasal wybrał właśnie pana?
– Marcin był swego czasu na stażu w Grodzisku u Jacka Zielińskiego. Tam się poznaliśmy. Fajna historia, bo teraz role się odwróciły i nagle on jest moim szefem. Czuję się zaszczycony.
Jak bardzo zmieniło się podejście do treningu bramkarskiego, porównując to, co robi się obecnie z czasami pańskiej kariery zawodniczej? To musi być przepaść.
– Trzeba zacząć od tego, że wtedy w ogóle nie było trenerów bramkarzy. Przychodził do nas asystent z dobrym uderzeniem – na przykład Teoś Napierała – i strzelał nam na bramkę. W Lechu, kiedy robiliśmy mistrza Polski, nie było żadnych specjalistycznych zajęć. Pierwszego trenera bramkarzy miałem w Szwecji, w wieku 30 lat. Spędziłem tam zresztą kapitalny okres. W Trelleborgu, w którym mieszkało 15 tysięcy ludzi, a my ogrywaliśmy w Pucharze UEFA Blackburn Rovers. Dopiero później cudem przeszło nas Lazio Rzym.

Ryszard Jankowski i Krzysztof Pawlak
Po bramce Alena Boksicia…
– W 98. minucie. Pamiętam takie mecze jakby to było dzisiaj rano. Tworzyliśmy zespół amatorów. Byłem jedynym zawodnikiem na kontrakcie, bo reszta chłopców pracowała jako kucharze, bankowcy czy kelnerzy i nagle ogrywaliśmy milionerów z Blackburn z Shearerem w składzie.
Jak to się stało, że był pan tam jedynym z profesjonalną umową?
– Taka była wtedy specyfika szwedzkiej piłki. Jedynym klubem zawodowym było Malmo. Nawet w Goeteborgu grali amatorzy. Osobiście miałem już duży przesyt Lecha Poznać. W Trelleborgu był akurat Krzystof Pawlak i zaproponował mi odejście. Wcześniej nie wypalił fajny wyjazd do Maccabi Hajfa, na którym mogłem sporo zyskać finansowo. Do Szwecji pojechałem bardziej dla świętego spokoju niż zarabiać pieniądze, ale tego, co przeżyłem, nikt mi nie odbierze. Zapraszano mnie już kilka razy na różne imprezy okolicznościowe i kiedy tylko tam wracałem, ludzie dalej o mnie pamiętali. Pamiętali, że grał u nich taki „Ricky”, bo tak mnie nazywali.
Wyjazd do Izraela w międzyczasie doszedł do skutku – na dwa mecze towarzyskie reprezentacji Polski, ale na tym zakończyła się pana przygoda z kadrą.
– Trochę pechowo przed jednym i drugim meczem zagrali nam hymn Jugosławii zamiast Polski. Ale mieliśmy przynajmniej bardzo fajną grupę, bo był i Rysiu Tarasiewicz, i Janek Urban, i Darek Wdowczyk. Ekipa fajnych kawalarzy z trenerem Łazarkiem, który o dziwo potrafił ją ogarnąć. Zresztą, Łazarek słynął z tego, że jak się z nim wyjeżdżało, to zwykle dobrze – w atrakcyjne miejsca. Szkoda, że w moim przypadku to było tylko jedno zgrupowanie, ale mieliśmy w tym czasie Józka Wandzika, Jarka Bakę, Jacka Kazimierskiego. Może byli lepsi, trudno mi powiedzieć.
W Lechu też zagrał pan kilka ważnych meczów.
– Najbardziej utkwił w głowie chyba finał Pucharu Polski z Legią, w którym dołożyłem swoją cegiełkę, puszczając tylko dwa strzały w konkursie jedenastek. No, można sobie też wspominać, że zagrało się na Camp Nou z Barceloną. Znowu trzeba było bronić karne.
W jednej bramce Jankowski, w drugiej…
– Zubizarreta. W składzie Bakero, Lineker, było tych nazwisk trochę. Ale przede wszystkim żadną sztuką było pojechać do Hiszpanii i popatrzeć sobie na Barcelonę. Sztuką było tam zagrać. My zremisowaliśmy 1:1, a u siebie – gdyby nie pazerność Pachelskiego czy Araszkiewicza – którzy na siłę próbowali strzelić gola, to pewnie nawet przeszlibyśmy ich w normalnym czasie.
Rozmawiał PAWEŁ MUZYKA
