Od siedmiu sezonów – z roczną przerwą po spadku Widzewa – występuje w Ekstraklasie, jednak, jak sam mówi, zawsze gdzieś w drugim szeregu, atakuje z dalszego planu. Kiedyś z bliska obserwował rosnącą w siłę Wisłę Kraków, bez najmniejszej szansy, aby się w niej przebić. Na pierwszoligowy poziom wyciągnęli go Andrzej Iwan i Stefan Majewski, a Waldemar Fornalik wraz z całym Ruchem uchylił drzwiczki do… większych pieniędzy. – Po ostatnim, udanym sezonie był jakiś temat w Rosji i trochę luźniejsza historia z wyjazdem do Azerbejdżanu. Miałem informacje od agentów, że można to załatwić. Wyraziłem chęć podjęcia negocjacji – opowiada obrońca Ruchu, Piotr Stawarczyk, z którym w krótkim wywiadzie rozmawialiśmy o jego trudnych początkach w Wiśle, ale i ostatniej huśtawce nastrojów w Chorzowie.
Rozpoczęliście przygotowania do rundy rewanżowej, która dla was wszystkich musi być zagadką, skoro po świetnym sezonie, nagle przyszła aż tak słaba jesień. To samo tyczy się zresztą indywidualnie twojej formy. Zimowa przerwa przyniosła jakąś chłodną analizę?
– Można by godzinami rozmawiać o tym, co się stało i pewnie nie doszlibyśmy do jednego, konkretnego wniosku. Wiadomo, że cokolwiek byśmy zrobili w tym sezonie, to i tak trudno byłoby nam doskoczyć do poprzeczki zawieszonej wcześniej. Mimo to, nie spodziewaliśmy się, że będzie z nami aż tak słabo. Nasze podejście czy same przygotowania niczym się wiele nie różniły, dawaliśmy z siebie maksa, a efekty przychodziły rzadko. Dlatego chyba lepiej spojrzeć w przyszłość i już kolejny raz nie analizować. Trzeba wiosną ustabilizować formę, grać o możliwie jak najwyższą pozycję i nic więcej dziś nie wymyślimy.
Macie sporo szczęścia, że Bełchatów i Podbeskidzie aż tak się rozsypały.
– Na pewno daje nam to trochę większy spokój przygotowań. I jedni, i drudzy mają taką, a nie inną liczbę punktów i nawet nie za bardzo słychać, żeby próbowali się wzmacniać. W Bełchatowie wręcz rozpada się drużyna. W Bielsku chyba też nie jest kolorowo, chociaż doświadczenia z jesieni już nas nauczyły, że nie ma co oglądać się na takie rzeczy, bo jak samemu się źle zacznie, to później bardzo ciężko odwrócić kartę.
Na przykład, gdy zacznie się od wstydliwego 0:7 w dwumeczu z Viktorią Pilzno? Rzucałeś czasem okiem, jak dalej w pucharach radzą sobie Czesi?
– Chyba każdy z nas od czasu do czasu śledził ich wyniki. Byliśmy ciekaw czy poradzą sobie z innymi rywalami po tym, jak nam pokazali, jak powinno się grać w piłkę. Wszyscy wiedzą, jak było… Ale Pilzno to naprawdę dobry zespół i udowodnił to w dalszej fazie, wygrywając chociażby z Atletico Madryt.
Mówiłeś o odwracaniu złej karty. Mam wrażenie, że sam masz z tym teraz problem, od kiedy przestał ci partnerować Rafał Grodzicki. Przypadek, że to się zbiegło w czasie?
– Nie da się ukryć, bardzo dobrze nam się razem grało. Często się uzupełnialiśmy. Później czegoś zabrakło, Rafał odszedł. Podobnie zresztą jak trener Fornalik, Wojtek Grzyb czy Paweł Abbott i zrobiło się małe zamieszanie. Na ich miejsce przyszli zawodnicy o uznanej marce, wydawało się, że wszystko będzie zachowane w dawnej formie, ale przegraliśmy trzy pierwsze mecze i później już w zasadzie kontynuowaliśmy tylko te passę.
Tomasz Fornalik miał pecha, że znalazł się w tym miejscu i o tym czasie?
– Bardzo możliwe. Przecież, całkiem szczerze, wszyscy uważaliśmy, że po odejściu trenera Waldemara Fornalika do reprezentacji, to będzie najlepsze możliwe rozwiązanie. Bo i trener nas znał, i my znaliśmy trenera. Wszystko miało dobrze funkcjonować…
Wiem, że latem poprzedniego roku, czyli w okresie waszej największej hossy, myślałeś o wyjeździe z Chorzowa. Nagle pojawiły się bardziej atrakcyjne opcje, przyznasz?
– Faktycznie, zaczęło się coś dziać wokół mojej osoby. Nie był to oczywiście jakiś wielki ruch, ale nagle pojawiło się zainteresowanie. Dostawałem sygnały od różnych menedżerów, którzy pytali czy byłbym skłonny wyjechać nawet za granicę. Odbierałem telefony, że są kluby gotowe do rozmów. W grę wchodziły głównie kierunku na wschód od Polski.
Ukraina? Te klimaty?
– Był jakiś temat w Rosji i trochę luźniejsza historia z wyjazdem do Azerbejdżanu. Miałem informacje od agentów, że można to załatwić. Wyraziłem chęć podjęcia negocjacji, dałem też wolną rękę w rozmowach z Ruchem, ale nagle kontakt się urwał. Jak to się u nas mówi – zabrakło konkretów. Być może te kluby nie miały też aż takiej determinacji, żeby mnie sprowadzić. Mnie wydawało się, że to idealny moment, żeby jeszcze gdzieś się sprawdzić i zarobić trochę większe pieniądze, bo przecież oczywiste, że nie dorobiłem się na piłce tyle, żeby móc wieść spokojne życie i niczym się nie martwić. Między innymi dlatego byłem zainteresowany transferem.
Wyobrażałeś już sobie powoli życie w Azerbejdżanie?
– Nie napalałem się. Poza tym mówiono mi o klubie z Baku, czyli ze stolicy, w której – podejrzewam – byłby normalny komfort życia. Kultura może trochę inna, ale przecież tylu ludzi jeździ w tamtym kierunku i daje sobie radę, że i ja na pewno bym jakoś się odnalazł.
Z tego, co wiem, do dziś nie masz menedżera.
– Nie mam podpisanej żadnej umowy.
Z czego to wynika? Z przekonania, że jak coś się ma trafić, to się trafi samo? Z obawy, że ktoś cię oszuka? Na drugim końcu świata niekoniecznie musza wiedzieć, kim jest Piotr Stawarczyk.
– Uważam, że jeśli jakiś klub czy dowolny menedżer miałby dla mnie realną ofertę i chciał być wobec mnie w porządku, to nic nie stałoby na przeszkodzie, żeby się dogadać i załatwić taki kontrakt. To nie tak, że kiedyś „przejechałem” się na kimś nieuczciwym. Po prostu, podchodzę do tego spokojnie i nie wiążę się z nikim stałą umową.
Poza Ruchem – do 2015 roku. Parafka jeszcze świeża.
– Podpisałem kontrakt na dwa i pół roku, i w tym momencie zupełnie przestałem myśleć o wyjeździe. Już na początku rundy nie chciałem sobie tym zawracać głowy i czekać w nieskończoność. Niejeden zawodnik nie podpisał już kontraktu, bo ktoś inny obiecywał mu gdzieś złote góry, a później pluł sobie w brodę. Chciałem tego uniknąć. Dobrze czuję się w Chorzowie, a przez tę nową umowę mam też większą stabilizację.
Poza tym, że finansowo ciągle nie jest u was wesoło.
– Każdy by chciał otrzymywać pieniążki w terminie, bo też po to pracujemy, po to gramy w piłkę. Ale ogólnie, sytuacja jest dość ciężka, wszędzie na tym rynku. U nas też nie jest nie wiadomo jak różowo, jednak przynajmniej wiemy, na co mniej więcej możemy liczyć.
Nie uważasz, że ostatnią rundą mogłeś przekreślić sobie szansę na jakiś znaczny sportowy awans?
– Nigdy nie myślę w ten sposób. Nie zakładam, że najlepszy sezon mam za sobą. Zdaję sobie sprawę, że ostatnie pół roku było słabe, jak dla większości zawodników Ruchu, ale może też to zamieszanie… Fakt, że dostawałem telefony o różnych możliwościach za granicą, opcjach zarobienia naprawdę ciekawych pieniędzy, być może to też mi nie pomogło. Nigdy wcześniej nie byłem szczególnie eksponowany, więc lekka dekoncentracja mogła się wkraść do głowy. Dlatego w pewnym momencie powiedziałem: „koniec. Trzeba dać sobie spokój, jak najszybciej podpisać kontrakt z Ruchem i mieć czystą głowę. Wiedzieć na czym stoję”.
Śledząc po kolei twoją przygodę z ekstraklasą, można uznać, że Waldemar Fornalik był absolutnie kluczową postacią dla twojego rozwoju w dorosłej piłce.
– W piłce seniorskiej – oczywiście. Trudno powiedzieć, co by było, gdyby nie wyciągnął do mnie ręki i nie ściągnął do Ruchu. Tak naprawdę, dopiero w Chorzowie nieco więcej ludzi być może o mnie w Polsce usłyszało. Wcześniej, kiedy spadliśmy z Widzewem i pojawiła się groźba, że możemy zlecieć nawet o dwie klasy, był taki moment, kiedy się zastanawiałem, czy w ogóle wrócę do ekstraklasy.
Wcześniej taką osobą jak Fornalik okazał się Andrzej Iwan. Kiedyś byłeś wiślakiem…
– Tak, na pewno, choć ponad drugą drużynę nigdy nie wyszedłem i nie widziałem żadnej szansy, żeby się tam wybić. To była Wisła z tych najlepszych czasów – Smudy, Kasperczaka. Niewielu chłopaków miało szansę w niej zaistnieć, a gra w czwartej lidze mijała się z celem. I to gra nieregularna, bo gdy do rezerw schodzili zawodnicy z pierwszej drużyny, to dla nas zaczynało brakować miejsca.
Jednak pamiętasz też czasy słabej Wisły. Wiele słabszej od dzisiejszej.
– Tej sprzed ery TeleFoniki. Trenowałem w niej od szóstej klasy podstawówki, jeszcze w juniorach. Poza tym wywodziłem się z Azorów, gdzie zdecydowana większość ludzi w tamtych czasach kibicowała Wiśle, będącej wtedy jeszcze w drugiej lidze. Sam, kiedy tylko mogłem, chodziłem jej mecze.
Najsłabszy zespół jaki widziałeś przy Reymonta?
– Naoglądałem się mnóstwo różnych drużyn. Pamiętam, jak do Krakowa przyjeżdżał Naprzód Rydułtowy albo Lechia Dzierżoniów. To były czasy, w których Wisła zajmowała miejsca… mniej więcej jak w tym roku. Nawet niekoniecznie w ekstraklasie.
Ciekaw jestem, jak sam odczułeś to nagłe wejście TeleFoniki?
– Niemal w jednej chwili zjechało się do Krakowa pełno chłopaków, którzy już w juniorach stworzyli zespół prawie bezkonkurencyjny w skali kraju. Wtedy oczywiście narzekałem, że coraz trudniej mi o miejsce w składzie i regularne granie. Bo nigdy też nie uchodziłem za jakiś wielki talent. Raczej do wszystkiego dochodziłem pracą i atakowałem z drugiego planu. Dla takich jak ja zrobiło się wtedy bardzo ciasno, ale paradoksalnie może mi to pomogło. Musiałem walczyć o swoje, aż w końcu odszedłem i zrobiłem krok naprzód.
Dobrze przypomnieć tamte czasy, bo dziś z tym szkoleniem w Wiśle jest przecież fatalnie. A Wówczas twój rocznik – 1983 – zdobył mistrzostwo Polski juniorów.
– Jak już mówiłem, zaczęto sprowadzać do Krakowa utalentowaną młodzież niemal z całego kraju. Powstał z tego bardzo silny zespół. Chociaż jak tak spojrzeć teraz, to niewielu chłopaków z rocznika ’83 zrobiło jakieś oszałamiające kariery.
Bracia Brożek, Strąk, Bartek Iwan. Tylko oni gdzieś wyżej wypłynęli.
– Kamil Kuzera jeszcze…
Największy zmarnowany talent, o którym wtedy myślałeś, że musi coś osiągnąć?
– Nie chcę mówić „zmarnowany talent”, ale przychodzi mi do głowy Karol Wójcik. Robił na mnie bardzo duże wrażenie, a wiadomo jak się potoczyły jego losy. Miał epizod w ŁKS-ie, do niedawna grał gdzieś w Stali Rzeszów. Teraz nawet nie wiem, co się z nim dzieje.
W końcu przerwałeś tę wiślacką pępowinę i Andrzej Iwan wyciągnął cię do Brzeska, do Okocimskiego. To był, zdaje się, pierwszy kluczowy moment. Pierwszy przełom.
– Myślę, że gdyby nie Andrzej Iwan, który był wtedy trenerem w Brzesku, nie zdecydowałbym się na ten krok i być może jeszcze długo szukałbym szansy w Krakowie. Wyszło mi to na zdrowie, bo potem z kolei trener Iwan polecił mnie Stefanowi Majewskiemu do Widzewa. Zaprosił mnie na sparing, w którym nawet zdobyłem bramkę. Widzew jechał akurat na zgrupowanie do Zakopanego i po drodze grał w Skotnikach koło Krakowa. Podjechałem z domu, nie miał kto zagrać na stoperze, to mnie wystawili… (śmiech).
Łatwo poszło.
– Wcale nie tak łatwo. Dwa albo trzy dni później dojechałem do Zakopanego. Tam miałem zagrać jeszcze w dwóch innych sparingach, ale spadło tyle śniegu, że ani jeden się nie odbył. Majewski wziął mnie chyba trochę „na nos”, bo w międzyczasie wystąpiłem jeszcze w jednym meczu, który przegraliśmy 1:4, ze mną na środku obrony. Mimo to, jakoś się udało.
I zaczęła się łódzka huśtawka…
Przechodziłem z czwartej ligi do dawnej drugiej, po pół roku od razu weszliśmy do ekstraklasy. Faktycznie, przez trzy i pół roku, które spędziłem w Łodzi zmieniło się wielu trenerów, bo był i Michał Probierz, i Marek Zub, i przez chwilę nawet Janusz Wójcik. Ciągle graliśmy o coś, zaliczyliśmy dwa awanse i jeden spadek, ale mimo wszystko – miałem na tym starcie w poważnej piłce trochę szczęścia. Znalazłem się w dobrym miejscu o odpowiednim czasie. A dalej już mi jakoś poszło.