Przygoda Romella Quioto z polską piłką na szczęście już się zakończyła, ale jak się okazuje, zawodnikowi tak się spodobało w Europie, że zamiast wrócić do ojczyzny z podkulonym ogonem, zaczął stawiać warunki. Były napastnik Wisły zapowiedział, że jeśli znowu ma być jednym z najsłabiej zarabiających piłkarzy w drużynie, to… woli nie grać w ogóle. – Jeśli pani prezes chce, abym został, musi naprawić moją sytuację finansową. To niemożliwe, żebym zarabiał dalej tyle samo – powiedział lokalnym dziennikarzom Quioto, w którego słowniku najwyraźniej nie znalazło się miejsce dla słowa „kontrakt”.
Nie zwykliśmy grzebać w trupach i pewnie nie pisalibyśmy o tej sytuacji, ale… przykład Quioto pokazuje, jak drogo może kosztować głupota. Wystarczyło jedno idiotyczne zdeptanie Łukasza Piątka (bo właśnie z tego powodu Wisła chciała obniżyć kwotę wypożyczenia, na co nie przystała Vida), by RQ dostał pięć meczów pauzy, wypadł z koncepcji trenera, nagrabił sobie u kibiców, nabrudził w CV na samym starcie kariery, przestał się liczyć w reprezentacji i wreszcie… obniżył pensję ponad dwadzieścia razy. Czyli poniżej poziomu kasjerki w Kauflandzie. Z ziemi obiecanej na dno – tak najkrócej można to określić.
Teraz Romell walczy o transfer do Motaguy lub Marathonu i jeśli mu się nie uda, czeka na niego lekko ponad 900 ZŁOTYCH MIESIĘCZNIE i treningi w takich warunkach:
Chyba też byśmy odpuścili.
