Z urlopów zjechali już piłkarze Śląska Wrocław i – jak to w najciekawszym klubie ekstraklasy bywa – znów jest o czym pisać. Trener Levy chyba wyszedł z założenia, że w sporcie nie jakość, a ilość odgrywa największą rolę, stąd do treningów zaprosił nieco ponad 30 ludzi. Zresztą, zobaczcie sami – w tej szatni już jest ciaśniej niż podczas przedświątecznych zakupów w Biedronce.
Sympatyczny czeski szkoleniowiec ruszył z grubej rury. Po krótkiej rozgrzewce zarządził gierkę, dzieląc kadrę na trzy drużyny. Wnioskujemy, że znaczniki rozdawał na chybił-trafił, bo nikt o zdrowych zmysłach nie stawiałby w jednej formacji Voskampa z Więzikiem. To dopiero była heca. Młodszy próbował dryblować, walczył, a nawet i oddał jakiś strzał w kierunku ogródków działkowych, poniekąd zapominając że obok stoi partner z ataku. Holender w końcu musiał jakoś wyładować swoją złość. Najbardziej ucierpiał słupek. „Johnny” soczystym kopnięciem z półobrotu zaznaczył swoją obecność w zajęciach.
Czekacie na doniesienia dotyczące Gikiewiczgate? Zatem… U głównych aktorów afery alkoholowo-konfidenckiej wciąż bez zmian. Stara bida? Niekoniecznie. Mają się dobrze, trenują, biegają, tylko rozmawiają już nieco ciszej. Ogólnie, drużyna nie zwraca na nich uwagi, im też brakuje już tego wigoru. Na całe szczęście, Levy dokooptował kilku juniorów, z którymi bracia mogą śmiało porozmawiać, czy sprzedać koleżeńskiego kuksańca. A o transferze nie chcą słyszeć.
– Napiszcie, że Gikiewicze odchodzą – krzyczał w kierunku dziennikarzy Rafał.
Skoro, tak prosisz – napiszemy. Gikiewicze odchodzą – jedynie w cień, bo o poważnym zainteresowaniu nie sposób usłyszeć.