Kevin Prince-Boateng to jednak facet bez charakteru. Wystarczyło skrzyknąć kilkunastu wieśniaków, którzy udawali małpy na trybunach, by zawodnik, któremu zostało półtora roku kontraktu, który zarabia rocznie dwa miliony euro i ma dość pewne miejsce w drużynie, zagroził odejściem z klubu. – To wydarzenie zostawiło na mnie ślad. Zastanowię się przez trzy dni, spotkam się z menedżerem i zobaczymy, czy jest sens, bym dalej grał we Włoszech – zapowiedział na łamach niemieckiego „Bilda”.
No, to kibice Pro Patrii mogą sobie przybić po piątce, bo swój nikczemny cel – czyli powtórzenie casusu Marca Zoro – osiągnęli. Nie dość, że wyprowadzili piłkarza z równowagi, to jeszcze sprawili, że ten chce opuścić kraj i popiera go pół piłkarskiego świata. Media przewidują, że kolejni zawodnicy wstrząśnięci podobnym zachowaniem trybun też będą decydować się na „Boateng moment”, czyli pokazywanie pleców rasistom, bo „dzięki temu będzie o tym mówił cały świat”. A problemowi rasizmu trzeba przecież poświęcać należną uwagę.
Wszyscy tylko zapominają, że każdy kij ma dwa końce i jeśli Boateng nie przeniesie się do Anglii, o której mówi się najwięcej, tylko np. do Hiszpanii, to najprawdopodobniej momentalnie padnie ofiarą rasizmu. Bo skoro reaguje tak ostentacyjnie… Dziwne, naprawdę, przecież to bardziej typ Balotellego, który z kamienną twarzą przyznaje, że jeśli ktoś w niego rzuci bananem, to… go zabije, a przy pierwszej okazji zdemoluje okoliczny pub. Jakoś nie możemy odszukać w pamięci momentu, kiedy Kevin-Prince stał się tak delikatny.