Jedyna propozycja na piątkowy, piłkarski wieczór brzmiała: Saragossa – Betis. Dosyć przykro. Na kolanie wypisalibyśmy tysiąc pięćset rzeczy, które warto zrobić w piątek o tej porze i mecz dwóch hiszpańskich średniaków byłby prawdopodobnie tysiąc pięćset drugi. Ale stało się. Włączyliśmy i oglądamy, jednym otwartym okiem, co jakiś czas zadając sobie pytanie: po co?
Gdzie sens, ale przede wszystkim – co oni jej zrobili? Co stało się z tą ligą?
Mecz drużyny numer pięć (pewnie, że to piątka na wyrost, ale tak dziś wskazuje tabela) z dwunastym zespołem jednej z najsilniejszych lig na świecie – bez wykłócania się o kolejność, na pewno jednej z trzech, czterech najbardziej prestiżowych – z samej definicji powinien mieć ręce i nogi. Tylko, do cholery, gdzie podziały się emocje? Gdzie te spodziewane atrakcje? Jorge Molina przez czterdzieści minut szarpie się z Franco Zuculinim. Paco Montañes strzela na kwadrans przed końcem, dając złudne nadzieje Saragossie, która w obronie popełnia błąd za błędem. Ale jakości w tym za grosz. Takiej na poziomie europejskim.
Jakby pies to zjadł, to by czym prędzej zwrócić. A przecież to żaden przypadek, żaden przykry wyjątek. W Hiszpanii takie mecze toczą się co tydzień. Celta – Valladolid. Getafe – Rayo Vallecano, Levante – Granada. Można wymieniać i wymieniać, lista nie jest wcale krótka.
Nie sposób nie odnieść wrażenia, że Primera Division została kompletnie owładnięta przez Real i Barcelonę. Dwie gigantyczne machiny piłkarskie, finansowe i marketingowe. Gdzieś w peletonie jeszcze w miarę żwawo pedałują Atletico i Valencia. Może Malaga czy Bilbao, świeżo po pokazach w Europie, ale im dalej, tym jest gorzej. Pod przykrywką Messich i Casillasów, Mourinho i Guardioli ta liga od środka gnije.
Hiszpania zwariowała na punkcie swoich mocarzy.
Casillas czy może Adan? Oto i dylemat. Który stanie w bramce?
Iniesta deklaruje, że chciałby zakończyć karierę w Barcelonie.
Tito Vilanova wziął udział w treningu, po raz pierwszy po operacji.
Trener Barcy czule przywitany przez Erica Abidala. Fotostory.
Czy Messi może nie otrzymać Złotej Piłki? Ronaldo mu zagrozi?
Piłkarze Realu z charytatywną wizytą w madryckim szpitalu.
Śledząc dowolny hiszpański serwis i pierwszą lepszą gazetę nie można się wręcz przebić przez te dziesiątki newsów i newsików. „Mourinho pierdnął na porannym treningu. Pepe twierdzi, że Cristiano jest szczęśliwy w Madrycie”. Słowem: medialna młócka godna TVN24. Ale jednocześnie młócka, o której ludzie chcą czytać, jak Hiszpania długa i szeroka. Ci w centrum kraju może trochę więcej o Realu, ci bliżej Francji znacznie chętniej o Blaugrana, ale wszędzie sprawdza się ten sam system. Piłkarze Rayo Vallecano obchodzą garstkę zapaleńców. Paru kibiców, działaczy Rayo Vallecano, samych piłkarzy i ich najbliższe rodziny.
Jasne, odrobinę przerysowane, ale czy tak dalekie od prawdy?
Ale może to wcale nie przez Real i Barcelonę? Może ta reszta ligowych maruderów jest właśnie warta TAKIEJ uwagi, jaką się im poświęca. Można spierać się do końca świata, która liga lepsza: czy hiszpańska, czy angielska, temat od lat wraca, więc i pewnie wracał będzie, ale w gruncie rzeczy cała ta dyskusja ma sens tylko w jednym przypadku. Gdy myślimy: Hiszpania równa się Real, Hiszpania równa się Barcelona. Wyłączając te dwa twory poza nawias, nie ma się już o co spierać.
Dół Primera Division jest dziś szary, jakiś zwiędły i bez mocy. Może rzadko to dostrzegamy, ale przecież to nie znaczy, że tego wcale nie ma. Kiedy w Anglii w sobotę wczesnym popołudniem gra pierwsze lepsze Newcastle z Fulham, obecnie dwie ekipy w skali całej ligi dość przeciętne, i tak należy spodziewać się emocji. Oczekiwać, że iskry będą się sypać do ostatnich minut i że znajdzie się paru zawodników, których nie warto spuszczać z oka, bo stać ich na coś wielkiego.
W Hiszpanii dzisiaj tego nie ma. Tylko rozdmuchane, genialne show na szczycie, a w tle przeciętny spektakl czwartorzędnych bohaterów. Ot, Montañes kontra Molina.