W Widzewie wyłożyli dziś karty na stół i z nowym rokiem zapoczątkowali, przynajmniej teoretyczną, rewolucję. Zmieniono już skład Rady Nadzorczej i zarządu. Mniejsza już z tym, kto do tego zarządu się dostał, bo dziś połowa piłkarskiej Łodzi przybiła sobie piątki i z uśmiechem na twarzy przyklasnęła – Mateusz Cacek, z zawodu syn, właśnie został odsunięty na boczny tor. I wcale nie musi to być zagrywka pod publiczkę, suche PR-owskie zagranie…
Jeszcze niedawno na stanowisku prezesa przez długi czas pozostawał wakat, jeszcze niedawno w zarządzie zasiadały zaledwie dwie osoby. A dziś Widzew zaliczył poważny skok – czy jakościowy, to nie wiemy, ale na pewno ilościowy. Ot, w zarządzie znalazł się choćby Michał Wlaźlik, kierownik zespołu, który mając nieco ponad 25 lat został też szefem skautingu (do tej pory w klubie określano go krótko: „specjalizacja: ucho”). I wtedy podobno na dzień dobry zarządził dwie rzeczy. Po pierwsze, że dotychczasową skalę obserwowanych piłkarzy z bodajże 1-6 zmieniamy na 1-20 (tak samo jest w Football Managerze). I po drugie, że na 90minut.pl wyszukujemy młodych zawodników, którzy regularnie grają, strzelają bramki i wysyłamy im zaproszenia.
W zarządzie jest też dotychczasowy rzecznik prasowy, co – trzeba przyznać – nie jest zabiegiem powszechnie stosowanym w poważnym biznesie. Takie ścieżki kariery możliwe są dzisiaj chyba tylko w Łodzi.
Ale dzisiejsza wiadomość numer 1 jest taka, że ojciec nie tylko odsunął młodego na bok, ale zabrał mu też zabawki. Zabawki, z którymi Mateusz sobie nie radził i którymi wyrządzał coraz większą krzywdę. Choćby właśnie ojcu, który jeszcze niedawno na pytanie, czy Widzew to drogie dziecko, silił się na sztuczny uśmiech, mówiąc: na pewno najdroższe.
Między Cackiem seniorem a Cackiem juniorem nie układało się ostatnio chyba najlepiej. Od tego sezonu Sylwester w Łodzi pojawia się coraz częściej, chodzi na mecze i osobiście uczestniczy w spotkaniach biznesowych. Innymi słowy: przejął władze nad klubem, a właściwie odebrał ją potomkowi.