Dla kibiców europejskich drużyn Klubowe Mistrzostwa Świata to regularnie powtarzający się problem – innymi słowy, zwykła strata czasu i kompletnie zbędna impreza. Zbędna na tyle, że zdecydowana większość – mimo sporych możliwości finansowych – wyjazdu za zespołem nawet nie rozważa. Są jednak i tacy, którzy stają na głowie, byle tylko wyjechać: biorą urlop lub rzucają robotę, zadłużają się na niemałe pieniądze i jadą kibicować… Poznajcie fanów Corinthians, którzy właśnie w grupie ponad 20 tysięcy osób polecieli do Japonii na KMŚ. Cena biletu na samolot? Dwa tysiące dolarów od sztuki!
– Dla nas Corinthians jest jak ojczyzna. Jak religia. Jedni zaciągają w bankach pożyczki, pożyczają kasę od rodziny i przyjaciół, drudzy – rzucają prace, sprzedają rowery, samochodowy, nawet lodówki. Robimy wszystko, by móc jeździć za naszą drużyną. Teraz jest to Japonia, potem może być to Londyn, obojętnie – przyznaje na łamach angielskich mediów jeden z kibiców. Bo dziś cały kibicowski świat oszalał na punkcie ludzi, którzy już od dawna szaleją wokół swojego klubu.
Najpierw w dniu wylotu drużyny ekipa 15 tysięcy osób zameldowała się na lotnisku, niedługo potem jeszcze większa grupa fanatyków przywitała piłkarzy na miejscu. Biało-czarne barwy zdominowały japońską Nagoyę, przejęły kontrolę i nad miastem, i również nad stadionem w półfinale z Al-Ahly. I przejmą nad nim kontrolę również w niedzielę, na finałowym meczu z Chelsea.
Zresztą, sami popatrzcie, co tam się działo:
20 tysięcy ludzi poleciało kilka tysięcy kilometrów za drużyną piłkarską. Polecieli ludzie, którzy w podporządkowali wszystko, aby znaleźć się w Japonii. Polecieli ci, których tak naprawdę, gdyby nie pożyczki od znajomych, na taką podróż nie byłoby stać. 20 tysięcy ludzi… Jesteście w stanie sobie to wyobrazić? Przecież to liczba porównywalna do tej, która przez całą rundę zameldowała się w Bełchatowie.
Aha, a propos tego futbolowego szaleństwa, to tradycyjnie zawładnęło ono Japończykami na sam widok gwiazd z Wysp Brytyjskich. Zagraniczne media żartują, że Rafa Benitez musiał oddalić się na sześć tysięcy mil od Stamford Bridge, żeby ktoś w końcu poprosił go o autograf. A dziennikarze panowie podający się za dziennikarzy nawet zakładają klubowe koszulki (Szczepłek byłby z was dumny) w nadziei na wywiad…
