Reklama

Jak napiszesz coś o mojej rodzinie, będziesz miał ze mną problemy… – wyjątkowo barwna historia Janosa Szekelyego

redakcja

Autor:redakcja

06 grudnia 2012, 15:13 • 10 min czytania 0 komentarzy

Wpisać w rumuńskich googlach „Janos Szekely”, to jak w polskich… „Radosław Majdan”. Wyskoczy nam więcej pudelków, pitbulków czy innych amstafków niż poważnych, sportowych mediów. Przeczytamy głównie o tym, jak Rumun miał brylować poza boiskiem. Decydujące bramki, oferty transferowe? Wolne żarty. Raczej bijatyki, zdrady, podejrzenia o korupcję. Jeśli wierzyć tamtejszej prasie, skrzydłowy Korony to typowy „bad boy”. To ciekawe, bo w Polsce ma opinię… człowieka, dla którego największą wartość ma rodzina. – Jak tylko schodzimy na temat bliskich, Janos staje się inny, skryty. Widać, że bardzo chce ich chronić – mówi nam kierownik drużyny, Łukasz Tomczyk.
– Potwierdzam, rodzina przede wszystkim. Spokojny, bardzo pomocny chłopak. Mogę zadzwonić do niego o każdej porze dnia i nocy, zawsze odbierze – podpisuje się pod tezą Paweł Golański, wieloletni przyjaciel Szekely’ego. My także, o przyzwoitej porze, zadzwoniliśmy do „Szakala”, jak mówią na niego koledzy z drużyny.

Jak napiszesz coś o mojej rodzinie, będziesz miał ze mną problemy… – wyjątkowo barwna historia Janosa Szekelyego

– Janos, różnie o tobie piszą w Rumunii, moglibyśmy się spotkać i pogadać? Wyjaśnisz mi parę rzeczy.
– Ok, w następnym tygodniu się zdzwonimy. Ale nic o moim życiu prywatnym! Rozumiesz?
– Ok.
– Rozumiesz? Na pewno? Powtórz: nic o moim życiu prywatnym.
– Nic o twoim życiu prywatnym…

W następnym tygodniu zadzwoniliśmy, ale odpowiedź dostaliśmy dopiero po dwóch dniach, smsem. „Nie mam czasu się z tobą spotkać. A tylko napiszesz coś o moim życiu prywatnym, o mojej rodzinie, będziesz miał ze mną problemy! Przemyśl to”.

Problemy? Challenge accepted.

PRZYJACIEL RODZINY

Reklama

Trochę Janosa rozumiemy, że nie chce gadać o rodzinie, bo w rumuńskich tabloidach bez problemu znajdujemy artykuły o tym, gdzie para spędza święta albo jakie chrzciny wyprawia synowi. Fakt, że jeden z paparazzich dotarł do telefonu kolegi Szekely’ego, który otrzymał od niego smsa z życzeniami, podpisanego „Janos & Dana”, był podstawą do napisania artykułu o tym, że piłkarz chce się wreszcie ustatkować i nawet odłożył już pieniądze na ślub. – Cały urok rumuńskich mediów – uśmiecha się Paweł Golański. – Wiem, bo przeżyłem to na własnej skórze, o mnie też pisali. Czasem wystarczy, że paparazzi zobaczy cię w restauracji przy lampce wina, a na drugi dzień czytasz, że wypiłeś dwie butelki whisky, a potem poprawiłeś to trzema piwami – ironizuje „Golo”, przyjaciel rodziny Szekelych, ojciec chrzestny Midasa, najmłodszego jej członka. – Śmiałem się w jakimś z wywiadów, że może kiedyś będę nawet trenerem Midasa. Nie no, nie myślę jeszcze o przyszłości, ale życie pisze różne scenariusze – mówi Golański. Chrzestnym jest podobno dobrym, a na samej uroczystości pokusił się nawet o krótkie przemówienie. Od czasów gry w Steuie Bukareszt, były reprezentant Polski biegle posługuje się językiem rumuńskim. – Czasem tłumaczę Janosowi odprawy, sprawy szatni. Ale on dobrze się dogaduje z grupą, umie angielski – opowiada „Golo”.

Jak to się stało, że obaj panowie złapali tak dobry kontakt? Mimo że Szekely przychodził do Steauy jako gwiazda, to Golański pomagał mu w aklimatyzacji w drużynie. Janos zaś wspierał „Gola” w sprawach czysto życiowych, uczył języka. Aż w końcu ich przyjaźń przeniosła się na płaszczyznę osobistą. – Jak wyjechał do Rosji, ciągle ze sobą rozmawialiśmy przez telefon – wspomina obrońca Korony. „Szakal”, wraz z wspólnym znajomym obu panów, Petre – właścicielem dwóch restauracji w centrum Bukaresztu, wpadli na pomysł, żeby odwiedzić Pawła w Polsce. Tu i teraz, z zaskoczenia. Wsiedli w samolot i polecieli na mecz Korony z Wisłą. „Golo” opowiadał im, że to dla koroniarzy szczególne mecze, coś jak derby Bukaresztu. Zabrali ze sobą jeszcze transparent, ogromną rumuńską flagę z napisem „Jesteśmy z Tobą. Golo powodzenia”, ale nie wnieśli jej na stadion. Nie mieli pojęcia, że takie rzeczy zgłasza się wcześniej do delegata. Usiedli na trybunach, a żona Pawła dogadała się wcześniej z Krzysztofem Pilarzem i Tomaszem Lisowskim, żeby podczas rozgrzewki, ot tak, zaprowadzili „Gola” na umówiony sektor.

– Chodź, Paweł, pokażemy ci coś!
– Pogięło was? (śmiech)
– No chodź, chodź!

Weszli na trybunę i… błądzili. Nie mogli znaleźć umówionego miejsca. Kibice zdezorientowani, bo piłkarze biegają po stadionie, zamiast się rozgrzewać. W końcu panowie się odnaleźli, przywitali, a Golański zagrał jak z nut. Potem rumuńska delegacja pojechała do Kielc, gdzie kibice dziękowali koroniarzom za walkę. Przyszło sto osób, były race, śpiewy, tańce, noszenie na rękach. Szekely bardzo się zdziwił, że tak to tu wygląda. W Rumunii było inaczej, spokojniej. Flagę, której nie wnieśli na stadion, Rumuni powiesili pod stadionem na płocie aż kilku idiotów ruszyło, by ją zerwać. Pewnie by im się udało, gdyby nie interwencja Golańskiego.

POLSKO-ROSYJSKIE WOJAŁ»E

To właśnie dzięki niemu Szekely jest dziś w Koronie. To on chodził do gabinetu prezesa i przekonywał, że warto ściągnąć akurat tego skrzydłowego. 29-latek dostał w końcu zaproszenie na testy, trener wydał o nim pozytywną opinię, ale… „Szakal” nagle spakował walizkę i wyjechał. Obie strony nie mogły dogadać się w kwestii finansowej. Rumun cały czas liczył na intratną ofertę z Rosji albo Ukrainy. Ostatecznie fax milczał, więc skrzydłowy wrócił z podkulonym ogonem w końcówce okna transferowego i zgodził się na „marne” sześć tysięcy euro miesięcznie. Marne, bo wcześniej zarabiał trzy razy tyle.

Reklama

Nikt poważny go nie chciał, bo był kotem w worku – nie grał w piłkę od września 2011 roku. – Kto wie, gdzie byłby teraz, gdyby nie te kontuzje? – zastanawia się Golański. Wcześniej grał w Wołdze Niżny Nowogród, choć „grał” to chyba za duże słowo. Łącznie na boiskach Premier Ligi spędził ledwie 427 minut. Kontuzja kontuzję kontuzją goniła.

Mimo to zdążył wziąć udział w korupcyjnej aferze. Jego drużyna, w której grał także inny Rumun, Michael Plesan, mierzyła się z Kubanią Krasnodar, czyli klubem trenowanym przez… Dana Petrescu. Media sugerowały, że po starej znajomości (Petrescu trenował obu piłkarzy), Rumuni odpuszczą ten mecz. Sprawa była na tyle poważna, że bukmacherzy wycofali nawet to zdarzenie z oferty, a ci, którzy je zostawili, zaproponowali graczom śmieszne stawki. Co się dzieje podczas meczu? Wołga gra jakby po boisku biegało jedenastu Danielów Sikorskich. Traci bramkę po dwudziestu minutach, a po dwudziestu siedmiu z boiska schodzą dwaj Rumuni. Względy taktyczne, urazy? Szanujmy się. To był jasny komunikat trenera – tych dwóch mogło naprawdę maczać w tym palce.

Ostatecznie Kubań wytarł Wołgą podłogę – było 5:0 – więc jeśli ktoś ustawił mecz, to cała drużyna, a nie rumuńska dwójka. Rosyjska federacja zapowiedziała, że zbada, co tam się działo. Węszyli, węszyli, ale wywęszyli tyle, co Smuda na komisariacie w Kolonii. – Trener ma nas publicznie przeprosić – domagali się „sprzedawczyki”. Przeprosił, sprawa poszła w niepamięć. Dwa tygodnie po tym meczu, „Szakal” mógłby brylować w gazetach, owszem, ale nie na okładkach a w rubryce „nekrologi”. Samolot, którym latała drużyna, od jakiegoś czasu miał niewykrytą awarię. Cztery dni przed lotem do Machadżkały na mecz, rozbił się. Leciała nim akurat drużyna hokejowa, Lokomotiv Jarosław. 43 osoby zginęły, przeżyła tylko jedna. Gdyby planowo zakończył swój lot z hokeistami, prawdopodobnie rozbiłby się z piłkarzami Wołgi.

W Koronie póki co Szekely nic wielkiego nie pokazał – ot, niezły skrzydłowy z dobrym dryblingiem. Królem strzelców nie będzie, ale jeśli jest jakaś klasyfikacja, w której może wieść prym, to na pewno… galeria „Padolino”. Szekely lubi się wywracać, nie będąc wywracanym. Lubi udawać, że ma urwaną nogę, kiedy rywal go ledwo drasnął. Oczywiście, innym koroniarzom również zdarzały się bezczelne symulki, jak np. Lisowskiemu, który w meczu z Podbeskidziem upadł w niepodrabialnym stylu, ale nikt nie robi tego tak notorycznie i tak bezczelnie jak Rumun. – Jeżeli to nam przynosi korzyść, czemu nie? Jak go ktoś kopnie, czasami zbyt dużo dodaje od siebie, racja. Ale potrafi też wejść ostro, zdecydowanie – mówi nam Golański. Cóż, o ile sobie przypominamy, „Golo” był pierwszym do krytykowania sędziego Lyczmańskiego, mógłby też być tak samo obiektywny wobec swojego kolegi… – Nie mamy o to w szatni do niego pretensji. Zresztą, nawet nie było takiego tematu – dodaje.

BEZ CYCKÓW, ZĘBÓW I SPRAWY W SÄ„DZIE

Zastanawiało nas, czemu nie chciał wrócić do Rumunii, skąd miał oferty, ale za wszelką cenę wolał zostać za granicą. Liga rumuńska to wyższy poziom, europejskie puchary, dobre zarobki, no i jest się u siebie. Zresztą, samo odejście ze Steauy – mimo sportowego regresu – było mu na rękę. Powiedział kilka słów za dużo do prezesa Becaliego, podobno bardzo impulsywnego człowieka, który się obraził i, na rok przed jego końcem, rozwiązał kontrakt z klubem z winy zawodnika.

Chciał chronić swoją rodzinę przed szumem medialnym, bo niełatwo wychowywać syna, kiedy tabloidy rozpisują się, że potajemnie, na zgrupowaniach, spotykasz się ze swoją byłą dziewczyną, wziętą modelką, Andreą Trivdaar. Ta miała wspinać się po balkonach hotelu, jak spider-man, żeby spędzić noc ze swoim kochankiem. Redaktor jednego z portali, bawiąc się jak gdyby nigdy nic w jednym z rumuńskich klubów, widział parę razem. Nie, nie zachowywali się jak brat z siostrą. Cała saga medialna zakończyła się rozstaniem Andrey ze swoim dotychczasowym chłopakiem. Hm, rozstaniem? Czy możemy tak nazwać zerwanie przez sms-a? Tak, tak, pudelki o tym pisały.

Szukanie Jana Złomańczuka to nic w porównaniu do poszukiwań rumuńskich mediów. Nie wiemy, co Janos robi w łóżku i z kim, nawet nie chcemy wiedzieć, ale… gdzie są cycki?

Kolejny portal opisuje, jakoby Szekely miał dać w ryj jakiemuś biznesmenowi w kasynie (może chciał napisać coś o jego rodzinie?). Ale po kolei. „Szakal” wyszedł ze znajomymi na miasto. Trochę popili, potem trafili do kasyna. Nikt w Rumunii nie robił tajemnicy z tego, że Szekely lubi sobie pograć w pokera, bynajmniej nie na zapałki. Jeden z przyjaciół spotkał na miejscu starego znajomego, Nikolasa Mindę, biznesmena. Zaprosił go do stołu. – Nie znałem go wcześniej, nie wiedziałem, że jest piłkarzem. Był pijany. Miałem wrażenie, że blefuje, więc zagrałem za większą sumę i powiedziałem „sprawdzam”. On nie chciał pokazać, co ma w kartach. Mówił, że gra się dla zabawy i żebym go nie obrażał, chcąc jego pieniądze. Ostatecznie myślałem, że wszystko się uspokoiło. Wstałem od stołu, a on mnie nagle uderzył, a potem jeszcze raz. Od razu odciągnęli go znajomi. Cały zalałem się krwią, złamał mi zęba. Miałem siniaka pod okiem. Kosztowało mnie to trochę, bo ten ząb był leczony przez specjalistę z Niemiec – mówił na gorąco biznesmen. – Co z tego, że ma świadków. Ja wiem, że nic takiego nie miało miejsca. Takie oskarżenia nadają się na śmietnik – odpowiedział mu Szekely.
Skończyło się ostatecznie na medialnej przepychance, choć Minda zrobił obdukcję i był ze sprawą na policji. – Jeżeli to niby prawda, to czemu ten biznesmen nie wniósł sprawy do sądu? – pyta Golański. Z drugiej strony, jeżeli to nieprawda, czemu Szekely nie oskarżył go o pomówienie?

W Rumunii przypięto do niego łatkę bandyty nie tylko z powodu bójki w kasynie. W Steaule, na łasce prezesa, żył niejaki „Talibanu”. – To chyba jakaś ksywka od nazwiska – wyjaśnia „Golo”. Mieszkał w małym pokoiku na stadionie. Miał jakąś tam śmieszną pensję, ale żył głównie z tego, co „rzucili” mu piłkarze. W zamian zaprowadzał im samochody do mechanika, robił zakupy. Ot, taki wynieś, przynieś, pozamiataj.

Piłkarze go lubili, traktowali jak swojego. Pewnego dnia poprosił ich o pieniądze na… zęby. Mówił, że chce iść do dentysty i wprawić sobie sztuczną szczękę. – Pamiętam to. Kapitan zarządził wtedy zbiórkę, powstała z tego niezła kwota. Mijał tydzień, drugi, a on nadal nie miał tych zębów.
– „Talibanu”, byłeś u dentysty?
– Przegrałem wszystko w kasynie.

Miał pogadankę w szatni. Powiedzieliśmy, żeby już więcej do nas z takimi rzeczami nie przychodził, bo to zwykłe oszustwo – wspomina Golański. Nie wszyscy jednak mieli gdzieś te kilkaset euro, które przegrał. A na pewno nie Szekely.

– On mnie terroryzuje! Za każdym razem, gdy mnie mijał, mówił, że kiedyś mnie złapie i połamie obie nogi – żalił się zdesperowany „Talibanu”. – Śmiać mi się chce. Przecież Szekely to nie jakiś osiłek czy bandyta, ale profesjonalny piłkarz. Po co by mu to było? – pyta „Golo”. W końcu „Talibanu” został nie tylko bez zębów, ale też pokoju. – Jestem zdesperowany! Zostałem na ulicy, nie mam gdzie spać. Myślę nawet o samobójstwie – rozpaczał w mediach. Nic więcej jednak nie powiedział. Umówił się z plotkarskim magazynem na wywiad, ale na niego nie przyszedł. Bał się wysoko postawionych ludzi w klubie. Liczył, że kiedyś jeszcze go przygarną.

Od kiedy Szekely wyjechał z kraju, w mediach o nim cicho. W Polsce nie udzielił jeszcze żadnego wywiadu, nawet oficjalnej stronie klubowej. Co dalej? Korona to, wydaje nam się, tylko trampolina. Z drugiej strony, Rumun odbija się od niej jak 100-kilogramowy bywalec McDonaldów. Transfermarkt wycenia go na 900 tysięcy euro. Dalibyście za niego choć połowę tej sumy? Chociażâ€¦ w cenie dostajemy dobrego aktora, fightera i… terrorystę. Może warto.

JAKUB BIAŁEK

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...