Goniąc wszystkie rekordy, można zrobić sobie krzywdę

redakcja

Autor:redakcja

06 grudnia 2012, 03:00 • 5 min czytania

To nie był dzień na bicie rekordów. Zimno tak bardzo, że kostniały palce. Wiatr, który nie pozwalał ani na moment zapomnieć o tym, że to już grudzień i że temperatura w nocy może się paskudnie dać we znaki. Trybuny zapełnione tylko w połowie, a może raczej należałoby napisać: w połowie puste. I mecz bez żadnej dla Barcelony stawki, skład pełny zawodników na co dzień za słabych nawet na ławkę rezerwowych. Pod koniec pierwszej połowy, beznadziejnej w wykonaniu gospodarzy, zirytowani kibice skandowali z nadzieją: Meeeeesiiiii, Meeeeesiiiii. Tylko on mógł przywrócić sens środowej wizycie na Camp Nou.
Kiedy wreszcie Argentyńczyk zaczął się rozgrzewać, w głowach wielu osób z pewnością zakiełkowała myśl: może jednak było warto? Będziemy świadkami historycznego wyczynu czy nie? Nie.

Goniąc wszystkie rekordy, można zrobić sobie krzywdę
Reklama

Ktoś zrobił przed spotkaniem zdjęcie, na którym widać, jak przez murawę przebiega czarny kot.

Była 85. minuta. Ludzie siedzieli zziębnięci i chyba mało kto spodziewał się, że cokolwiek interesującego jeszcze się wydarzy. Część osób powoli kierowała się do wyjścia, żeby uniknąć korków czy tłoku w metrze. Ale byli tacy, którzy cały czas czekali na tego historycznego gola w wykonaniu Messiego. Wiadomo, jak to z nim jest – obrońcy nie mogą go spuścić z oka ani na moment, a co dopiero kibice. Pięć minut to dla niego tyle, co dla innych napastników sto dwadzieścia. Człowiek, który na boisku otwiera niewidoczne wcześniej drzwi, zna wszystkie ścieżki, każdą drogę na skróty.

Reklama

85. minuta – wtedy właśnie świetnym podaniem popisał się ten, który odmienił spotkanie – Gerard Pique. Z trybun można było dostrzec, jak zmiana środkowego obrońcy (Pique za Adriano) może całkowicie uzdrowić… ofensywę. Adriano nie radził sobie z wyprowadzaniem piłki, z kolei Pique robił to perfekcyjnie, dzięki czemu bramkarz Pinto przestał być najczęściej wykorzystywanym zawodnikiem, a gra przeniosła się na połowę Benfiki.

To właśnie Pique z wyczuciem zagrał do Messiego, ten ruszył na bramkarza – a co było dalej, każdy wie. Większość kibiców na stadionie nawet nie zauważyła, że z Argentyńczykiem jest jakiś problem. Rozpamiętywali sytuację, kiedy mógł paść gol i dopiero po chwili spostrzegli, że Leo ciągle leży na murawie. Najpierw przenikliwa cisza, później bardzo głośne „Meeeeesiiiii, Meeeeesiiiii”, ale kłamstwem byłoby napisać, że krzyczeli wszyscy. Nie – niektórym ściskało gardło, mnóstwo osób wymownie trzymało się za głowy, spodziewając się najgorszego. Argentyńczyk zazwyczaj nawet po brutalnych faulach szybko wstaje, a tym razem zwijał się z bólu tak bardzo, że Camp Nou cierpiało razem z nim.

Lekarze poprosili o nosze.

Jak cienka może być różnica między chwilą cudowną i całkowitym dramatem. Jeden krok zrobiony inaczej, centymetr w tę czy centymetr w tamtą i rekord Gerda Muellera zostałby wyrównany. Tymczasem chyba każdy kibic wychodził ze stadionu z przekonaniem, że oto na jego oczach dokonała się historia zupełnie inna: że Messi zerwał więzadła. Nie rozmawiano o tym, czy jeszcze Muellera minie, ale czy wróci do gry w kwietniu, czy może w maju. I jak już wróci, to co z niego zostanie? Fani Benfiki opuszczali Camp Nou zdruzgotani, ponieważ ich zespół powinien wygrać, a nie wygrał. Fani Barcelony zdruzgotani byli jeszcze bardziej – zakładając, że Messi pauzować będzie przez kilka miesięcy, nawet jedenaście punktów przewagi nad Realem przestało brzmieć bezpiecznie. Jedenaście punktów z Messim to przepaść, ale bez Messiego – tyle co nic.

Ze stadionu wychodził tłum posępnych, strapionych, przybitych ludzi. Jeden uraz zmienia hierarchię w europejskim futbolu, spycha Barceloną o dwa piętra niżej. Ale nawet nie o to chodziło, nie o przyszłe wyniki. Chodziło o tego poturbowanego chłopaka, oczko w głowie całej Katalonii. O chłopaka, który tak bardzo kocha grać w piłkę, że uparł się, by zagrać też z Benfiką. Xavi się nie uparł, Iniesta się nie uparł, Fabregas się nie uparł, Mascherano się nie uparł, Busquets się nie uparł, Jordi Alba się nie uparłâ€¦ Ale on tak. W najnowszej książce o Messim jest opisana scenka z treningu Barcy: już miał się zacząć, a Leo ciągle nie było. Okazało się, że obraził się na Guardiolę za to, że ten nie wystawił go w meczu. Guardiola nie ukarał Messiego, tylko zrozumiał: Leo po prostu musi grać zawsze. Sprzedał pozostałych napastników.

Ktoś by teraz powiedział – głupi trener, zawodnika trzeba powstrzymać, trzeba myśleć za niego, dmuchać na zimne, Vilanova powinien wysłać go na trybuny, jak wszystkich innych wielkich. A ja sobie myślę: oni tam znają Messiego najlepiej i najważniejszym ich zadaniem jest to, by utrzymywać go w stanie szczęśliwości. Messi jest szczęśliwy kiedy gra. Oczywiście, że mogło się zdarzyć tak, że Argentyńczyk doznałby naprawdę poważnej kontuzji, ale przecież kontuzje zdarzają się też podczas treningów, a nawet w domach (Canizares) czy w samolocie (Boateng). Jeśli Messi chce grać – niech gra. Trzeba uszanować, że są jeszcze zawodnicy, którzy bez piłki przy nodze więdną. Skoro jego sposobem na utrzymywanie formy są regularne występy – po co na siłę to zmieniać? Już wystawienie go dopiero w drugiej połowie było swoistym kompromisem między przezornością trenera i ambicją zawodnika.

Nic groźnego się nie stało – to jest najważniejsze. A morał ze spotkania z Benfiką? Są nawet dwa.

Pierwszy – że rekordy to nic więcej jak tylko statystyczne ciekawostki, w sumie nieistotne, i że momentalnie mogą stracić na znaczeniu. Te same osoby, które w przerwie modliły się, by Messi wreszcie wszedł i odmienił mecz, po ostatnim gwizdku złorzeczyły, że w ogóle został na to spotkanie powołany. Wpierw egoistycznie oczekiwały, że na ich oczach rekord Muellera zostanie co najmniej wyrównany, a później tego egoizmu się wstydziły i apelowały: troska o zawodnika przede wszystkim! Niech odpoczywa!

I drugi – by cieszyć się chwilą. By cieszyć się Messim, póki gra. Nigdy nie wiemy, który mecz dla którego piłkarza może być ostatnim.

* * *

Powrót ze stadionu metrem, ze stacji Les Corts. Jako że optymistyczne diagnozy dopiero się pojawią, a póki co kibice w głowach mają obrazek zwożonego ze stadionu Messiego i przeczuwająÂ najgorsze, w wagonach panuje cisza. Słychać za to… język polski. Naszych rodaków jest więcej nawet niż Azjatów. Już w czasie meczu na trybunach dostrzec można było tylko dwie flagi – pierwsza z białym orłem, druga w barwach Barcelony z napisem „Gryfino”.

Kibicowska turystyka kwitnie, Polacy zalewają Katalonię. Na meczu z Benfiką było ich zapewne kilkuset.

s.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama