Aż miło się wspomina – jak Lech wygrał 1:0 w Rotterdamie, a potem Kikut zatańczył z piłką w meczu z Udinese. Jak chłopaki z Juventusu biegali niemal w kominiarkach po ośnieżonej murawie w Poznaniu. Jak błysnął Możdżeń, jak cieszyliśmy się z goli Rudnevsa. Jak Legia zgasiła Spartak, a potem jeszcze psim swędem wyszła z grupy. Jak Wisła, na którą tak narzekaliśmy, złapała dar od losu od duńskiego Odense i zostawiła w tyle angielski Fulham. Te ostatnie lata w Lidze Europy dawały nam sporo radości. Tym bardziej dziwne było dla nas oglądanie tej ostatniej, szóstej kolejki fazy grupowej, ze świadomością, że tak naprawdę mało kogo te rozgrywki obchodzą. W nieco innych okolicznościach, gdyby ci rodzimi zawodnicy byli ciut mniej żałośni, pewnie teraz pół Polski patrzyłoby w telewizory i nerwowo kalkulowało – wyjdą, czy nie wyjdą? Na kogo trafią? Jak muszą ułożyć się wyniki, żeby zająć drugie miejsce? Ile do końca? Trzydzieści minut, może jeszcze coś trafią.
Nie ma co się oszukiwać, Liga Europy w tym sezonie przechodzi bez echa. Nie zmienią tego Bednarek, czy Sobiech, a już tym bardziej Obraniak, albo kontuzjowany Dudka. Trochę żałujemy, bo to naprawdę efektowne rozgrywki, sporo się dzieje, wiele wrażeń, wiele wspaniałych chwil, szczególnie dla tych zespołów z europejskiej C-klasy, czyli Polski, Azerbejdżanu, czy jeszcze innych Węgier. My jednak, rad nie rad oglądaliśmy dziś futbol bez emocji, z czystego obowiązku, a gdy dodamy, że sytuacja była nierozstrzygnięta zaledwie w czterech grupach – za dużo do pisania to tu nie ma.
Z pierwszej partii zerknęliśmy na Stuttgart, który miał być pewniakiem, a awansował wyłącznie dzięki determinacji Steauy Bukareszt. Niemcy musieli wygrać u siebie z outsiderem grupy, Molde i wówczas spokojnie obserwować przepychankę Rumunów z FC Kopenhaga. Skończyło się to tak, że w 87. minucie meczu w Kopenhadze, gdy Vetokele wyrównał na 1:1, na Stuttgart padł blady strach. Wystarczyłaby jedna przypadkowa bramka, jeden błąd sędziego, który gwizdnąłby karnego z kapelusza i zamiast awansu, byłaby rozpacz. Ok, przesadzamy, że rozpacz, może dlatego, że akurat nasze wspomnienia z Ligą Europy są przepełnione emocjami (nawet my trzymaliśmy kciuki za tych wszystkich Kikutów, Małeckich, Wawrzyniaków i resztę). Tak czy owak, VfB nieomal wypadło z gry, w dużej mierze przez swój minimalizm – Niemcy grali ospale, niemrawo, jakby wiedząc, że tam w Kopenhadze prowadzi Steaua, więc wszelkie wysiłki są zbędne. Nawet szturm na bramkę w drugiej połowie prowadzony był w tempie charakterystycznym dla klasyków podań wszerz i w tył, jak Mamia Dżikija, czy inny Cetnarski.
Szczerze? Chcielibyśmy, żeby Stuttgart wyleciał tuż po wyjściu z grupy. Jak się gra nawet nie na pół, ale na ćwierć gwizdka, to kończy się tak jak Manchester United rok temu.
***
Szkoda nam Young Boys. Dziesięć punktów w grupie z Anży, Liverpoolem i Udinese to z pewnością olbrzymi sukces, a wylot z turnieju wyłącznie dzięki małej tabeli dla trzech zespołów musi boleć. Szwajcaria to już dawno nie są ogórki, co udowadniało choćby FC Basel w Lidze Mistrzów, ale to zawsze urocze, gdy zespół – delikatnie rzecz ujmując – skromniejszy, mniej medialny, wypieprza z turnieju nowobogackich milionerów, albo lekceważących rozgrywki potentatów z jednej z najsilniejszych lig świata.
Swoją drogą, te nieco młodsze chłopaki z Liverpoolu mają chyba przed sobą całkiem niezłe perspektywy. Nie oglądamy ich zbyt często, ale sprawdzian generalny – czyli wygranie grupy w Lidze Europy – udało im się zaliczyć.
***
Mimo wszystko zaskoczeniem jest dla nas Napoli. Byliśmy pewni, że jeśli już Cavaniemu uda się przekonać klub, że najlepsze dla jego formy będzie 90 minut w środku tygodnia, tuż przed arcyważnym starciem z Interem, to gospodarze nie będą mieli większych problemów z PSV. Tymczasem Cavani wytargował dla siebie miejsce w składzie (co w jego przypadku jest niemal równoznaczne ze zdobyciem gola), spełnił swoje zadanie, wyprowadził neapolitańczyków na prowadzenie, ale potem został kompletnie zgaszony przez Tima Matavza. Napastnik PSV strzelił trójeczkę i w naprawdę dobrym stylu zgasił światło w grupie F, w której i tak wszystko było pozamiatane już po 5. kolejce.
***
W pierwszej serii spotkań emocji już więcej nie było, a stosunek klubów do ostatniej kolejki niechaj zobrazują wyniki. Viktoria Pilzno – Atletico Madryt 1:0, AEL Limassol – Olympique Marsylia 3:0. W innych spotkaniach walka również przypominała raczej te sparingi testowanych, które rozgrywają obecnie kluby Ekstraklasy, niż poważne europejskie puchary.
W drugiej serii spotkań skupiliśmy się na meczu Tottenhamu z Panathinaikosem, kombinując, że skoro jest to jedno z nielicznych starć bezpośrednich rywali do awansu, będzie obfitowało w gryzienie trawy, walkę wręcz i grę ultra-ofensywną. Pierwsza połowa – wielki zawód. Tottenham grał usypiający futbol, a Panathinaikos biegał we wszystkie strony jak niezadowoleni obywatele podczas tegorocznych zamieszek w Grecji. W drugiej – kompletne odwrócenie ról. Na początku „Koguty” trochę przycisnęły, potem Defoe trafił w słupek i… zaczęło się na dobre. Panathinaikos na długie minuty zamknął Anglików we własnym polu karnym, strzelił wyrównującego gola, a nawet stanął przed szansą na drugą bramkę. I wtedy znów niewykorzystana „setka”, tym razem spudłował Panathinaikos. Tak jak słupek Defoe, tak i pudło Greków stanowiło przełom w grze. Po tym otrzeźwiającym plaskaczu obudzili się gospodarze, wyprowadzili dwa szybkie ciosy (trzeci gol – co za asysta!) i zamknęli sprawę awansu.
Spotkanie Videotonu ze Sportingiem przełożono, ale remis Genk z Basel i tak wyeliminował Węgrów z rozgrywek.
***
Polacy: Bednarek zadebiutował w bramce Twente, zagrał cały mecz i wpuścił trzy gole (jeszcze nie widzieliśmy, czy przy którymś zawinił). Sobiech spędził mecz na ławce. Trochę słabo. Liczebnie i jakościowo. Aż trochę nam głupio, że narzekaliśmy rok temu, gdy na tym etapie dosyć piaskowy futbol grała Legia i Wisła. Po pierwsze: wtedy mieliśmy dwa kluby w grupie. Po drugie: oba awansowały dalej…
