– Trochę przesadzacie. Ktoś ze zrujnowanym wizerunkiem nie dostałby propozycji pracy w Polsacie Sport. Poza tym, w każdej chwili mogę się spakować i pojechać trenować młodzież do Wiednia. Tam doceniają ludzi pracowitych, z własnym charakterem, mających coś do powiedzenia. W Polsce czasami ciągle liczy się cwaniactwo i ciche układziki. W Łodzi trafiłem na ludzi, nie mogących poradzić sobie ze swoją niekompetencją i którzy swoją nieudolność skierowali na moje zarobki. Nigdy tego nie zrozumiem i chciałbym zapytać, gdzie są dzisiaj ci ludzie, gdzie jest „nowa generacja”?! Słyszałem, że panowie właściciele w tej chwili otworzyli restaurację w Chinach. Powodzenia – mam nadzieję, że lepiej pójdzie im przyrządzanie sajgonek niż zarządzanie ŁKS-em – opowiada Marcin Adamski w bardzo obszernym wywiadzie z Weszło.
Łatwe życie się skończyło. Po naciąganiu klubu przez ostatnie dwa lata, pora zająć się czymś uczciwym.
Haha, dobry początek.
No, broń się.
Maksymalnie uczciwie podchodzę do pracy w Polsacie. Nie zawsze wychodzi, ale przysięgam że daję z siebie wszystko, no i zapisałem się na kurs trenerski UEFA A.
Ale w pewnych kręgach twoja reputacja została zrujnowana. Szczególnie wśród kibiców ŁKS-u.
Inaczej, kilka osób przez 2 lata robiło wszystko, aby tę moją reputację zepsuć, jednak to im się nie udało. Owszem, w pewnym momencie doszło do małego spięcia z kilkoma kibicami, którym wmawiano różne historie na mój temat, ale dziś już chyba nikt nie ma wątpliwości, czy były prawdziwe. Do Łodzi jeżdżę i będę jeździł często, bo mam tam przyjaciół i mnóstwo znajomych i tak pozostanie. Nie wykluczam nawet powrotu na stałe, bo dobrze się czuję w tym mieście . Ale od czego zacząć, bo jest tego dużo…
Wszystko co negatywne rozpoczęło się od telefonu Keniga, jednego z przyszłych właścicieli klubu. Filip Kenig, zadzwonił z propozycją spotkania. Powiedział, że chcą z Urbanowiczem przejąć klub, ale nie wiedzą, czy zdążą. Miałem wtedy bardzo dobre finansowo oferty, choćby z Iranu i ligi ukraińskiej. Straciłem sporo pieniędzy, bo ŁKS nie płacił mi przez siedem miesięcy i chciałem to sobie jakoś zrekompensować. Na Ukrainie czekał na mnie dwuletni kontrakt, ale wyjazd – między innymi ze względu na dzieci – mi się nie uśmiechał i bardzo się ucieszyłem, kiedy Kenig i Urbanowicz postanowili przejąć spółkę. Na początku poświęciłem im bardzo dużo czasu. Z Urbanowiczem przesiadywałem przez dwa tygodnie po kilka godzin dziennie, nakreślałem mu sytuację w klubie. Wyjaśniałem, jak funkcjonuje piłka, bo oni byli koszykarzami, a to całkiem inna bajka. Nie mieli o niczym pojęcia! I tłumaczyłem im, że podstawą funkcjonowania klubu piłkarskiego powinno być szkolenie młodzieży, bo ŁKS kiedyś właśnie z tego słynął, jak jeszcze posiadał trawiaste boiska, które stracił na rzecz deficytowej hali. Namawiałem aby walczyli z miastem właśnie o tereny pod bazę treningową i oczywiście o nowy stadion, o konkretne zapisy w momencie przejmowania klubu, wyjaśniłem im też, że trzeba jak najszybciej stworzyć profesjonalny skauting, bo to gałąź, która może utrzymywać cały klub. Summa summarum, postawili na… PR i marketing. Niestety jak się okazało, wybrali błędną drogę. Mieliśmy nawet klubową TV, a zamiast profesjonalnego skautingu taki podobny e-scouting, czyli każdy kibic mógł podrzucić kandydaturę piłkarza do wzięcia! Dobre, co nie?! Nie było bazy treningowej, szkolenia, skautingu, a była telewizja ŁKS! Lekki przerost formy nad treściąâ€¦
Nie byłeś typowym piłkarzem. Raczej doradcą zarządu.
Oczywiście. Byłem łącznikiem z drużyną, bo dbałem też o jej interesy. Właściciele byli nawet lekko zdegustowani, że nalegam na to, żeby się spotkali z drużyną i przedstawili. Chciałem, żeby był kontakt, doszło nawet do tego spotkania, ale po jakimś czasie dziwnym trafem – wraz z przyjściem do klubu Tomasza Wieszczyckiego – nasze kontakty się urwały. Oczywiście, celem był awans, ale graliśmy w kratkę. Po prostu nie byliśmy dobrze przygotowani do rundy wiosennej, bo co z tego że pojechaliśmy na obóz, gdy za chwilę z niego wracaliśmy, aby wymusić na władzach miasta obiecywane wcześniej przejęcie klubu. Do tego pierwszy trening na boisku trawiastym odbyliśmy dwa dni przed ligą! Jednak mimo przeciętnych wyników, cały czas mieliśmy dużą szansę na awans. Z nowymi władzami klubu spotkaliśmy się raz jeszcze, na środku boiska…i usłyszeliśmy: „weźcie się w końcu do roboty”. Takie ruganie. Dziwne przemowy w języku angielskim. Każdy chciał błysnąć. Jeden z działaczy powiedział żebyśmy pokazali „cojones”. Wyglądało to dość agresywnie – weszli do klubu i chcieli pokazać, kto tu rządzi. A w tym momencie oczekiwaliśmy wsparcia ze strony nowych właścicieli, normalności po wielu miesiącach zawirowań w klubie, takiego zwykłego zjednoczenia sił.
Uporządkujmy – twoje przyjście do ŁKS-u nie było najszczęśliwszą decyzją. Miałeś dość uznaną markę piłkarza, który grał w Lidze Mistrzów i lidze austriackiej. Zdecydowałeś się na ŁKS i to był chyba pierwszy błąd…
Nie odbieram tego w ten sposób. Byłem wtedy po przejściach z Arką Gdynia, gdzie zaproponowano mi trzyletni kontrakt, a potem się z tego wycofano. Rozwiązałem kontrakt w Niemczech, wygrałem przed dwoma niezależnymi sądami sprawę z Arką i pół roku nie miałem klubu. Nie chciałem brać byle czego. Zawsze marzyłem o Anglii – wyjechałem na testy do Ipswich Town, zaprezentowałem się dosyć dobrze, wygraliśmy sparing z Norwich 3-0, ale okazało się, że obrońca, który miał przejść operację kolana, reprezentant Kanady, ostatecznie wrócił do gry, a może po prostu oczekiwali po mnie więcej. Jednak zaprezentowałem się na tyle dobrze że trener Ipswich polecił mnie swojemu przyjacielowi, który trenował ligę niżej, Northampton. I znowu zagrałem w sparingu, po którym zaproponowano mi kontrakt, jednak bardzo słaby finansowo, więc zrezygnowałem. Tak więc ta Anglia pozostała takim moim niespełnionym piłkarsko marzeniem. Jednak zaraz po Nowym Roku wystąpiłem na turnieju w Poznańskiej Arenie, w drużynie bezrobotnych piłkarzy. Ja, Marek i Bogdan Zając, Tomek Frankowski oraz Mirek Szymkowiak byliśmy w jednym zespole. O dziwo pokonaliśmy Lecha w finale i Marek Chojnacki, komentujący turniej dla Polsatu, zaproponował mi grę w ŁKS-ie. Pierwszy rok był super. Wiadomo – bałagan organizacyjny, pieniądze niepłacone na czas, ale atmosferę mieliśmy rewelacyjną. Byłem szczęśliwy, że znowu gram w piłkę.
Podpisałeś dobry kontrakt… Nie, podpisałem półroczny kontrakt z opcją przedłużenia na dwa lata, jeśli się utrzymamy, na dużo lepszych warunkach. Utrzymaliśmy się, w co nikt nie wierzył. Jakiś dziennikarz mnie nawet pytał na początku: – Przyszedłeś do ostatniego w tabeli ŁKS-u…
– I co z tego? Jak tu przyszedłem, to się utrzymamy.
Zaryzykowałem, przykozaczyłem, ale się opłaciło. Miałem bardzo dobrą rundę – strzeliłem gole z Legią i w derbach z Widzewem. W tym momencie pojawiły się propozycje z połowy ligi polskiej, oczywiście poza czołówką. Daniel Goszczyński mówił, że dzięki większym gratyfikacjom z Canal+, nie będzie problemów finansowych i zbudujemy dobrą drużynę. Uwierzyłem mu, nie chciałem się ruszać z Łodzi, bo dzieci chodziły tam do szkoły. Wyjechałem komentować Euro 2008 z Polsatem, wróciłem i okazało się, że nie ma połowy drużyny. Odszedł Madej, sprzedano Szczota i Arifovicia do Jagi, Tomek Kłos zakończył karierę, a na końcu Śląsk kupił Milę. Zastanawiałem się czy nie odejść, miałem klauzulę wykupu, chyba 250 tysięcy złotych, 33 lata i kilka klubów, które chciały mnie wykupić. Jednak dobrze czułem się w Łodzi, kibice mnie szanowali i Goszczyński za wszelką cenę chciał mnie zatrzymać. Zaproponował mi nowy, czteroletni kontrakt na nowych warunkach, na który przystałem.
50 tysięcy miesięcznie.
Mniej.
Taka kwota funkcjonowała w mediach.
W mediach różne ciekawe rzeczy można przeczytać, ale nie ma to znaczenia, bo byłem zadowolony. Ale skoro pytacie, to wysokość kontraktu nie miała żadnego porównania z moimi zarobkami w Niemczech czy Austrii, a nawet w Polsce wielu słabszych piłkarzy zarabiało lepiej. Jednak czteroletni kontrakt w takim wieku dawał mi stabilizację. Wtedy wiedziałem, że zakończę karierę w 2012. Pierwszy rok – jak wspomniałem – był super, drugi był jeszcze lepszy, bo skazywani od początku na rychły spadek, zajęliśmy wysokie, jak na warunki w których funkcjonowaliśmy, siódme miejsce. Zaraz po tym nastał szok, bo okazało się, że ktoś nie dopełnił formalności z licencją. Nie wierzyliśmy w to i wraz z kilkoma kolegami z drużyny podjęliśmy walkę o odzyskanie licencji.
Fakt jest faktem, że o klub wtedy najbardziej walczyli piłkarze. Piłkarze, trenerzy, Grzesiek Klejman i Tomek Kłos… I to by było na tyle. Aha, zapomniałbym, wspierało nas też kilku dziennikarzy, głośno domagających się powrotu ŁKS do Ekstraklasy m.in. portal Weszło, mających w sobie trochę więcej poczucia sprawiedliwości od reszty milczącej branży, zadowolonej ze swoich ciepłych posadek. Do tej grupy zaliczał się o dziwo „wielki” ełkaesiak Wieszczycki, tłumacząc się później polityką stacji, w której pracował. Było to żenujące.
Wiadomo było, że ŁKS ma problemy finansowe, ale jeśli chodzi o brak licencji – przesądziła głupoty.
Pojawił się nie wiadomo skąd jakiś tymczasowy prezes Gałuszka i on się miał tym zajmować. Do dziś nie wiem skąd on się wziął w klubie. Jednak mimo jakichś błędów formalnych popełnionych przez tego gościa, powinniśmy dostać licencję, skoro inne kluby dostały. Nie twierdzę że klub spełniał wymogi licencyjne, ale pierwszy raz od dawna nie było prawie w ogóle długów, bo wszystko poregulował Grzesiek Klejman, który chciał przejąć klub. Wtedy gdyby stosować te same kryteria przyznawania licencji nie powinno dostać co najmniej 6 innych klubów. Tego nie mogliśmy zrozumieć i tych wszystkich, którzy milczeli i to akceptowali. Walczyliśmy więc o klub, ale też o swoją przyszłość. Nigdy nie mówiłem, że kocham ŁKS…
… ale nieraz opowiadałeś, że wtedy nabrałeś dużego sentymentu do klubu.
Oczywiście. Darzyłem dużą sympatią ludzi związanych z klubem, zżyłem się ze środowiskiem. Ale żeby było jasne – nie jestem z tych piłkarzy, którzy całują wszystkie herby. Przyszedłem tu m.in. zarabiać pieniądze. Nie dostaliśmy licencji i zaczął się chaos. Kasy nie było, struktura organizacyjna klubu prawie nie istniała, niemal wszystko ogarniał kierownik Jacek Ł»ałoba. Dlatego kompletnie nam ten początek w pierwszej lidze nie wyszedł. Wielu piłkarzy odeszło, ale razem z trenerem Wesołowskim próbowaliśmy to jakoś ciągnąć. Nabraliśmy jakiejś siły, zaczęliśmy wygrywać mecz za meczem i skończyliśmy na trzecim miejscu z małą stratą. To było mistrzostwo świata.
Wtedy właścicielem był Klejman? Powinien być, bo wpłacił duże pieniądze i uratował w pewnym momencie klub, ale sprawa nie była do końca uregulowana prawnie. Wiadomo, gdybyśmy grali w Ekstraklasie, Grzesiek dalej utrzymywałby klub, bo mógłby odzyskać zainwestowane pieniądze, natomiast w pierwszej lidze było to niemożliwe.
Mieliście płacone?
Klub powoli upadał i z odsieczą pojawiło się miasto, które postanowiło przejąć spółkę. Z miasta został oddelegowany szef MOSiRu, Gałązka i on się tym wszystkim zajmował. O piłce nie miał pojęcia, ale z perspektywy czasu – zrobił dobrą robotę nowym właścicielom, bo nie akceptował kontraktów piłkarskich i ciął równo z trawą. Dużo ugrał finansowo przed nadejściem Keniga i Urbanowicza. Wielu menedżerów przyjeżdżało wyrwać piłkarzy za psie pieniądze. Jeden z nich prosił mnie nawet o pomoc… I pytam gościa, bo nie odpuszczał: – Czego ty właściwie chcesz ode mnie?
– Marcin, pomóc. Wyobraź sobie tort. Dzielisz go na kawałki. Jeden twój, drugi mój. Wszyscy muszą być zadowoleni.
– Wiesz co? Spierdalaj.
Pogoniłem gościa z klubu, a przyjeżdżało takich wielu. Bardzo spodobało się to Gałązce, bo miał takie samo podejście. Sam dobrowolnie zgodziłem się na obniżkę kontraktu, żeby klub przetrwał i został przejęty przez miasto. Zrzekłem się też dość dużej premii za siódme miejsce. W sumie, wszystkiego razem, zrezygnowałem z ok. 250 tysięcy złotych. Zdawałem sobie sprawę, że tego nie odzyskam, ale chodziło mi o to, żeby przyszedł nowy inwestor i przejął klub. Razem z Tomkiem Hajto, który również dużo odpuścił, przekonywaliśmy resztę zespołu. „Nakręciliśmy” też jednego menedżera, żeby odpuścił milion złotych w zamian za kartę Mladena Kascelana. Wykonaliśmy – uważam – świetną robotę.
A prezesa dalej nie było…
Gałązka to wszystko formalizował, bo nie byliśmy umocowani prawnie. Doradzaliśmy mu tylko pod względem sportowym, ale nie było to łatwe, bo żaden piłkarz nie chciał przyjść do klubu w którym długi sięgają 7 miesięcy
Czyli klub nie miał żadnej struktury administracyjnej.
Tymczasowo ludzie z Mosiru się tym zajmowali, mieli dobre chęci, ale zero pojęcia o sprawach piłkarskich. Organizacją treningów, sprzętem i takimi przyziemnymi sprawami zajmował się Jacek Ł»ałoba, był też Tomek Kłos. Wraz z kilkoma kolegami i trenerem sporo im pomagaliśmy, w klubie spędzałem chyba po 10 godzin. Jakoś to razem ogarnialiśmy .
Przy jednej ze zmian właścicielskich poszła fama, że wynegocjowałeś sobie na szybko podwyżkę…
Tak, nikt tego nie powiedział oficjalnie, ale ktoś puścił w obieg kibicowski taką ohydną plotkę. Jak miasto przejmowało spółkę, zmniejszyłem znacznie swoje zarobki. Znacznie! Ale przez takie plotki próbowano mnie dyskredytować jako człowieka. Nie było też prawdą, że nowi właściciele z automatu musieli nas wszystkich przejąć. Przecież mogli powiedzieć, że z Adamskim klubu nie biorą, znali moje zarobki, mój wiek, ale wtedy byłem im potrzebny. Wzięli wszystko bez gadania! Potem twierdzili, że nie wiedzieli, że tak często będę kontuzjowany. No sorry, ja też nie wiedziałem! Ba, Kenig raz mi opowiadał o swoich problemach bodajże z kolanami, przecież uprawiał sport i wiedział, że piłkarze w takim wieku są narażeni na kontuzje.
Ja jednak przed przejęciem przez nich klubu nie miałem żadnych problemów ze zdrowiem, piłkarsko tez czułem się świetnie, zostałem nawet wybrany przez piłkarzy 1 ligi do jedenastki rundy jesiennej, a przez kibiców na osobowość roku w ŁKS. Wszystko zostało jednak wyciszone przez nowych ludzi. A dziś ci poważni biznesmeni – Kenig i Urbanowicz – tłumaczą się jak dzieci, że nie znali tych wszystkich umów, bo ich nie podpisywali, co też nie jest prawdą, bo mój kontrakt podpisali osobiście. Jeszcze poszedłem im na rękę i zmieniłem formę kontraktu na korzystną dla klubu, a niekorzystną dla mnie. Mało tego, dokładnie wiedzieli, ile klub jest mi winny, wszystko zaakceptowali, a potem płakali. A ja i tak z dobrej woli przekładałem im te spłaty, dosłownie ze szystkim szedłem im na rękę. Teraz, z perspektywy czasu, ich zachowanie nie dziwi specjalnie, jak spojrzy się na sprawę z Marcinem Gortatem, nie wiem na ile to prawda, ale podobno zainwestował na ich prośbę milion w spółkę. Nieźle namówili przyjaciela.
Nastawiałeś ich na inwestowanie, tłumaczyłeś, jak to wszystko wygląda…
Tak, nastawiałem ich głównie na inwestowanie w szkolenie, na zainwestowanie w profesjonalny skauting, na który nie potrzeba wcale wielkich pieniędzy. Tak twierdzą tylko pseudo-dyrektorzy sportowi, którzy chcą wyrwać kasę od naiwnych właścicieli, nie mających o tym żadnego pojęcia. Potrzeba tylko fachowości, zaangażowania i doświadczenia zagranicznego. Wzorowy skauting, taki na najwyższym poziomie, ma na przykład włoskie Udinese. W ŁKS-ie wystarczył prostszy i tańszy, ale kompletnie to zignorowano. Była też jeszcze spora szansa na awans, ale oni zaufali, Wieszczyckiemu, a ten chciał błysnąć wśród kibiców i wpadł z alkomatem. Zamiast zająć się szkoleniem, które kuleje w ŁKS, wykorzystać swoją pozycję medialną i status ełkaesiaka w rozmowach z miastem, wreszcie zamiast zorganizować wspomniany skauting, albo chociaż samemu jeździć na mecze po Polsce, żeby wyszukać jakiegoś zdolnego chłopaka, którego można by było z czasem sprzedać, on wolał wparować z alkomatem. Nie chcę robić z siebie nie wiadomo jakiego profesjonalisty, ale ja nigdy nie nadużywałem alkoholu. W przeciwnym razie – nie grałbym tyle lat w piłkę, na takim poziomie. Jak powiedział ostatnio Wieszczycki w „Lidze+ Extra” – byłem kopaczem, a nie piłkarzem, więc tym bardziej nie osiągnąłbym tego, co osiągnąłem.
Z uśmiechem przyjąłem wypowiedź człowieka, który aż raził nieudolnością w roli dyrektora sportowego na poziomie Ekstraklasy. Funkcja wyraźnie go przerosła. A ta wypowiedź to moim zdaniem odreagowanie związanie z porażką jego polityki transferowej. Mega nieprofesjonalne jednak jest to, że pozwolił sobie na uprawianie prywaty w trakcie tak popularnego programu piłkarskiego jak Liga +. Prywaty, ponieważ kilka dni wcześniej w wywiadzie dla Faktu, na pytanie dziennikarza, co sądzę o tych wszystkich ludziach, którzy zarzucali mi pazerność, a teraz sami nasyłają na klub komorników, odpowiedziałem, że problemem ŁKS-u nie była moja pensja, a m.in. nieudolna polityka transferowa Wieszczyckiego, który przez 2 lata nie potrafił ściągnąć do klubu żadnego piłkarza na którym klub mógłby zarobić, co pozwoliłoby uratować ŁKS.
A przecież przez lata ŁKS tak funkcjonował. I to jest fakt. Wieszczycki wytrzymał jakieś 3 dni z krytyką i musiał się zrewanżować, taki to twardziel, a ja musiałem wytrzymać 2 lata, kiedy to „szczypał” mnie co jakiś czas w prasie. Bolało go, bo zawsze byłem profesjonalistą i dawałem z siebie wszystko na każdym polu, nie tylko na treningu, ale też walcząc o losy ŁKS-u. Nie miał się do czego przyczepić to uderzył w kontuzje. W ogóle to jest chore, żebym nie mógł odpowiedzieć na jakieś oszczerstwa, bo wtedy dam pretekst, żeby rozwiązano ze mną kontrakt z mojej winy. Wy akurat wiecie że Zibi Boniek był moim jedynym kandydatem i liczę na niego i nowy PZPN, że wiele zmienią na tym polu. Przede wszystkim piłkarz powinien mieć możliwość obrony przed czarnym PR i szybszy powinien być tryb rozwiązywania kontraktu z winy klubu, gdy klub nie płaci piłkarzowi, bo teraz to jest jakaś paranoja. Rok, dwa czekania, a taki piłkarz i jego rodzina co mają jeść, tynk ze ściany?!
Dziwny moment. Mieliście doświadczoną drużynę i wielu z was pamiętało jeszcze Wieszczyckiego z boiska i wiedziało, że nie był największym profesjonalistą w lidze. Gdyby z alkomatem wpadł facet z innej bajki, byłoby to łatwiejsze do przełknięcia.
Na pewno, opinii profesjonalisty wśród piłkarzy raczej nie miał. Raczej mówiono o nim, że jak właściciel trzy dni spóźnił się z wypłatą, to on już nie trenował. Może frustrowało go to że mamy w sobie tyle samozaparcia. W ogóle kiedy przyszedł do klubu, zachowywał się jakby pozjadał wszystkie rozumy. Wcześniej wiele rzeczy załatwialiśmy sami i mieliśmy dużą wiedzę, mogliśmy mu pomóc, ale on wolał wparować z alkomatem…
Dlaczego?
Nie mam pojęcia. Kibice mieli pretensje, że widzą chłopaków na mieście, a on chciał zagrać szeryfa… Nie widziałem nawet, kogo przebadał tym alkomatem. Ale jak już kogoś podejrzewał o balangowanie, czy też złapał na alkoholu, to powinien wskazać konkretną osobę. A tak cała Łódź rozprawiała o pijaństwie w ŁKS i szeryfie Wieszczyckim. To była upokarzająca sprawa, sam zresztą też się ośmieszył. Do tego istniał konflikt między częścią piłkarzy a trenerem, na który Wieszczycki pozwolił. Próbowaliśmy go zażegnać, ale z obu stron było takie zacietrzewienie, że nie szło tego opanować, a tu właśnie powinien zareagować.
A ja do tego wszystkiego jeszcze odniosłem kontuzję. W meczu z Widzewem uszkodziłem łąkotkę. Rozegrałem jeszcze kilka meczów, ale na tym naszym super boisku treningowym wpadłem w dziurę i uszkodziłem ją po raz drugi. Do końca sezonu praktycznie nie grałem. Kibice się denerwowali, działacze dyskredytowali piłkarzy. Tworzyli pozytywny PR wokół swojej „nowej generacji”, a negatywny wokół starszych piłkarzy, jak Hajto, Świerczewski czy ja. Dwa światy. To był główny powód braku awansu.
Wtedy kibice zmienili podejście do twojej osoby.
Miałem wrażenie że Wieszczyckiemu od początku przeszkadzałem w klubie, bo miałem olbrzymi szacunek, od sprzedawczyni w warzywniaku po zagorzałych fanatyków. Chyba był zazdrosny, że jako ikona ŁKS-u był w cieniu. Wydaje mi się też, że nie na rękę mu było, że dobrze żyłem z tą nową drużyną, którą on stworzył na 1 ligę. Nawet to, że byłem kapitanem, więc zorganizowali razem z trenerami wybory na nowego kapitana, a tu jak na złość wybrali mnie ponownie! Widzielibyście minę Wieszczyckiego. Nie żebym miał jakieś ciśnienie na opaskę kapitańską, ale nie ukrywam, ze przyjemnie jest jak drużyna cię wybiera, bo świadczy to o jakimś zaufaniu, a mnie w ŁKS-ie wybrała dwa razy właśnie drużyna, a nie trener. Dodatkowa satysfakcja w mojej sytuacji.
Kłóciliście się, nie przebierając w słowach.
Może nasze rozmowy wyglądałyby inaczej, gdyby podchodził do mnie normalnie? „Marcin, zmniejsz zarobki, a zrekompensujemy ci to w jakiś inny sposób”. A on zaczął coś sugerować o zwiększonej dawce treningów. Były piłkarz, czyli ktoś kto sam jadł chleb z tego pieca. Aż trudno w to uwierzyć. Zadziałało to na mnie jak płachta na byka. Taki mam charakter, że w takiej sytuacji mogę trenować pięć razy dziennie, żeby tylko postawić na swoim. Nienawidzę szantażu ani zastraszania.
Mieliście też scysje personalne. Nie lubiliście się jako ludzie.
Ja nic do niego nie miałem, ale trudno kogoś lubić, kto się tak zachowuje. Teraz nie chcę już mieć nic wspólnego z tym człowiekiem. Jak weszli ludzie „nowej generacji”, to mówili, że liczą się z tym, że awansu może nie być. Potem okazało się, że ich nie stać na pierwszą ligę. Cały ten PR… Moja pensja została upubliczniona, wielokrotnie podkreślana i zawyżana przez jednego pseudo-dziennikarzynę. I to wszystko w Łodzi, niezbyt bogatym mieście. Nie dziwię się nawet części kibiców, że zaczęli mnie źle postrzegać. Jak komuś przez 2 lata cos wmawiasz, to w końcu w to uwierzy. Poznałem efekty działania czarnego PR w „profesjonalnym” wydaniu.
Na samym końcu jednak jeden ze współwłaścicieli, Turek, powiedział mi: „Adams, ja ciebie rozumiem”. On jako jedyny pokazał twarz, a akurat po nim bym się tego nie spodziewał. Do tego wszystkiego doszły te moje kontuzje. Dwie operacje kolana – tu też Wieszczycki się popisał. Jako były piłkarz powinien zrozumieć, że chcę przejść operację u najlepszego lekarza Dr Domżalskiego do którego przyjeżdżało większość piłkarzy z całego kraju, bo jego fachowość dawała gwarancję powodzenia zabiegu. Choć operacja nie była droga – bo to tylko usunięcie łąkotki i doktor poszedł mi na rękę, Wieszczycki się nie zgodził, aby klub sfinansował tą operację, mimo że obligowały to zapisy kontraktu.
Ile ona kosztowała?
Trzy i pół tysiąca złotych! Nie chciałem się dłużej prosić, sam wszystko sfinansowałem. Razem z rehabilitacją – w sumie ok. 10 tysięcy złotych. Zresztą, z operacją drugiego kolana było podobnie. A zaczęło się oczernianie, że specjalnie przedłużam rehabilitację i symuluję kolejne kontuzje! Wszyscy moi trenerzy wam powiedzą, że akurat ambicji nigdy mi nie brakowało i gdy nie grałem, to „umierałem” nie potrafiłem siedzieć na ławce. Co to w ogóle, kurwa, jest – piłkarz to darmozjad, bo ma kontuzję?! Gdy jestem zdrowy, mam dwie godziny treningu i jadę do domu. A rehabilitacja, której nauczyłem się w Niemczech – to cały dzień zapierdalania. Dzień w dzień. I to jest naprawdę wyczerpujące. Wieszczycki nie potrafił nawet zorganizować profesjonalnego rehabilitanta, bo nie liczę 2 maserów, którzy uwijali się jak w ukropie przy zdrowych piłkarzach. Brakowało kogoś, kto wprowadzałby piłkarzy po kontuzjach w trening. U nas można było liczyć tylko na swój upór w powrocie na boisko.
Wieszczycki powiedział, że dwa lata leżałeś na kozetce. i kto to mówi? Człowiek, który jako piłkarz, nigdy nie stanowił wzoru profesjonalizmu. Kompletna bzdura i zwykła złośliwość. Tak samo ja mógłbym powiedzieć, że nie należy mu się emerytura olimpijska, bo nie zagrał w Barcelonie ani minuty, a igrzyska przeleżał na leżance. Podobnie zresztą na Krecie, czy we Francji, gdzie tez za wiele nie pograł, a pojechał przecież zarabiać pieniądze.
Rok 2010 to te nieszczęsne urazy kolan, a następny rozpocząłem od naderwania mięśnia dwugłowego. Później jednak przez cały rok nie miałem żadnej kontuzji poza lekkimi trzydniowymi naciągnięciami. Jeśli nie grałem, to tylko dlatego, że mnie trener nie widział. Ale jak mnie potrzebował, to dawałem z siebie maksa.
Byłeś zdrowy, a ŁKS podawał, że jesteś kontuzjowany?
Inaczej – nie dementował informacji o tej mojej długiej kontuzji. Tym ludziom było to na rękę. Bo jak coś nie pójdzie, to można gadać o Adamskim. Byłem zdrowy, a czytałem, że jestem kontuzjowany! Mimo 36 lat zawsze biegałem w szybszej grupie o wyższym tętnie. Mogłem prosić o przeniesienie do wolniejszej grupy, ale chciałem się dobrze przygotować. Przez cały najcięższy okres dla piłkarza, czyli przygotowania do sezonu, zawsze trenowałem. Niemal każdy sezon zaczynałem jako podstawowy piłkarz, bo potrafiłem wywalczyć miejsce ciężką pracą. Ale lepiej było oczerniać. To się nazywa zakłamywanie rzeczywistości…
A zesłanie do Młodej Ekstraklasy? To też było upokarzające. Pewnie, że nie byłem szczęśliwy, ale przynajmniej normalnie trenowałem i grałem w sparingach. No i mogłem coś tym młodym chłopakom przekazać… Jednak to, że w klubie nie dzieje się dobrze, zrozumieliśmy wcześniej, kiedy właściciele przelali pieniądze z Canal+ na konto swojej firmy, Wieszczycki powiedział w przypływie szczerości, że czuje się oszukany i wykorzystany przez szefów ŁKS, którzy od kilku miesięcy nie wypłacają piłkarzom pieniędzy i zrezygnował. Oczywiście w ramach” pozytywnego PR” zaraz się pogodzili. Nowym dyrektorem sportowym został jego przyjaciel Jarosław Dziedzic. Tym ruchem właściciele się skompromitowali.
Dziedzic kompletnie sobie nie radził. Zaczął od szkalowania piłkarzy w mediach („jak mogą tyle zarabiać?”), nawet się nie przywitał z drużyną. Człowiek, który wsławił się tym, że kazał jednemu z chłopaków z drugiej drużyny zrobić rzut karny we własnym polu karnym w meczu pucharowym, bo…. nie chciało mu się męczyć wyjazdem na kolejną rundę. Wzór dla młodzieży. I ten sam Dziedzic, który jednocześnie był trenerem moich dzieci, nie mogąc się ze mną dogadać – bo można było tylko inwektywami – wyrzucił moje dzieci z treningu. Frustracja w nim narastała, nie zniósł psychicznie mojej pensji i odgryzł się na moich dzieciach. Czułem bezsilność. Powinien dostać w pysk, ale dzieci były obok mnie i się powstrzymałem. Dobrze chociaż, że Sagan widział całe zajście, bo Dziedzic zaczął się wypierać. Dno moralne i pedagogiczne. Niespełniony piłkarz, który odreagował swoją frustrację na dzieciach. Dostał tylko naganę od prezesa stowarzyszenia, które nadzoruje te grupy dzieci, a powinien zostać wypieprzony dyscyplinarnie. Wyobrażacie sobie, nikt w klubie nie potrafił ochronić moich dzieci przed tym typem. Sytuacja nie do wyobrażenia za granicą. Pełna patologia. Dzieci przeniosłem do Kolejarza Łódź, gdzie trafiły na fantastycznego trenera i pedagoga, Rafała Kołodziejskiego. Ł»ałuję tylko, że tak późno.
Ty też bawiłeś się w trenerkę z dziećmi.
Zawsze interesowałem się szkoleniem. Za granicą zawsze „gnębiłem” ludzi odpowiadających za szkolenie i za skauting. O wszystko ich wypytywałem, obserwowałem i prowadziłem treningi dzieci, dlatego teraz mogę powiedzieć, że wiem, na czym to polega. I niech nikt mi nie mówi, ze w Polsce jest prawidłowe szkolenie. Tak może powiedzieć osoba bez pojęcia, albo kompletny ignorant. Ale wracając do pytania, pół roku wcześniej na wniosek rodziców wziąłem część chłopców od Dziedzica, część od innego – bo ci trenerzy nie mieli ochoty w tym uczestniczyć – i wygraliśmy ogólnopolski turniej Deichmanna. Wiadomo że w 3 miesiące nie nauczyłem tych chłopców grać w piłkę, ale wystarczy, że pokazałem im kilka schematów i nie wrzeszczałem na nich jak inni trenerzy, tylko pozytywnie motywowałem. To była nowość dla tych bardzo utalentowanych dzieci.
Zwycięstwa w turnieju w ogóle nie zauważono w klubie, a Jarek Paradowski obsługujący stronę ŁKS nie wstawił tego nawet na stronę! Mógł to zrobić dla tych dzieci, nie dla mnie. Bolało mnie też szkolenie w ŁKS-ie, szczególnie w niektórych kategoriach wiekowych, a przecież kiedyś ten klub słynął z dobrego szkolenia. Największym zagrożeniem dla dzieci są szczególnie byli niespełnieni piłkarze w roli trenerów. Często swoje frustracje życiowe wyładowują na dzieciach, a jakieś chore zasady ze swojej nieudanej kariery, wdrażają w dzisiejszy trening dzieci. Na porządku dziennym była np. sytuacja, że jakiemuś dziecku nie wyjdzie zagranie, to taki „trener” potrafi powiedzieć do dziecka – ” jak ty grasz, jesteś z Widzewa?” albo kazałem dzieciakom pić w czasie treningu wodę, to taki „trener” mówił potem do dziecka – „co ty wodę pijesz, wodę to krowy piją”. Takich różnych sytuacji było mnóstwo, miejsca by nie starczyło, żeby wszystko opisać. Chore, walczyłem z tym, chciałem coś zmienić, zasugerowałem odpowiedzialnemu za szkolenie Wiesławowi Pokrywie, aby nakazał tym niby trenerom jakieś dodatkowe kursy, szkolenia. Zaproponowałem nawet, że sam poprowadzę treningi młodzieży, nieodpłatnie – czyli poświęcę swój prywatny czas tak jak w przypadku Deichmanna – do czasu zakończenia procesu szkolenia tych ludzi. Niestety, nie doczekałem się odzewu. Teraz już wiem, że tylko mi zależało na zmianach w szkoleniu, dla wielu ludzi byłby to dodatkowy problem.
Na początku w opozycji wobec Wieszczyckiego byli też Tomek Hajto i Piotrek Świerczewski, ale na końcu zostałeś tylko ty.
Nikt nie był w żadnej opozycji, ale gołym okiem widać było, że chce odpalić Gianniego i Świra, a nie było to trudne, bo w czerwcu kończyły się im kontrakty, więc tym bardziej niezrozumiałe było jego postępowanie.
Za dużo o nim wiedzieli?
Skądże, po prostu od tego faceta czuło się wrogość. Myślę też, że miał kompleksy wobec Świerczewskiego i Hajty, bo mimo większego talentu, nie osiągnął połowy tego co oni, a charakterem na boisku nie dorastał im do pięt. Jako dyrektor sportowy przez dwa lata nie znalazł żadnego zawodnika, na którym klub mógłby zarobić (to jest sztuka). Później wylał swoje żale na forum kibiców, opowiadając m.in., że kłamał, by tworzyć pozytywny PR klubu! To jak temu człowiekowi ufać? Kompromitacja. Powiedział też, że namówił mnie, abym rozwiązał kontrakt, co jest kompletną bzdurą. On swoim zachowaniem robił wszystko, bym go nie rozwiązał. Kenigowi i Urbanowiczowi powiedziałem, że nie chcę być piątym kołem u wozu. Dogadaliśmy się z właścicielami i zgodziłem się wcześniej odejść. Warunkiem jednak była spłata zaległości finansowych. Gdyby mi zapłacili te zaległości, odpuściłbym im 180 tysięcy, niemało, nie? I mieliby ze mną spokój. Chciałem jedynie zaległości, a nie żadne jednorazowe odszkodowanie.
Inna sytuacja – pojawił się na testach Maciej Dąbrowski. Dobry chłopak, przydałby się, świetnie grał głową, wygrywał wszystkie pojedynki. I pytał mnie Wieszczycki, co sądzę na jego temat. Mówię: „brać w ciemno”. A on go odpalił, miał prawo. Teraz zabawna sytuacja w Lidze+ Extra – wymieniali najlepszych stoperów ligi i „Muraś” wskazał na Dąbrowskiego. Gdyby Wieszczycki miał dystans do siebie, to powiedziałby, że go odpalił, ale że chłopak w pierwszych 7 kolejkach był jednym z najlepszych piłkarzy Pogoni to nawet słowem się nie odezwał! Facet źle pojmował swoją funkcję – zamiast stanowić pomost między zarządem, a zespołem, tworzył pozytywny PR klubu . Najpierw wykrzykiwał do nas przy prezesie – „co, nie pasują wam boiska?!”, a później napisał na forum, że nie mieliśmy nawet boiska do treningu. To o co chodzi? Niech sobie wszyscy odpowiedzą, czy to pozytywny PR, czy hipokryzja. Teraz śmiać mi się chce jak widzę tego eksperta, który ocenia ligę, ale już lepiej niech to robi – niech siedzi w TV, zamiast „tworzyć” polską piłkę.
No ale co się okazało, bo rozmawialiśmy o właścicielach…Dogadaliśmy się, podaliśmy sobie ręce i…cisza, nikt mnie nie poinformował, a okazało się, że nie ma pieniędzy na wypłatę zaległości. Kompletna ignorancja, a przecież chciałem im pójść na rękę. A nie było to takie hop siup, mam rodzinę, wiązało się to z przeprowadzką, zmianą szkoły dla dzieci, w ogóle z totalną zmianą życia, powinni podziękować, że się zgodziłem, a nie potrafili dotrzymać ustnych ustaleń. Ł»enada. Nie chcę im zarzucać, że nie chcieli odbudować tego klubu, ale najzwyczajniej w świecie się przeliczyli. Nie wiem, na co liczyli – na cud? Piłka to nie zabawa, tylko odpowiedzialność związana z życiem wielu rodzin. A oni zatruli życie swoje i wielu innych osób. Podziękowali wielu anonimowym pracownikom marketingu, którzy przez dwa lata, rezygnując z innej roboty, wykonali masę syzyfowej pracy! No i ta sprawa z Gortatem – niepojęte… Absurd. W ogóle działacze z „nowej generacji” co chwilę się ośmieszali. Kiedy Mateusz Borek powiedział w Cafe Futbol, że ŁKS ma problemy i od dłuższego czasu nie płaci piłkarzom, szef klubowego marketingu Sieczko zaprzeczył na łamach „Wyborczej”. Dosłownie chwilę później właściciele zaczęli mówić o upadłości spółki. Cyrk. Zignorowali nawet moją prośbę o wydanie ok. dwudziestu stałych zaproszeń VIP dla zasłużonych ełkaesiaków, takich jak choćby Paweł Kowalski, zostałem zbyty śmiechem.
A twój kontrakt trwałâ€¦
Trwał i nie mogłem nagle wyjechać, bo posądziliby mnie o zerwanie! A tak naprawdę chciałem już odejść, byłem zmęczony tym ciągłym narzekaniem na moje niewypłacane wynagrodzenie. A niby z czego ja miałem żyć, skoro w kontrakcie miałem zapisane, że nie mogę prowadzić innej działalności? Rodzina na utrzymaniu, mieszkanie, szkoła, kto by to za mnie zapłacił? Całe szczęście, że kiedyś w życiu pomyślałem i zabezpieczyłem się na taką ewentualność, ale nie wszyscy mieli takie szczęście. Niektórzy młodzi prawie głodowali, dlatego ich wspomagałem co jakiś czas, dali słowo, że jak się odkują, to oddadzą.
Cztery lata w ŁKS-ie – ile pensji dostałeś na czas?
Na czas? Nie pamiętam, może jedną. Śmiałem się niedawno, że wynagrodzenie z Polsatu to pierwsza wypłata, którą dostałem w wyznaczonym terminie ciągu ostatnich czterech lat. ŁKS dalej wisi mi równowartość dziewięciu pensji. Na początku 2012 roku tak mnie wkurzyli tym czarnym PR, że wysłałem komornika, który pomógł mi odzyskać część pieniędzy. Zalegaliby mi dziś piętnaście pensji! Ale oczywiście poszło zakłamanie, że Adamski rujnuje klub. A jaką ja mam gwarancję, że gdyby komornik nie zablokował tych pieniędzy dla mnie, to trafiłyby na konta piłkarzy? Ł»adną. Zresztą żaden z piłkarzy nie miał do mnie pretensji, z czasem inni też wysłali komorników. A co jest najciekawsze? Ł»e ludzie – „otoczenie klubowe” – którzy oczerniali mnie pokątnie w prasie, dziś sami nasyłają komorników!
Potem przyszedł Voigt…
Jedyny pozytyw z Voigtem jest taki, że mogliśmy przynajmniej przystąpić do rozgrywek, a ja podpisałem w tym czasie porozumienie na spłatę zobowiązań, które… i tak nie zostało zrealizowane. Pięć dni przed ligą zaczęliśmy z Marcinem Mięcielem trenować z pierwszą drużyną. Po kilku treningach powiedziałem „Świrowi”: – Piotrek, nie wystawiaj mnie, bo nie jestem w pełni przygotowany i jak przegrasz, to wszyscy będą po tobie jechać.
– Adams, jak cię mam nie wystawiać, skoro jesteś tu najlepszym obrońcą? Sobie mam szkodzić?
Cały Świr, jedyny trener, który nie czuje presji. Idealny trener do dużego klubu. Ma świetne treningi, wielu polskich trenerów mogłoby przyjechać na staż do Piotrka i czegoś się nauczyć. Nigdy nie zapomnę mu jednego zdarzenia. Oczywiście żartuję, bo Piotrek w starciu jeden na jeden złamał mi nogę. Ł»eby było jasne – jeszcze przez dwa tygodnie z tą nogą trenowałem, bo doktor powiedział, że to pewnie tylko stłuczenie i mogę spokojnie trenować. Dlatego rehabilitacja trwała tak długo.
Nie zakończyłeś ładnie tej swojej kariery…
Co zrobić, takie jest życie. Po pierwsze, skąd mogłem wiedzieć, że tacy ludzie przejmą klub, zupełnie inaczej ich postrzegałem, po drugie, granie w piłkę chciałem zakończyć w ŁKS-ie, by nie tłuc się po niższych ligach. Skąd mogłem wiedzieć, że tak będą mnie traktować. Opowiem wam taką historię, jak byłem w Rapidzie, grał tam ze mną taki Bośniak, Jovica Vico, miał kontrakt do czerwca, a w maju zerwał Achillesa, klub sfinansował mu cała operację , do grudnia opłacał hotel i wypłacał minimalną pensję na przeżycie, a także opłacił całą rehabilitację, można? Można, ale trzeba mieć klasę!
Zgadza się, ale nie boli cię, że jesteś w Polsce postrzegany przez pryzmat dwóch ostatnich lat?
Bolało mnie, jak byłem jeszcze w klubie. Teraz wiele osób przejrzało na oczy. Jak już wspomniałem, często bywam w Łodzi i ludzie często podchodzą, przyznają mi rację. Wiedziałem, że prawda prędzej czy później wyjdzie na jaw. Zresztą w Łodzi mam przyjaciół, a oni nigdy we mnie nie zwątpili. Jest też grono osób, którzy na jakiś czas zapomnieli mojego numeru telefonu, a teraz znowu próbują się dodzwonić. Dla nich jestem już jednak poza zasięgiem. W Polsce tym bardziej, każdy kto miał ze mną kiedykolwiek styczność wie, że leżenie na kozetce nie było zgodne z moim charakterem. Ani Pyrdoł, ani Bratkowski, czyli trenerzy, którzy za mną nie przepadali, bo zostali zatrudnieni przez „Nową Generację”, nie mieli żadnych zastrzeżeń do mojego podejścia. Sam też, nawet będąc przeświadczonym, że któryś z moich trenerów jest nieudolny, nigdy nie działałem wbrew niemu, zawsze go respektowałem i próbowałem pomóc, oczywiście na ile ktoś dał sobie pomóc. Piłkarsko, wydaje mi się, że te moje wady i zalety rozkładały się po równo, miałem braki szybkościowe, byłem mało zwrotny, czasami oglądając powtórki patrząc na siebie, widziałem wóz z węglem, ale zawsze wszystkie niedociągnięcia nadrabiałem dobrym ustawieniem, charakterem, pewnością siebie, ambicją. Do dziś się śmieję, że w jakichkolwiek ankietach, w rubryce „cechy wolicjonalne” miałem zawsze dychę.
Wyjechałeś jako zawodnik kompletnie nieznany…
Przyjechałem na testy do Rapidu i poszedłem na pierwszy trening, a tu wychodzi trener Lothar Matthaeus. Rozrysował na tablicy 4 pozycje w obronie i zapytał, na jakiej pozycji gram. Nie mogłem mu powiedzieć, że w Zagłębiu graliśmy dwójką kryjących i stoperem, więc powiedziałem, że mogę grać wszędzie. – Jak wszędzie? To którą nogę masz lepszą?
– Lewą.
– No to grasz z lewej.
– Nie, wszędzie – odpowiedziałem, bo bałem się, że mnie odpali.
No i na początku grałem na lewej, a potem Matthaeus przesunął mnie na środek, gdzie zawsze czułem się najlepiej. W ogóle Rapid Wiedeń, mimo że tylko liga austriacka, to jest inny świat. Pierwszy obóz – Dubaj, gdzie mieszkaliśmy obok słynnego wówczas jedynego 6-gwiazdkowego hotelu, tzw. Ł»agla. Jak dostaliśmy wolne popołudnie, Lothar załatwił zwiedzanie tego hotel. Prawie cała drużyna tam poszła. Też miałem ochotę, ale wolałem zostać na piwku z wielkimi piłkarzami jak Andreas Herzog czy Gaston Taument. Po prostu wolałem poobcować z nimi, bo przecież byłem kopaczem (śmiech).
Jednak wszystko co najlepsze w Rapidzie, przeżyłem, gdy trenerem był Josef Hickersberger, mega inteligentny gość, chodząca encyklopedia, z filozoficznym podejściem do życia. Nigdy nie dał się wyprowadzić z równowagi, nawet z najgłupszego pytania dziennikarza potrafił wyjść z klasą. Mistrz rozładowywania stresu. Przed kwalifikacjami Champions League z każdym z osobna przeprowadził rozmowę, bez krzyku, ze stoickim spokojem, trochę śmiechu, trochę żartu, ale miał coś w sobie, bo jak wychodziłem przeciw Lokomotiw Moskwa, byłem tak napompowany i pewny swoich umiejętności, że wiedziałem, że awansujemy do LM. I tak się stało, mimo że Rosjanie mieli dużo silniejszą kadrę i byli zdecydowanym faworytem.
Wszystko, co najlepsze, przeżyłeś poza Polską, a tutaj kompletnie zrujnowałeś swój wizerunek.
Czym niby?! Domaganiem się realizowania zobowiązań kontraktowych?! Trochę przesadzacie. Ktoś ze zrujnowanym wizerunkiem nie dostałby propozycji pracy w Polsacie Sport czy Canal+. Poza tym, w każdej chwili mogę się spakować i pojechać trenować młodzież do Wiednia. Tam doceniają ludzi pracowitych, z własnym charakterem, mających coś do powiedzenia. W Polsce czasami ciągle liczy się cwaniactwo i ciche układziki. W Łodzi trafiłem na ludzi, nie mogących poradzić sobie ze swoją niekompetencją i którzy swoją nieudolność skierowali na moje zarobki. Nigdy tego nie zrozumiem i chciałbym zapytać, gdzie są dzisiaj ci ludzie, gdzie jest „nowa generacja”?! Słyszałem, że panowie właściciele w tej chwili otworzyli restaurację w Chinach. Powodzenia – mam nadzieję, że lepiej pójdzie im przyrządzanie sajgonek niż zarządzanie ŁKS-em.
Pod koniec swoich rządów, sami przyznawali się do błędów przy umowach czy kontaktach z miastem, ale zaraz, w podobnym kontekście, pojawiał się Adamski. Po to, aby odwrócić uwagę od tego, że nie mają pieniędzy. A jak się ma jakiekolwiek pojęcie, to nawet za niewielką kasę można porządnie zarządzać klubem. Przykładem Flota Świnoujście, mój rodzinny klub, z którego jestem dumny, zajmuje pierwsze miejsce w lidze z budżetem ok. 2,5 mln zł. Ale w Świnoujściu koncentrują się na pracy, a nie na oczernianiu piłkarzy. Zresztą nigdy nie byłem problemem dla ŁKS, jak to przedstawiano. Problemem byli niesolidni właściciele i cała długa lista wierzycieli. Ja zawsze byłem i jestem gotowy na daleko idące ustępstwa, ale do tego potrzebni są normalni ludzie.
Liczę, że nowy prezes PZPN-u zmieni zasady ochrony piłkarzy przed nieudolnymi, przypadkowymi właścicielami i czarnym PR-em, bo teraz jakakolwiek wypowiedź nt. władz grozi zerwaniem kontraktu. Piłkarz łapie kontuzję i odsyła się go do „klubu Kokosa”. Dla mnie „kokosami” to są ci wszyscy nieudolni dyrektorzy sportowi, którzy swój brak kompetencji zamieniają w dyskredytowanie piłkarzy. Jednak nigdy z tego powodu nie cierpiałem, czasami było trochę nieswojo, ale wychodzę z założenia, że nie warto przejmować się głupotami. Mam też zbyt silne podstawy moralne, wyniesione z domu, aby zeszmacić się w życiu. Sen z powiek spędza mi bardziej wychowanie moich dwóch synków. To jest wyzwanie, a nie jakieś zakompleksione typki, próbujące uprzykrzyć ci życie.
Rozmawiali S i Ć