Poślij windę na dół po innych, skoro sam wjechałeś na górę…

redakcja

Autor:redakcja

24 października 2012, 11:32 • 20 min czytania

– Wtedy, kiedy jeszcze rządził papier, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że te blogi mogą być tak fajne. Od Marcina też usłyszałem o Twitterze, ale pomyślałem: „140 znaków – cóż to jest?”. W pewnym momencie specjalista od marketingu politycznego, Eryk Mistewicz zatweetował, że Wałęsa ma poprzeć skrajnego nacjonalistę w Irlandii. To trafiło na czołówki gazet. Jeden tweet! Zainteresowałem się tematem, zobaczyłem, że to nie Facebook, na którym napiszesz, że jesz kanapkę. Dziś jestem od Twittera uzależniony – nie mogę obejrzeć bez niego meczu – opowiada Michał Pol w bardzo obszernej rozmowie z Weszło.
– Od razu na wstępie powiem, że lękam się naszego wywiadu, bo po pierwsze mam wątpliwości, czy jestem wystarczająco interesującym rozmówcą dla czytelników Weszło – nie widzę w sobie niczego kontrowersyjnego – a po drugie spodziewam się hiszpańskiej inkwizycji. Takich pytań, że będę chował się pod stół i naprędce wymyślał jakieś kłamstwa.

Poślij windę na dół po innych, skoro sam wjechałeś na górę…
Reklama

Nie jestem nastawiony na jakąś jazdę, tylko na merytoryczną rozmowę. Raz na jakiś czas lubimy przeprowadzić wywiad z dziennikarzami, którzy mają coś do powiedzenia. Wychodzi ciekawiej niż z piłkarzami.
Może muszą przejść drogę Andrzeja Iwana, żeby spojrzeć na swoje osiągnięcia szczerze? Zastanawiam się swoją drogą, jak wyglądałaby książka „Kowala”, która ma być teraz wznowiona, gdyby ją napisał np. trzydzieści lat po zakończeniu kariery. Czy traktowałby to wszystko jako mołojecką przygodę, czy podszedłby do tego z większym dystansem. Dwie wstrząsające książki o podobnym temacie, ale potraktowane zupełnie inaczej. Podobało mi się u Iwana, że już na wstępie znaleźliśmy się w szpitalu psychiatrycznym i czytając te wątki „kowalowe”, zupełnie inaczej je odczytywaliśmy niż u samego „Kowala”. Ale fakt, masz rację, ciężko dziś znaleźć grających zawodników, którzy mieliby coś do powiedzenia.

Odczują taką potrzebę, kiedy zawieszą buty na kołku.
Bo zmniejszy się zainteresowanie ich osobami. Na razie spełniają się w tej codziennej rutynie i tych wywiadach, które sam robię. Czyli – upraszczając – dlaczego prowadzili, a przegrali, jak się czują po zdobyciu gola… Oczywiście – staramy się coś wyciągać, ale te rozmowy zwykle są sztampowe.

Reklama

Nie męczy cię to? Zajmujesz się wieloma rzeczami – blogiem, występami w telewizji, czasem większymi materiałami. Na tle tego wszystkiego te pomeczowe rozmówki nie dają chyba większej satysfakcji.
I właśnie ta różnorodność mnie ratuje! Darek Tuzimek powiedział mi ostatnio, że jestem ostatnią osobą z naszego pokolenia, która wbija się do strefy mieszanej, ale naprawdę – nie robię tego dlatego, że ktoś mi każe. Na Legii starszy może być tylko Grzesiek z NSportu. Poza tym dzieciarnia – wielu kolegów, którzy zaczynali dużo później ode mnie. Ale cały czas lubię być na pierwszym froncie. Lubię nawet pogadać z takim Milikiem. Nie mam możliwości jeździć do niego do Zabrza i jak pojawia się na kadrze, to warto zobaczyć, jaki to człowiek. Wiadomo, że jak masz pięć minut, to nie przeprowadzisz głębokiego wywiadu, ale Arek zrobił na mnie fantastyczne wrażenie. Albo rozmowa z Glikiem po tym, jak strzelił gola, by potem oddać te jego emocje. Mnie to po prostu strasznie rajcuje!

W przeciwnym razie wysłałbyś kogoś innego.
Ale jak pójdę sam, to będę miał więcej do powiedzenia na przykład, kiedy zaproszą mnie do TVN24 lub NSportu. Ł»e widziałem strach w oczach piłkarzy przed Euro i byłem tym przerażony – takie sytuacje. To naprawdę spora frajda – obejrzeć mecz z trybuny i móc pogadać z uczestnikami widowiska… Kurczę, dopóki będę mógł, będę to robił.

Jeśli zapytać jakiegokolwiek dziennikarza o opinię na twój temat, 99% na początek mówi – pasjonat. Kilku znajomych natomiast – ciekaw jestem, jak się do tego odniesiesz – uważa, że celowo przybrałeś taką kreację medialną.
Niee, nie miałem na siebie nigdy takiego pomysłu. Nigdy bym na to nie wpadł. Nigdy nie marzyłem, że zostanę dziennikarzem sportowym. Od czasu do czasu chodziłem na Legię, ale nie na Ł»yletę, na której byłem raz i dostałem raz butelką w głowę. Interesowałem się sportem, ale bardziej w wydaniu europejskich pucharów. Ale podczas studiów dwie moje koleżanki zostały sekretarkami w „Wyborczej” – jedna w dziale krajowym, druga w gospodarczym – i opowiadały, jaka tu jest znakomita atmosfera. Sami młodzi ludzie, jaki etos, praca tu to styl życia! No i mówię: „weźcie mnie wkręćcie”, ale nie było takiej możliwości. Aż, w 1994, znalazłem ogłoszenie, że poszukują ludzi do działu sport. Najpierw opisywałem mecze Pucharu UEFA z telewizji, ale potem nagle się okazało, że mogę spotykać się ze wszystkimi moimi idolami. I to nie tylko z polskimi, jak Roman Kosecki, ale też światowymi. Chciałem obejrzeć za granicą mecz Ligi Mistrzów na żywo, a że miałem znajomych w Amsterdamie, to pojechałem tam autobusem. Wtedy dostępność do piłkarzy była taka, że po wygranej Ajaxu z Bayernem w półfinale Louis Van Gaal podszedł do dziennikarzy po konferencji i pogadaliśmy na luzie z pół godziny. Następnego dnia powiedziałem, że chcę się umówić na kolejne wywiady. „Proszę bardzo. Z kim?”. Litmanen, Seedorf, Finidi George, młody Kluivert… Z kim chciałem. Zostałem w Amsterdamie, napisałem reportaż o szkółce Ajaxu. Po publikacji zaprosili mnie do telewizji śniadaniowej, abym o tym opowiedział. I tak im się spodobało mówienie o tym z pasją, że dostałem swoje pięć minut w „Kawie czy herbacie” co tydzień…

Z pięciu minut zrobiła się godzina.
Ale ja byłem absolutnie naturalny, nie przeszedłem żadnego szkolenia! Może po prostu moja ekspresja jest większa? Nawet nie wiedziałem, gdzie są kamery. Do dziś nie wiem, do której mówić. Zdarzało mi się samemu prowadzić programy, ale najlepiej czuję się jako ekspert. Ta pasja nigdy we mnie nie wygasła, bo moja praca stale się zmienia. Na Mistrzostwach Europy 1996 równo z gwizdkiem miałem napisany tekst na kartce papieru, wybiegałem do biura prasowego na Wembley i wysyłałem za funta faksem, a panie w korekcie szalały, bo jestem dyslektykiem. Nawet jedna z moich koleżanek poszła na egzamin do działu korekta, patrzy: „Korespondencja, Michał Pol, Londyn”. Masakra, bo jak muszę pisać pod presją, to już w ogóle…

Mnie najbardziej zaskakuje, że ta pasja w tobie nie wygasła właśnie mimo tego, jak zmieniał się zawód. Wspominasz wyjazdy do Amsterdamu i Euro 1996, a na ostatnich Mistrzostwach Europy z którymi uczestnikami mogłeś porozmawiać? Ewentualnie z Irlandczykami, Chorwatami i jakimiś wyjątkami z kilku innych zespołów. Wychodzisz ze strefy mieszanej ze spuszczoną głową, bo nie masz niczego ekskluzywnego.
Na Euro 2012 nastawiłem się wyłącznie na naszych. Na mundialu we Francji można było pogadać z każdym oprócz Brazylijczyków, choć byli dziennikarze, którzy i z nimi złapali jakiś kontakt. Ronaldo udzielał wywiadów jednej dziennikarce z telewizji RAI. My przychodziliśmy na trening normalnie, a ona ze skrzynką i lustrem, przed którym się malowała. Ale można było pogadać z Juanem Veronem, każdym Holendrem, Schmeichelem… A dzisiaj? Obok Cristiano Ronaldo widziałem tłum dziennikarzy…

… dwóch rzeczników…
… i gdzieś tam w środku sam Cristiano. Takie czasy. Wracając do twojego pierwszego pytania – wiemy, że piłkarz nam oficjalnie wszystkiego nie zdradzi, a dziennikarz też nie o wszystko zapyta, żeby nie spalić rozmówcy. Często mam na czubku języka różne pytania, ale wiem, że będę musiał jeszcze z tym piłkarzem zrobić z czterdzieści wywiadów. Niestety, przyjmuję koncepcję „mixed-zone’y”, w której są właśnie takie rozmówki…

Podczas Euro mieliśmy nieraz dylemat, czy publikować rozmówki z piłkarzami takiej klasy jak Perisić, Eduardo czy kilku innych, którzy nie powiedzieli jakichś olbrzymie interesujących rzeczy, ale fajnie, że w ogóle zatrzymali się pogadać z polskimi mediami. W gazecie miałoby to wartość, bo fajnie wygląda „Zawodnik Borussii dla…”, a u nas? Jazda. I pytania – po co to wrzucacie?
Wy jesteście specyficznym portalem i zwykłe rozmowy o sporcie kompletnie do was nie pasują. Nie, tu musi być coś ekstra. Np. z Diazem o Lenczyku. Jesteście absolutnym wentylem i oczekuję od was czegoś, czego nie przeczytam na żadnym oficjalnym portalu. Weszło niestety wolno więcej. Mówię „niestety”, bo żałuję, że my tak nie mamy. Wy z tego korzystacie, a my – Sport.pl – jesteśmy portalami informacyjnymi. Publicystykę oczywiście mamy, ale nie możemy sobie pozwolić choćby na publikowanie newsów z drugiej ręki. Wiesz, jak jest. Choćby kwestia Smudy przed Euro. Wy cały czas poruszaliście temat matury i pamiętnego oddania premii, a my woleliśmy odpuścić i dać im się w spokoju przygotowywać do Euro. Albo weźmy Polską Agencję Prasowąâ€¦ Tuż przed jednym ze sparingów w Austrii przed mistrzostwami Rząsa chlapnął, że „Fabian” jest kontuzjowany i nie pojedzie na turniej. Od razu zatwittowałem, Sport.pl wrzucił informację, a biedny PAP-owiec jako że nie może puścić depeszy bez wypowiedzi i potwierdzenia, próbował się dodzwonić i do Fabiańskiego, i do Rząsy, i do Lekarza, a nikt nie odbierał, bo to było sekundy przed meczem. No i Polska Agencja Prasowa jako jedyna nie mogła puścić newsa.

Zupełnie inna specyfika pracy.
Tak, ale nas – na Sport.pl – też to trochę dotyczy. Możemy sobie pozwolić na więcej na Twitterze i napisać, że nieoficjalnie usłyszałem, kogo skreślił Smuda. Tylko obraża się na to Rząsa, bo sama trójka jeszcze nie dowiedziała się tego od selekcjonera. O ile nasz portal mniej przejmuje się konwenansami niż PAP, o tyle wy w ogóle się nimi nie przejmujecie. Co chcecie, to piszecie.

Powiedziałeś „niestety”.
Bo wiesz, wielu tekstów po prostu w taki pozytywny sposób zazdroszczę. Ostatnio np. zazdrościłem świetnego pomysłu Pawłowi Wilkowiczowi, który napisał o piłkarzach Milanu, którzy weszli w politykę. Przez lata miałem mnóstwo takich ukłuć, nie tylko zresztą dotyczących sportu. Kiedy jeszcze pracowałem w „Gazecie”, przed laty, w zimie bywałem „wypożyczany” z działu sportowego do reportażu. Miałem możliwość pisania dużych tekstów.

Z którego byłeś najbardziej dumny?
Z tego o kierowcach TIR-ów, którzy jeżdżą za wschodnią granicę. Akurat zaginęło dwóch Polaków i okazało się, że jeden został zamordowany. Nie wiedziałem, jak się do tego zabrać, bo przecież nie pracowałem w tabloidzie i nie pojechałbym do rodziny, żeby zapytać „jak się pani czuje po tym, jak napadnięto na męża tuż przed świętami”. Wyruszyłem do Terespolu, żeby zobaczyć, jak rzeczywiście wygląda praca tych kierowców. Jak jeden zaczął opowiadać, jakie pułapki na nich czyhają, jakie mafia stosuje metody i puścił to na CB, żeby pokazać, że rozmawia z dziennikarzem…

… zrobił się chatroom?
Słuchaj, książkę można z tego było napisać! Kiedy jechały TIR-y ze sprzętem elektronicznym do Moskwy, mafia budowała sztuczne zajazdy. A potem się okazywało, że trzem czeskim kierowcom rozładowano towar, a ich samych powieszono na lusterkach. Inny facet mi opowiadał, że siedział w TIR-ze z trzema kolegami w nocy, nagle budzi się rano, a samochód rusza. Podnosi się, a tam ktoś przystawia mu pistolet do głowy. Jadą trzy godziny i słyszy tekst: „no dobra, rebiata, jesteście. A kierowca żyje jeszcze?”. I mówi mi facet, że w tym momencie zlał się w spodnie. Zostawili go, ale wyczyścili cały pojazd i zabrali nawet puszki z szynką! Niesamowite historie… Robią dziurę w jezdni, leją wodę i wkładają deskę z gwoździami, żeby przekłuć opony. Albo podjeżdżają z hakami i rozłączają kabinę od naczepy, albo spuszczają z wiaduktu cegłę, która rozwala szybę. Zrobiła się tak ciekawa opowieść… Inny reportaż np. o prywatnej hucie aluminium, w której pięciu facetów się udusiło, bo jeden zszedł do pieca, zatruł się oparami, a czterech kolejnych schodziło, by pomóc poprzednim.

Wiesz, ja nigdy nie ograniczałem się do piłki nożnej. Pierwszą swoją walkę szermierczą w życiu obejrzałem na igrzyskach w Sydney, gdzie dziewczyny zdobyły srebrny medal. Nagle Gruchała dostaje czerwoną kartkę, a ja przerażony, że medalu nie ma. A tu walka trwa dalej – what the fuck?! فapię trenerów, ci mi tłumaczą i jestem w stanie już coś z tego napisać. Dziennikarz nie musi się znać na wszystkim, ale musi umieć o wszystkim napisać. Dzięki temu zaliczyłem właśnie piąte igrzyska.

A na nich teksty, wideo, vlogi, tweety…
Dzięki swojemu blogowi poznałem tylu zapaleńców, tylu specjalistów w swoich dziedzinach… Z konieczności interesuję się wszystkim. Muszę wiedzieć, jak sobie radzi Bayern w Bundeslidze, a City w Premier League. Internet pozwala mi dzielić pasję i wiedzę z mnóstwem ludzi, których w realu bym nie poznał. Sam ich namawiam, żeby zakładali swoje blogi, a potem podlinkuję je u siebie. Lubię kłócić się z nimi na Twitterze…

Mam wrażenie, że wyprzedziłeś w Polsce epokę pod tym względem.
Nie przesadzaj.

Nie przesadzam. Jako jeden z pierwszych, przed pięcioma laty, założyłeś bloga, twittujesz też już dość długo – to zupełnie inne dziennikarstwo niż kilka lat temu. A jeśli popatrzeć na Anglię, Hiszpanię czy Stany Zjednoczone – tam w przeciwieństwie do Polski chyba każdy dziennikarz sportowy tak działa.
Jeden z autorytetów medialnych (nie pamiętam nazwiska) powiedział, że jestem najbardziej multimedialnym dziennikarzem. Rzeczywiście – do papieru piszę bardzo mało, raczej od wielkiego dzwonu, kiedy gdzieś nie ma chłopaków z „Gazety”. Czasem też napiszę do „Newsweeka”. A tak, to robię video i piszę dla Sport.pl, robię vlogi, tweetuję… Najpierw był blog – zainspirował mnie Marcin Gadziński, który był korespondentem „Wyborczej” w Stanach Zjednoczonych i wrócił owładnięty nowym spojrzeniem na dziennikarstwo. Wtedy, kiedy jeszcze rządził papier, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że te blogi mogą być tak fajne. Od Marcina też usłyszałem o Twitterze, ale pomyślałem: „140 znaków – cóż to jest?”. W pewnym momencie specjalista od marketingu politycznego, Eryk Mistewicz zatweetował, że Wałęsa ma poprzeć skrajnego nacjonalistę w Irlandii. To trafiło na czołówki gazet. Jeden tweet! Zainteresowałem się tematem, zobaczyłem, że to nie Facebook, na którym napiszesz, że jesz kanapkę. Dziś jestem od Twittera uzależniony – nie mogę obejrzeć bez niego meczu.

Mówisz o tym, jak zmienia się dziennikarstwo. Twitter wyprzedza agencje prasowe. One za chwilę staną się niepotrzebne. Konkretna sytuacja – mecz Bayernu z Manchesterem City. Jestem w studiu Ligi Mistrzów, za chwilę wchodzimy na antenę, koledzy się ze mnie naśmiewają, że się bawię Twitterem, ale skoro tam na temat bramek Messiego wypowiadają się Owen, Ferdinand i Rooney, to od razu mogę się na nich powołać. Kończy się mecz, trwają reklamy, a poważni angielscy dziennikarze, którym ufam, złapali Manciniego jeszcze przed konferencją prasową i tweetują, że Tevez odmówił wejścia na murawę, a Mancini na to, że ten facet nie zagra nigdy w jego drużynie. Sprzedaliśmy fajny temat w telewizji, a agencja – sprawdziłem – dała to dopiero po godzinie!

Tradycyjni dziennikarze „z notesem” nie mają prawa konkurować z internetem.
Stoję na igrzyskach z Zosią Noceti-Klepacką, która zdobyła brąz. Opowiada, że płakała dopływając do mety ze zmęczenia i radości, nagle podchodzi jej rywalka z Ukrainy, która była czwarta, przerywa wywiad i mówi: „Zocha, przepraszam, ale muszę ci to powiedzieć osobiście. Składamy protest. Mój team chce ci odebrać brązowy medal”. I Zosia: „Co?!?!?!”. Koniec wywiadu. Gdzieś wybiegła. Niby pokazuje, że będzie dobrze, ale nic nie wiemy. Ja od razu Twitter, pach, pach i ci, którzy mnie followują, dowiedzieli się o proteście. Sport.pl zrobił z tego czołówkę. Trwa sprawdzanie, a ja dalej na Twitterze – Andrzej Janisz wyczaił, jaki jest – cholera – powód tego protestu. Okazuje się, że miała typowo w Polsce nieopłacone ubezpieczenie. Koniec końców wyszło, że Ukraińcy złożyli protest pięć minut po czasie. Więc widzisz – to takie nowe dziennikarstwo, ale chcę od razu zaznaczyć, że nie tweetuję dla zarabiania pieniędzy, bo chyba nie ma nawet takiej opcji.

Ale robisz to dla budowania własnej marki.
Nie buduję żadnej marki – mnie to po prostu sprawia frajdę! Teraz afera z dachem – było tyle prześmiesznych komentarzy i cała ta dyskusja z nieznanymi mi ludźmi, różnymi politykami, którzy teraz są moimi kumplami z Twittera. Nigdy nie znałem osobiście Zbigniewa Hołdysa…

Polecał cię w trakcie igrzysk.
… a tyle wymieniliśmy poglądów, że traktuję go jak starego druha. No i masa młodych blogerów. To tacy pasjonaci jak ja, tylko ja miałem tego farta, że przyszedłem do „Gazety”, kiedy ta nie szukała ludzi z wielkim doświadczeniem dziennikarskim. Przez pierwszy rok miałem warsztaty z Adamem Michnikiem, Heleną Łuczywo, Juliuszem Rawiczem – wybitni redaktorzy prasy podziemnej lub czołowymi reporterami, jak Jacek Hugo-Bader, Mariusz Szczygiełâ€¦ Rok takich warsztatów dał mi więcej niż studia dziennikarskie. Ta firma niesamowicie w nas inwestowała. Wchodzę do pokoiku reporterów, patrzę, a tam Ryszard Kapuściński czyta mój artykuł. Możesz sobie wyobrazić?! A z nim był ten problem, że nigdy nie krytykował i szukał wyłącznie pozytywnych stron. Nawet jeśli napisałeś coś słabego, usłyszałbyś od niego: „hmm, a tu miałeś naprawdę fajny pomysł”. Zrobiliśmy z nim zresztą z Darkiem Wołowskim olbrzymi wywiad o futbolu. Cały czas mam takie poczucie, że przez to, że sam miałem takie szczęście, dziś muszę innym odpłacać. Dostaję masę maili od licealistów z pytaniami, czy powinni iść na studia dziennikarskie. Absolutnie to zresztą odradzam.

Ty studiowałeś historię sztuki i filologię klasyczną.
Potencjalnym dziennikarzom polecałbym studia humanistyczne, które pozwolą im się oczytać. Bo dziś – w czasach Twittera – jeśli ktoś świetnie pisze na blogu, to kwestią czasu jest, kiedy dostanie atrakcyjne propozycje. W Stanach już tak jest, kwestia czasu, kiedy to do nas przyjdzie.

Eryk Mistewicz, którego cytowałeś, pisał w „Uważam Rze”, że w dzisiejszym dziennikarstwie jeśli nie jesteś do bólu wyrazisty albo nie zaoferujesz czegoś ekstra, przepadniesz.
I powiedz – czy pięcioletnie studia dziennikarskie czegokolwiek cię nauczą?

Nie.
Od czasu do czasu robię konkursy literackie na blogu. Kilka rund, metoda pucharowa, internauci głosują. Kiedy szukamy stażystów do Sport.pl, patrzymy, jak kto pisze na blogu. Nie obchodzi nas, co kto studiował. W tej firmie papier nigdy nie był ważny. To nie jest państwowa firma, liczy się talent. Piotrek Czernicki-Sochal przyszedł do nas od razu po maturze i po co byłoby mu dziennikarstwo?

To paradoksalnie jeden z najbardziej obleganych kierunków.
A największą zbrodnią jest dla mnie stworzenie dziennikarstwa sportowego. Ci ludzie chcą zostać drugimi „Szpakami” albo Matimi Borkami i ktoś wykorzystuje ich marzenia. Pojechałem kiedyś do Nowego Jorku na premierę filmu – wyobraź sobie – Disneya „Mój brat niedźwiedź”, gdzie zrobiłem wywiad z Philem Collinsem. A skoro już byłem na miejscu, spotkałem się też z Maciejem Lampe, który debiutował w New York Knicks. Dzięki niemu miałem też okazję porozmawiać z Dikembe Mutombo. Zapytałem go, dlaczego wybudował drogi i szpital w Kongo, na co on odpowiedział: „poślij windę na dół po innych, skoro sam wjechałeś na górę”. Zapadło mi to w pamięć i gdybym kiedyś założył własny portal, to na pewno przygarnąłbym tych wszystkich zdolniachów, którzy się marnują. Już teraz widzę, ile tych blogów pozanikało. Ludzie pracują w Anglii na przysłowiowym zmywaku i nie mają czasu na zajęcie się pasją.

Ta branża jest bardzo wąska. To nie Włochy, gdzie „La Gazzetta dello Sport” przysyła kilkunastu dziennikarzy na jeden mecz drużyny Prandellego i oni zapełniają kilkadziesiąt stron.
A u nas – zobacz – to wszystko się zwija. Dla mnie to skandal, że istnieją gazety, w których nie ma działu sportowego. Dział sportowy „Rzeczpospolitej”, który przez lata należał do najlepszych, ma dziś coraz mniej miejsca. A mówiło się nawet, że po igrzyskach całkiem się zwinie. Nie mam pojęcia, z czego to wynika. Nie wiem, czemu w Polsce nie mamy tygodnika typu „Kicker”. W kraju, w którym tyle rzeczy się działo, „Przegląd Sportowy” czyta podczas Euro pięćdziesiąt tysięcy osób. Zdumiewające. Rozumiem, że można mieć uwagi co do tego, jak ta gazeta jest robiona, ale czy gdyby ktoś pisał tam nie wiadomo jak błyskotliwie, to nagle rzuciłoby się dwieście tysięcy?

Fakt ma 380 tysięcy.
W Stanach zwija się „Newsweek”, w Polsce „Przekrój” ma się przenieść na tablety. Przestaje się opłacać wydawać papierowe gazety, a internet nie jest jeszcze gotowy, żeby płacić swoim autorom. Niestety czytelnicy są przyzwyczajeni do darmowych artykułów. Wy się nie zastanawialiście, czy nie wprowadzić płatnej strony?

Zastanawialiśmy, ale na tę chwilę nie miałoby to sensu.
No właśnie. Jest na to za wcześnie. Póki mamy tak duży kontent darmowy, ciężko będzie namówić Polaków, aby płacili, mimo że stawki nie byłyby wysokie. Nie jesteśmy „Timesem”, który i tak będzie czytał cały świat. Dostałem wczoraj zaproszenie do TVN24, aby mówić o nieszczęsnym dachu i siedziałem w poczekalni z Grzegorzem Hajdarowiczem, który miał się właśnie wypowiedzieć na temat „Newsweeka”, bo sam jest właścicielem „Presspubliki”, która wydaje „Rzeczpospolitą”, „Przekrój” i „Sukces”. On zapowiada, że przeniesie te wszystkie gazety na tablety. Opowiadał, że kupił „Bloomberga”, którego chce odrestaurować w wersji elektronicznej i rzucił takie proroctwo, że w Polsce w 2017 gazety zostaną w małych nakładach, tylko dla koneserów. Za paręnaście groszy będzie można jednym kliknięciem ściągnąć wydania internetowe z żywymi reklamami. Według danych Hajdarowicza, z roku na rok „Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, a nawet tabloidom sprzedaż spada o siedemnaście procent.

Dla ciebie to wszystko nie jest złą informacją. Szybko dostosowałeś się do nowych realiów i twoje obowiązki jakoś drastycznie się nie zmienią. No i po odejściu z „Wyborczej” nie stałeś się ofiarą tej rewolucji medialnej.
Z jednej strony tak, z drugiej – „Gazeta” jest flagowym okrętem naszego wydawnictwa. Moje wideo-rozmowy z Michałem Szadkowskim, Rafałem Stecem czy Robertem Błońskim z „Wyborczej” mają sporą oglądalność. Wiem, że nabijają się z tego, jak wyglądamy. Ostatnio wyzywano nas od hipsterów i kudłaczy. Ale nie kibicuję temu, żeby gazety się zwinęły, bo jest za wcześnie, żeby z samego internetu utrzymało się wydawnictwo. Nie myślę też jednak, co zrobię, jeśli gazety wymrą. Zmiany są nieuchronne, ale chciałbym odwlec moment upadku prasy na jak najpóźniejszy termin.

Ostatnio zostałem zaproszony do Londynu przez Youtube’a i zobaczyłem, że z ich badań wynika, iż młodzież w wieku 15-25 w ogóle nie ogląda telewizji! Mecz mogą obejrzeć na chińskich serwerach i sami przez internet mogą sobie skomponować swój kanał telewizyjny. Właśnie Youtube z Gilette dają możliwość, aby wykreować własny kanał wideo. Kupują coraz więcej praw, już igrzyska pokazywali w całości na żywo, tyle że można było je obejrzeć wyłącznie w Stanach. Za chwilę będą walczyć o Ligę Mistrzów i mundial – kasę mają na wszystko i za chwilę problem będzie miał nie tylko papier, ale też telewizja. Młodzi ludzie wolą obejrzeć Balotellego, który nie umie nałożyć koszulki, potem jego gole, a na koniec jego wywiad z Noelem Gallagherem. Nikt im niczego nie narzuca. Do nas ta tendencja dojdzie pewnie za jakiś czas, ale w 2014 w Stanach wpływy z reklam w internecie pokazywanych przed wideo będą większe niż z jakichkolwiek innych „pop-upów” lub tych, które się zwijają. Kapuściński pisał o tym z dziesięć lat temu. Wracamy do okresu niepiśmienniczego, do hieroglifów z czasów Egiptu. Ludziom wystarczą ikonki. Swoją drogą, wiesz jaki jest najchętniej oglądany filmik, jaki zamieściłem na vlogu?

Słucham.
Z marszu Rosjan na mecz przez Most Poniatowskiego. Oczywiście – nasi to sprowokowali i byli agresywni, ale tamci – bojówka Dynama Moskwa – doskonale od początku wiedzieli kogo atakować. Podeszli, założyli kaptury i pokazują: ten, ten, ten. Baliśmy się, że sami dostaniemy po mordach, a oni – słuchaj – mieli pełen research. Mam takie wideo, na których Polak sam wali pięścią, a po chwili dostaje taki strzał, że pada na ziemię i… usłyszałem tępe uderzenie głowy o beton. Nie ma krwi, a facet jest nieprzytomny. A tu idzie marsz i trzeba schodzić na bok! Poczułem się niemal jak reporter wojenny. Mając w ręce smartphone’a dostajesz kapitalne narzędzie pracy. Jednym guzikiem od razu wrzucasz na Youtube’a. Wiesz, i ja nawet na tym konkretnym filmiku nie zarabiam, ale mam olbrzymią satysfakcję, że mogę się tym podzielić z całym światem. Ł»e praca jest moją pasją.

Kuba Błaszczykowski o biletach – kolejna ciekawa historia. Zauważyłem, że bez kamery opowiada Jackowi Kurowskiemu i Maćkowi Iwańskiemu, że to skandal z biletami. Potem przechodzi koło nas, trzy godziny po meczu, mixed-zone pusta i pytam: „Kuba, słyszałem, że mówiłeś o skandalu. O co chodzi?”. Widać było, że nie chce o tym mówić, ale głośno westchnął i… mówił o tym przez osiem minut. To był najczęściej oglądany plik w dziejach Sport.pl. Miał z pięćset tysięcy odsłon. Kuba kilka razy zaznaczał, że nie powinien o tym mówić w tym momencie, że odpadli, ale… A ja słuchając tego – mimo że nie jesteśmy kumplami – zastanawiałem się: „To się nie dzieje naprawdę. Powinienem mu doradzić, żeby tego nie komentował?”. „Co ty robisz?! Kuba, nie teraz! Za trzy dni!”.

Byłeś tam jako dziennikarz, a nie jako jego agent.
Dokładnie. A poza tym były też inne osoby, czyli to nie był żaden exclusive. Nic nie zmieniłem i puściłem całość.

Jesteś pracoholikiem?
Myślę, że tak. Ale widzisz – ja tego nie nazywam pracą. Gdybym pracował w biurze w innej roli, to i tak czytałbym te wszystkie artykuły. Rano sprawdzam Twittera, Sport.pl i czy wy coś odpaliliście. Jeśli jest jakaś bomba, to u nas od razu pojawia się przedruk. Wy z kolei macie przeglądy prasy, dzięki którym wiem czego szukać w gazetach. Jestem pracoholikiem… W NSport często do nocy, w „Gazecie” też spędzam sporo czasu. Nie potrafię odpoczywać. Na wakacje jeżdżę zazwyczaj po wielkich imprezach, czyli ta adrenalina jeszcze w człowieku siedzi. Jak u reprezentantów – trzy guarany, sześć espresso. Też we mnie to wzbiera i nie umiem odpoczywać przy basenie. Nie skupię się nawet na jednej książce – muszę czytać trzy na raz. To jest choroba…

ADHD?
U mojego syna zdiagnozowano ADHD, a ja się nie zgadzałem z tą diagnozą, bo ja też byłem takim żywym srebrem. Ciężko mi rozmawiać z kimś dłużej bez sprawdzania Twittera.

Przez ostatnie półtorej godziny nie sprawdzałeś.
Jakoś nam się udało.

Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA


***

Tutaj znajdziesz pozostałe nasze wywiady z dziennikarzami:
JANUSZ BASAفAJ
MATEUSZ BOREK
BOٻYDAR IWANOW
PRZEMYSفAW RUDZKI
TOMASZ SMOKOWSKI

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama