O biegach w Lesie Kabackim, Tarasiewiczu, który nie chciał szmacić się dla kasy, Gercaliu, któremu odcięli prąd i ogrzewanie, o pracy menedżera, kopaniu w czwartej lidze, golach z przewrotki, fryzurach i Kawasaki Ninja. Czyli Marcin Mięciel dla Weszło.
Ustalmy na początek. Marcin Mięciel w czwartoligowym UKS Łady to już tylko czysta rekreacja. Nie myśli pan o powrocie do gry w piłkę na poważnie.
– Tak, na sto procent zakończyłem karierę zawodową. Zostałem wprawdzie poproszony przez znajomego, żebym pomógł w czwartej lidze. W klubie niedaleko mojego domu. Ale dzieje się to już na dość dużym luzie. Przychodzę, kiedy chcę, kiedy mam czas i nic więcej. Na razie zagrałem tylko w dwóch meczach i szczerze mówiąc, po operacji, którą przeszedłem w ŁKS-ie, nie jestem już raczej gotowy nawet na czwartą ligę. Myślałem, że gra się tutaj trochę łatwiej, że nie trzeba tyle biegać, a jednak – to już nie te czasy.
Aż tak się posypało zdrowie? Jeszcze w ŁKS-ie te wyniki badań były bardzo dobre.
– Rok bez piłki, po operacji kolana, zrobił swoje. Pierwsze sześć tygodni, kiedy chodziłem jeszcze o kulach, to był dla mnie dramat. Nic nie robiłem, a cały czas źle się czułem. Po osiemnastu latach ciągłych treningów, organizm nie najlepiej reagował na brak ruchu. Ł»adnej rehabilitacji nie przechodziłem, bo i po co, skoro postanowiłem skończyć karierę, więc kiedy po pięciu miesiącach po raz pierwszy poszedłem do lasu, stwierdziłem, że jest problem, że ciężko mi się biega. Dopiero teraz zacząłem się trochę więcej ruszać. Chodzę na siłownię, biegam, gram w oldbojach Legii. Wreszcie normalnie funkcjonuję.
ŁKS opłacił koszty operacji?
– Na szczęście byłem ubezpieczony. Musiałem czekać na zabieg dwa miesiące, ale dzięki temu wszystkie koszty poszły na fundusz. Młodsi zawodnicy, którzy nie chcieli tyle czekać, płacili z własnych pieniędzy i raczej nie dostali od klubu żadnych zwrotów. Z tego, co wiem, wielu z nich cały czas nie ma opłacanych mieszkań. No i z pensjami też jest problem, choć wiadomo, że nie są to żadne duże kwoty. Zresztą ja też część zaległości ściągnąłem przez komornika, a resztę mam rozpisaną przez notariusza.
Powiedział pan w jednym z wywiadów, że po ŁKS-ie czuł się cholernie zmęczony psychicznie. W takim razie, całkiem nieźle się to zbiegło z decyzją o zakończeniu kariery.
– No tak, zrobiłem sobie dwa miesiące wakacji z rodziną. Nie musiałem myśleć o przygotowaniach. To było najfajniejsze. Mogłem sobie wypić piwo, pogrillować, posiedzieć z dzieciakami i nic mnie nie goniło. Wiadomo, że z ŁKS-em wyszło trochę inaczej, niż się spodziewałem. Kiedy przychodziłem i gadałem z „Wieszczem” (Tomaszem Wieszczyckim – od red.), były przynajmniej jakieś plany odbicia tej drużyny. Wiedziałem, że nie jest różowo. Ł»e nie ma boiska, nie ma stadionu, nie ma pieniędzy, ale ok. Byli przynajmniej kibice i drużyna, która chciała coś zrobić.
Widział pan szansę, żeby to faktycznie poukładać?
– Wszystko miało się zmienić. Do klubu weszli nowi ludzie, którzy myśleli, że są w stanie pomóc. No, ale później, wiadomo – wielka klapa. Uważam, że niesłusznie połączono sekcje piłki nożnej i koszykarską. Ani jedna, ani druga nie miała żadnych przychodów, żadnych sponsorów i zamiast powolnego spłacania długów zaczęło się tonięcie. Siedzieliśmy, rozmawialiśmy. Budżet miał być dopięty, po czym okazało się, że pieniędzy zabrakło po miesiącu.
ŁKS to trochę zgrany temat. Wiele już o nim powiedziano. Ale, mimo wszystko, 36-letni Mięciel trenujący gdzieś tam z Młodą Ekstraklasą, to pomyłka – ani żaden plus dla klubu, ani przyjemność dla zawodnika. Gdzieś tu popełniono błąd…
– Wiadomo, jak było. Wszyscy, którzy nie zgodzili się na rozłożenie zaległości na siedem lat, zostali odsunięci. Trener Tarasiewicz mówił wprawdzie, że to był jego pomysł, że nie byliśmy mu potrzebni, ale sam nie wiem. Nieważne. Wiem za to, że przez 18 lat kariery zawsze byłem profesjonalistą i żaden inny trener mnie tak nie potraktował. Myślę, że panu Tarasiewiczowi przygoda z ŁKS-em powinna dać trochę do myślenia. Moim zdaniem tak się nie robi. Chyba powinna być jakaś uczciwa rozmowa, próba ustalenia, co i dlaczego. Ale jak widać, są trenerzy, którzy z zawodnikami prowadzą dialog i są tacy, którzy go nie prowadzą.
Problem w tym, że potem nagle wróciliście i kompletnie do tego nieprzygotowani musieliście walczyć o utrzymanie w lidze.
– Zgadza się, dlatego trenowaliśmy indywidualnie, czasem z rezerwami. Razem z Maćkiem Bykowskim poprosiliśmy nawet Roberta Podolińskiego, żeby pozwolił nam ćwiczyć z Dolcanem Ząbki. Wiedzieliśmy, że może przyjść taki moment, że będziemy musieli wrócić i wtedy kibic nie będzie patrzył, jakie mieliśmy warunki, tylko będzie nas rozliczał z formy. No i faktycznie tak się stało, kiedy przywrócił nas Piotr Świerczewski.
On przynajmniej próbował rozładować atmosferę w szatni.
– Starał się. Ale nie oszukujmy się – jeśli byli w składzie ludzie, którzy nie mieli co do garnka włożyć, bo pozaciągali kredytów, nie mieli oszczędności, a w ŁKS-ie nie dostawali pensji, to trudno było tę atmosferę rozładować. Nieraz chodziliśmy do prezesów i mówiliśmy – panowie, zapłaćcie chociaż tym młodym na jedzenie. Jak ktoś ma być profesjonalistą w ekstraklasie, jak nawet nie ma pieniędzy na to, żeby się zdrowo odżywiać. W szatni bez przerwy rozmawiało się o kasie. Przed treningiem i po treningu. Piotrek nieraz i kawał opowiedział, i rzucił coś śmiesznego, ale co z tego, jak większość miała co innego w głowie.
Gercaliu po dwóch tygodniach w Polsce nie miał w mieszkaniu prądu ani ogrzewania.
– To jest ten problem. Chłopak przyjechał, zaraz potem wyjechał i teraz opowiada innym, jaki dramat zastał w Polsce i co go tu spotkało. A przecież są kluby, w których by nie narzekał, tylko że on o tym nie wie. Gercaliu cały czas chodził załamany. Nie zdawał sobie sprawy, co go czeka. Dlatego naprawdę, uważam, że polska ekstraklasa powinna liczyć dziesięć klubów i ani jednego więcej. Na szesnaście dobrych drużyn dziś nas po prostu nie stać. Prosta sprawa – jeżeli nie stać nas na ekstraklasę, nie mamy stadionu, ani pieniędzy, to w niej nie gram. Co z tego, że drużyna jest z historią? Ja też mam jakąś tam przeszłość w Bundeslidze, ale nie pójdę teraz do pierwszej ligi i nie będę prosił, żeby mnie ktoś jeszcze zatrudnił za zasługi.
Wracając do Świerczewskiego – miał pan kiedyś trenera, który opowiadał dowcipy?
– A dlaczego nie? W szatni na wszystko jest pora. W Niemczech nieraz całą drużyną piliśmy razem z prezesami, z trenerami. Wszystko było fundowane przez klub i nieważne, czy ktoś miał lat osiemnaście, czy trzydzieści pięć – pili wszyscy i to nie w małych ilościach. Na drugi dzień trener robił rano wolne, dopiero po południu trening i nikt na zewnątrz o tym nie wiedział. To jest profesjonalizm i budowanie atmosfery.
Powiedział pan kiedyś, że największy zarzut do prezesów ma wcale nie o kasę.
– Bo to prawda. Największy mam o to, że… puścili trenera Probierza. Gdyby został jeszcze cztery, pięć kolejek, to w grudniu moglibyśmy mieć prawie pewne utrzymanie. Byliśmy w super formie, wszystko było poukładane i nagle prezes mówi, że on się tak z Probierzem umówił, że jeśli pojawi się jakaś oferta, to trener może odejść. Ok, a gdzie jest tutaj dobro klubu? Jeszcze chwila i ŁKS będzie w czwartej lidze przez to, że prezes gdzieś tam się umówił z Probierzem. Myślał, że ten na tyle wszystko poukładał, że teraz zespół będzie grał już nawet bez trenera. Tak być chyba nie powinno. Jak ja się kiedyś umawiałem z Legią, że odejdę i nagle przyszła oferta za milion z Feyenoordu, to nigdzie nie poszedłem, bo Legia zażyczyła sobie dwa miliony, dbając o swoje interesy.
Wiele razy mówił pan, że Probierzowi wszystko w Łodzi udało się zorganizować. Zastanawiam się, dlaczego inni nie byli w stanie tego zrobić. Ciągle czegoś brakowało.
– Nie potrafię na to odpowiedzieć. Probierza można lubić albo nie lubić, ale prawda jest taka, że na ŁKS był idealny. Od razu wprowadził rygor, przygotował taktykę i gra zaskoczyła. Z miejsca załatwił wszystko – boiska do treningu, badania, obiady, zgrupowanie niedaleko Łodzi, hotel. Proste rzeczy, których wcześniej w klubie nie było. Wszyscy w szatni od razu zaczęli mieć nadzieję na normalność.
Odszedł Probierz i w momencie wszystko siadło.
– Trzeba było przetrzymać go do grudnia. Zdobylibyśmy jeszcze siedem, osiem punktów i zrobiłoby się spokojniej. A tak, w jeden dzień pękło wszystko. Ludzie z góry weszli do szatni, powiedzieli, że od dziś nie ma boisk, nie ma niczego. I dziesięciu tysięcy na trenera też nie ma. Jak tylko wyszliśmy na trening, od razu było widać, że w drużynę wdarło się takie rozluźnienie, że już nie ma czego zbierać. No i faktycznie – pojechaliśmy na Ruch Chorzów i dostaliśmy czwórkę.
A potem przyszedł Tarasiewicz i oznajmił, że nie można szmacić się dla kasy.
– Do końca nie zrozumiałem, o czym mówił. Szczególnie, że z tego, co wiem, sam powiedział do dwóch czołowych zawodników, że skoro nie ma kasy ani niczego, to on też się w to nie będzie bawił. No i poszedł. Co więcej, dzisiaj o pieniądze sądzi się ze Śląskiem Wrocław, który podobno kocha. Nie wiem, gdzie tu jest szmaciarstwo. Jeśli te słowa były do mnie, to ja się nie poczuwam. Trenowałem, zapieprzałem, pomogłem w awansie. Coś zrobiłem dla tego klubu i te pieniądze zwyczajnie mi się należały.
Mógł pan mieć od klubu siedmioletnią „emeryturę” na koniec kariery.
– To nie była poważna propozycja. Za siedem lat to ja nie wiem, czy jeszcze będę żył. Kupa czasu. Jeszcze gdyby te pieniądze były gdzieś włożone do banku, zagwarantowane przez skarb państwa, to proszę bardzo. Zgadzam się i na czternaście lat. A tak? Rozłożymy długi na siedem, a po roku klubu nie będzie. To jest właśnie ta różnica.
Pełna zgoda. W takim razie rozwiązaliście sprawę tych zaległości?
-Powiedziałem: ok., rozłóżmy je na sześć miesięcy albo na rok. Nawet nie od maja, tylko od września. Macie kilka miesięcy na poukładanie klocków, a potem spłacacie comiesięczne raty. Przecież mi też zależy, żeby ten klub dalej istniał. Chciałem pójść na rękę, ale na w miarę normalnych zasadach.
Przykry koniec kariery chyba był Marcinowi Mięcielowi pisany. Przecież chwilę przed ŁKS-em byliście razem z Tomaszem Jarzębowskim jedną nogą w Radzionkowie.
– Prezes kilka razy dzwonił z naprawdę bardzo dobrą ofertą finansową. Nie wiem, jak to miało być zorganizowane, może powiązane z jakimiś firmami. Bo słyszałem, że inni zawodnicy Ruchu za bardzo nie mieli płacone…
Mówiliby, że Mięciel zagospodarował pół budżetu.
– Uważam, że kominy płacowe to akurat nic złego. Jeśli taki, przykładowo, Ljuboja na to zasługuje, jeśli jest ponad naszą ligę, to niech zarabia nawet sto tysięcy. Jeden wyrobnik, który nie zagrał jeszcze dziesięciu dobrych meczów, niech zarabia pięć, a Ljuboja, jeśli jest tego warty, niech ma sto. Kiedy grałem w Grecji, tam tak właśnie było. Karembeu miał w Olympiakosie półtora miliona, a inny dostawał sto tysięcy. Ale ludzie przychodzili na stadion oglądać Karembeu, a nie tego drugiego. Ale wracając jeszcze do tego Radzionkowa – nie zdecydowałem się, bo pojawiła się opcja z ŁKS-em. Chciałem w nim zagrać, chciałem pomóc. Myślałem, że coś się uda jeszcze odbudować.
Kończąc karierę, mówił pan: nie chcę robić sobie długiej przerwy. Chcę od razu działać.
– Na początku myślałem o trenerce. Zrobiłem już nawet kurs UEFA. Została mi tylko obrona pracy, którą pisałem, analizując grę napastników na ostatnim mundialu. Tyle że trener, trochę tak, jak piłkarz – dostaje ofertę i musi jechać, czasem na drugi koniec Polski. Dlatego poszedłem w menedżerkę. To jest praca w trochę innym trybie. Na razie współpracuję z Mariuszem Piekarskim, będę chciał zrobić licencję. Zobaczymy, jak to się rozwinie.
Doradca? Pomocnik? Jak nazwać tę obecną rolę?
– Dokładnie tak. I pomocnik, i doradca. Pomagam zawodnikom, pomagam Mariuszowi. Jeżdżę po trzecich, czwartych ligach. Myślę, że obejrzałem już co najmniej trzydzieści, czterdzieści meczów. Obserwuję piłkarzy w całej Polsce i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Mam ten plus, że sam grałem w piłkę i wiem, co myślałem, mając lat np. osiemnaście. Podobnie zresztą jak Piekarz, nie jesteśmy typowymi menedżerami – biznesmenami.
Były piłkarz przede wszystkim wie, czego sam kiedyś oczekiwał od swojego agenta.
– Właśnie o to chodzi. Wiem też, czego nie robiłem, kiedy byłem młody. Wiem, że wiele spraw można było wytrenować, nadrobić. Czasem trochę szerzej popatrzeć na futbol.
Zrobił pan sobie taki rachunek, co można było zrobić lepiej?
– Ja akurat miałem takie dwie fazy. Pierwszą, w której wszystko mi łatwo przychodziło. Kiedy miałem piętnaście lat, kopałem sobie na podwórku, nie trenowałem w żadnym klubie i nagle na jakimś małym turnieju wypatrzyła mnie Lechia Gdańsk. Trzy lata potrenowałem z juniorami i w czwartym byłem już w ekstraklasie. Miałem szczęście. Przyszedł trener, wyczytał pięć nazwisk, a reszta, których nie wziął, musiała iść do pracy. Potem znowu minęło pół roku – przyjechała Legia i zabrała mnie i „Szamę”.
Faktycznie, szło łatwo. Za chwilę przyszło powołanie od Piechniczka.
– Najpierw do reprezentacji młodzieżowej, później do dorosłej. Dopiero kiedy złamałem nogę, wszystko przystopowało. Włożyli mi ją w gips na pięć miesięcy. Jak wyjęli, to pojawiły się problemy z achillesem. Kiedy znów doszedłem do formy, było już trochę późno. Dlatego wszystkim młodym teraz mówię – im szybciej pojedziesz za granicę, tym lepiej. Polska liga jest, jaka jest. Nie ma sensu siedzieć i uczyć się złych nawyków. Nawet w takim Bochum trenowaliśmy tak ciężko, że jak człowiek schodził z treningu, to siedział w szatni dziesięć, piętnaście minut, bo nie mógł się nawet podnieść z krzesła. Dlatego, gdybym wyjechał wcześniej, trochę lepiej organizm przygotował, mógłbym zajść dalej.
„Kiedy wyjeżdża się w moim wieku, to już nie po naukę, tylko żeby ciągnąć wózek”.
– Właśnie o to chodzi. W sparingach strzeliłem z piętnaście bramek. Wydawało mi się, że wygrałem rywalizację. A tu zaraz – buch w głowę i na mecz z Bayernem nawet nie wszedłem. Później w Hamburgu strzeliłem na 3:3 z przewrotki, a i tak znowu trafiłem na ławkę. Trochę się tym psychicznie zdołowałem i z czasem przestałem w tej drużynie funkcjonować. Kiedy człowiek jest młodszy, inaczej to droga za granicą wygląda.
No i w kadrze tylko pięć występów. Dziś tyle to ma byle kopacz.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Tu też trochę szczęścia mi zabrakło. Pierwsze powołanie dostałem na Słowację za Apostela. Siedziałem na ławce, dwa razy miałem wchodzić, to najpierw „Świerszczu” dostał czerwień i mnie cofnęli. A później, gdy stałem już przy linii, „Kosa” schodząc zdjął koszulkę i dostał drugą żółtą. No i nici z debiutu. Później, jako dziewiętnastolatek, jeździłem praktycznie na każde zgrupowanie. Ja, Citko i Sagan – było trzech takich młodych, którym trener powoli dawał szansę. Potem znowu pojechałem na młodzieżówkę i złamałem nogę. Powoływali mnie i Wójcik, i Boniek, ale zawsze dostawałem jakąś połówkę i tak mnie odrzucali. Wiem, jak to brzmi, ale trochę inne były czasy. Człowiek naprawdę musiał się wyróżniać, żeby grać w reprezentacji. Byli Podbrożny, potem „Kowal”, Citko w gazie. Jak poszedłem kiedyś, jeszcze jako młody chłopak, na mecz Legii i zobaczyłem, jak „Kowal” pogrywa z Podbrożnym, to sobie nie wyobrażałem, że kiedykolwiek ja mógłbym tak z nimi.
Z drugiej stony, Mięciel był wtedy w Warszawie idolem nastolatek. Kawasaki Ninja, odpowiednia stylówka, fryzura, ubiór. Trochę się pan odróżniał.
– Dzisiaj to normalne. Ale wtedy faktycznie miałem jakiś taki swój styl, dzięki któremu chyba trochę częściej mogłem zaistnieć np. w prasie. Każdy patrzył, jakim przyjechał motorem i tak dalej. Tyle że to nie był żaden lans. Bardziej spełnianie swoich dziecięcych marzeń. Koledzy mieli motocykle, jakieś MZ-ki, Jawy. Mnie, jako dzieciaka, nawet na taki nie było stać, więc kiedy w Legii dostałem pierwsze większe pieniądze, od razu pojechałem po samochód i super motor. Ale to było dla mnie, nie na pokaz.
Piotr Mosór na tym motorze zdążył sobie nawet więzadła zerwać, zgadza się?
– Oj, no coś tam było (śmiech).
I później symulował, żeby wyglądało, że to na treningu.
– Wywalił się niechcący. O szczegóły to już trzeba Piotrka pytać.
Pogadaliśmy chwilę o tym pechu. Z drugiej strony, trzeba powiedzieć słowo o Grecji, w której spędził pan znaczącą część kariery. I to w tych lepszych czasach dla greckiego futbolu. Dziś nie byłoby tak kolorowo.
– Oczywiście. Olympiakos i Panathinaikos sprowadzały wtedy poważnych zawodników. My mieliśmy Giuseppe Signoriego, króla strzelców Serie A. Kiedy przyjechał do Iraklisu, wszyscy byli w szoku. Był Rivaldo, Karembeu. Wtedy jeszcze w greckiej piłce nie było wysokich podatków. Dwa zespoły grały w Lidze Mistrzów, trzeci w eliminacjach. Teraz to wszystko leci na dół. Aczkolwiek cały czas gdzieś tam w pucharach jeszcze funkcjonują. Najlepszy dowód, że mój znajomy w PAOK-u ciągle zarabia 800 tysięcy euro netto.
No, to biedy nie ma.
Nawet taki Iraklis w moich czasach miał bazę z trzema boiskami trawiastymi, cały kompleks do odnowy biologicznej, podróże lotnicze na każdy mecz wyjazdowy. Dlatego starsi zawodnicy z niezłą przeszłością na koniec kariery chętnie tam przyjeżdżali i ciągle jeszcze przyjeżdżają.
Bundeslidze w wieku, w którym przechodził pan do Bochum, też się chyba nie odmawia?
– Byłem w gazie w Grecji. Co roku wybierali mnie do „all-stars game”, w którym grają najlepsi obcokrajowcy kontra Grecy, nominowani przez kibiców. Miałem 31 lat i myślałem, że już tam zostanę. Ale kumpel mówi – zobaczysz, jeszcze jakaś oferta przyjdzie. No i rzeczywiście. Nikt nie patrzył, że jestem po trzydziestce. Dostałem w Bochum kontrakt na trzy lata. Chociaż ciężko było się już przestawić, po pięciu latach w Grecji to była jednak przepaść i w poziomie, i w przygotowaniach. Kiedy został mi już tylko rok umowy, uznałem, że już chyba pora wracać. Miałem jeszcze propozycję bodajże z Arminii Bielefeld, ale chciałem już osiąść w Polsce, z rodziną. Tu, u siebie.
Timing na powrót do Legii nie był akurat zbyt dobry.
– Trochę żałuję, że nie stało się to o rok później. Trafiłem na sezon, który zupełnie nam nie wyszedł. Do tego doszła przebudowa stadionu i konflikt z kibicami. Nie do końca wyszło tak, jak mogło. Aczkolwiek, samo to, że znowu byłem w Legii, że zostałem tak super przez wszystkich przyjęty, było dla mnie bardzo ważne.
Wiem, że był pan też dogadany z Legią w sprawie pracy w jej akademii.
– Miałem to nawet wpisane w kontrakt z Legią. Poczekamy, zobaczymy. Na razie kończę kurs i zajmuję się trochę inną działalnością. Klub ma dobry pomysł, jak powinna wyglądać szkółka. W wielu miejscach na Zachodzie jest to podobnie zorganizowane. W każdej grupie wiekowej działa jeden były piłkarz i jeden trener stricte po szkole, na przykład z AWF-u. I to się sprawdza. Jeden wie, jak kopnąć piłkę, bo sam to kiedyś robił. Może wiele rzeczy pokazać dzieciakowi. A drugi ma znowu jakąś wiedzę teoretyczną.
Nie myślał pan o jakiejś imprezie? Zorganizowaniu czegoś na koniec. Ł»eby nie żegnać się z tą karierą zawodniczą tak zupełnie bez echa, gdzieś w IV lidze mazowieckiej.
– Tak jest nawet lepiej. Przez całe życie, cokolwiek by człowiek zrobił, to zawsze było jakoś oceniane, wyciągane do prasy. Zresztą, w Polsce nie ma chyba zapotrzebowania na takie mecze. Nieraz to wychodzi słabo. Może w mniejszej miejscowości przyszłoby trochę ludzi, ale w Warszawie ludzie mają na co dzień tyle piłki, że z frekwencją mógłby być problem. Dawno temu przetłumaczyłem sobie w głowie, jak może wyglądać moje życie po zakończeniu gry w piłkę. Rozmawiałem z chłopakami, których to spotkało wcześniej ode mnie i którzy mówili, że nieraz początki są trudne. Bodajże Zbigniew Boniek powiedział kiedyś, że najlepiej odłożyć trochę pieniędzy i jak Guardiola – posiedzieć sobie rok w domu. Ale jakoś sobie tego nie wyobrażam, dlatego od razu wziąłem się za siebie. Póki człowiekowi się chce. Póki ma jeszcze jakąś pozycję i ludzie go kojarzą.
Rozmawiał M