Ireneusz Król jest chyba jedynym prezesem w tym kraju, któremu non stop w jakiś czarodziejski sposób maleje zadłużenie nawet wtedy, gdy w ogóle nie spłaca swoich zaległości. Dziś na łamach „Przeglądu Sportowego” narzeka, że to o Polonii dziwnym trafem ciągle źle się mówi, podczas gdy ona jest akurat jednym ze stabilniejszych finansowo klubów w Polsce. Problem w tym, że ta stabilność ostatnio przejawia się głównie tym, że zawodnicy dość otwarcie zaczynają mówić w prasie, że żaden z dotychczasowych terminów wypłat – ani ten sierpniowy, ani wrześniowy, a teraz dochodzi jeszcze pensja z października – nie został dotrzymany. Król zasłania się, że wypłaca piłkarzom zaliczki, ale umówmy się – w porównaniu z tym, ile powinni dostać, są to kwoty zupełnie śmieszne.
Dzisiaj Król mówi w PS: „Zalegamy zawodnikom na łączną kwotę 1,5 mln zł, może odrobinę więcej”. Tłumaczy się, jak ma ciężko przez kominy płacowe, skutecznie korkujące budżet, a potem dodaje, że miesięczny koszt utrzymania drużyny to aż 1,2 miliona złotych. No, to jak to jest, panie kierowniku? Na pewno zaległości wynoszą tylko półtorej bańki albo ODROBINĘ więcej? Wynikałoby z tego, że nie zapłacił pan zawodnikom za góra pięć tygodni. Coś nam się zdaje, że nie taka całkiem symboliczna ta odrobina.
Nieustannie mamy wrażenie, że jeszcze chwila, jeszcze moment i w Polonii będą mieć z Królem większe problemy niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Ale tak to jest, kiedy za ekstraklasę bierze się człowiek, który przez dwa lata funkcjonowania w pierwszej lidze zainwestował w klub góra milion złotych. A może, tak naprawdę, nie bardzo jest czym rządzić? Pamiętacie słynną manifestację kibiców GieKSy pod domem Króla. Który milioner tak mieszka? W szeregowcu w Katowicach, w starym budownictwie.
Może się czepiamy, ale cokolwiek by o tym Królu dziś powiedzieć, drugim JW to on nie jest.