Świat rozrywki dawno oderwał się od swoich klientów – to znaczy, rozrywka jest dziś najfajniejsza dla „twórców”, a nie dla publiczności. Ktoś więc wymyślił sobie, że w filmie musi zagrać Adamczyk albo Karolak, a najlepiej – i Adamczyk, i Karolak (no i Szyc, wiadomo). Pal licho, że nie znam nikogo, kto mawia „chodź na ten film, świetna obsada, gra Adamczyk i Karolak!”, natomiast znam ludzi, którzy z założenia każdą produkcję, w której owi aktorzy biorą udział klasyfikują do kategorii „kał”.
To w ogóle ciekawa sprawa. Telewizyjnej wierchuszce wydaje się, że Krzysztof Ibisz jest fajny, podczas gdy ludzie mają go za błazna. Karol Strasburger z uporem maniaka opowiada dowcipy, ale jeszcze się nie zorientował, że publika nie z dowcipów się śmieje, tylko z niego. Można wymienić masę osób, które dobrze się bawią i dobrze zarabiają produkując „rozrywkę”, chociaż tej „rozrywki” nikt już dawno od nich nie oczekuje. Taki Rozmus na przykład. Albo Piotr Gąsowski.
No dobra. Film. Jak nie ma Karolaka albo Adamczyka, to nie ma filmu. Producenci sądzą, że ci ludzie swoimi nazwiskami przyciągają dodatkowe setki tysięcy ludzi do kin, chociaż dziwnym trafem marzenia sobie, a rzeczywistość sobie. Adamczyka wcisnęli nawet do nowego „Hansa Klosa”, czyli kolejnego naszpikowanymi „gwiazdami” gniota. Wkrótce „Tajemnica Westerplatte” i tam oczywiście też Adamczyk będzie. Jest też w reklamie, bodajże banku.
I teraz – jeb! Zaskoczenie.
Rekordy popularności bije „Jesteś Bogiem”, za chwilę może się okazać, że to jeden z największych sukcesów kasowych ostatnich dwudziestu lat (już do kin poszło ponad milion osób). O dziwo, Magika nie gra ani Adamczyk, ani Karolak, ani nawet Szyc. Gdzie tu więc logika? Nagle sukces i to bez śmietanki towarzysko-aktorskiej? Okazuje się, że jednak ludzie nie chodzą do kin dla tej „elity”? Toż to powinien być szok dla całej branży.
Szok to w ogóle słowo, które powinno dotyczyć nie tylko filmowców, ale też np. radiowców. Okazuje się, że milion osób poszło na film dotyczący zespołu, którego kawałków nie puszczano w radiu. Puszcza się piosenki artystów, których ludzie podobno lubią słuchać, np. De Mono. Podobno radio by nie pociągnęło długo, gdyby puszczało raz na jakiś czas polski rap. Siedzi jakaś mądra osoba w gabinecie i określa gust przeciętnego słuchacza. Piosenki mają być przede wszystkim takie, by nikt nie zmienił stacji. Mogą się podobać tylko troszkę, ważne, by nie irytowały. Polski rap irytuje, a De Mono nie.
Aż tu nagle, patrzcie państwo, milion osób w ciągu dwóch tygodni nie tylko obejrzało film o polskim rapie, ale też za to oglądanie zapłaciło (ciekawe, ile osób zapłaciłoby za film o De Mono). Czyżby więc dało się zrobić film bez Adamczyka i radio bez gównianych nananana?
Dla telewizji też szok, a jak. Szukając oglądalności, produkuje jakieś miałkie przedstawienia dla przygłupów, typu „Taniec na lodzie”. Wiadomo – słupki rządzą. A teraz wygląda na to, że słupki mogłyby być równie wysokie, gdyby telewizja znalazła nić porozumienia ze swoimi odbiorcami i gdyby potrafiła wsłuchać się w ich potrzeby. Okazuje się, że rap – którego przecież w telewizji nie ma wcale – też mógłby być atrakcyjny pod względem komercyjnym. Nie musi każdej piosenki śpiewać Natasza Urbańska przebrana za gołą babę, czasami mógłby coś zapodać jakiś uznany raper. Jest całkiem możliwe, że zainteresowałoby się nim więcej osób niż Urbańską.
Nagle z podziemia wyszło milion osób, a na milionie się nie skończy. Nagle ludzie poszli na film, który nie jest lekturą szkolną. Głosując nogami, ośmieszyli cały polski show-biznes. Oczywiście show-biznes nie wyciągnie wniosków, bo zbyt wiele osób musiałoby przyzwyczaić się do niezbyt komfortowej myśli: „jestem durniem”.
stan